Nie będę ukrywał, że tekst ten jest inspirowany nie tylko własnymi spostrzeżeniami, ale też stosunkowo niedawno opublikowanym felietonem Michała "Puocia" Płocińskiego. Jego artykuł to jedna z najbardziej rzetelnych wypowiedzi na temat bitewnego freestyle'u, a z pewnością ta najlepiej skonstruowana. Samo w sobie stwierdzenie to nie jest niestety żadnym wyróżnieniem, bo konkurencja praktycznie nie istnieje. Niemniej Puoć w przystępny sposób opisał współczesne starcie freestyle'owych pokoleń, które ja przyrównuję do dziewiętnastowiecznego sporu klasyków z romantykami. Tyle że tym razem to reprezentowani przez pokolenie Puocia klasycyści apelują o różnorodność i odbicie się od obowiązujących form, a romantycy chcą ujednolicenia, czyli po prostu wepchnięcia całego freestyle'u do szufladki z napisem panczlajn.
Michał mimowolnie doprowadził do jeszcze jednego pęknięcia w środowisku – podzielił fanów improwizowanych starć na tych, którzy zgadzają się z jego tezami, tylko nie chciało im się wypowiadać i na tych, którzy tl:dr (lol).
Mimo tego, że na ogół propsujemy się z Puociem nawzajem i zgadzamy w wielu kwestiach, to siłą rzeczy nasze wypowiedzi będą się od siebie różniły. U niego widać ten dziennikarski szlif, zatem jego tekst jest bardziej spójny. Mój jest pełen dygresji, ale słuchacie przecież freestyle'u, więc już nic nie powinno was dziwić. W grę wchodzi również różnica wieku: jestem co prawda o kilka lat starszy od większości aktywnych zawodników, jednak od Puocia starszy jest już tylko Wujek. I trzecie, najważniejsze – Puoć był trzykrotnym finalistą WBW i pewnie nie raz wygrał jakąś Bitwę o Manowce, do tego przez jakiś czas był mentorem waszego ukochanego Muflona. Ja natomiast jestem tylko słuchaczem i do tego głównie youtube'owym. Freestyle'owałem podobno raz, ale następnego poranka obudziłem się z potężnym bólem głowy i jeszcze silniejszymi wyrzutami sumienia. Tej nieszczęsnej niedzieli o mdłości przyprawiał mnie dochodzący zza ściany odgłos tłuczenia kotletów, który swą miarowością przywodził na myśl hip-hopowy podkład. Ta jednorazowa przygoda z wolnym słowem wystarczyła mi w zupełności.
Król punchline'ów i jego poddani
Pragnę zaznaczyć, że nie mam nic do punchlinerów. Ja im zazdroszczę. Gdybym był tak błyskotliwy i pamiętliwy, byłbym już na tyle bogaty, że mógłbym sfinansować zamach stanu w jakimś małym państwie Trzeciego Świata, po czym zostać tam jednowładcą i nakazać wszystkim porozumiewać się wierszem. Bez bitu, żeby było bardziej patetycznie. Zamiast tego piszę teksty pro publico bono i wykłócam się w komentarzach. Więc serio, chłopaki, czy na pewno rap jest tym, czym chcecie się zajmować? A może jednak sukces?
Piję za to (z nieopamiętaniem Chyry) do wszystkich tych, którzy traktują ten performance tak poważnie, jak niegdyś Pezet muzykę. Serio myślicie, że w domu wasz idol bije swoją kobietę punchem w twarz za to, że odpowiedziała nie na temat? Nie bez powodu istnieje takie określenie, jak proza życia.
W mufloniastej audycji któryś z chłopaków (Ematei, Puoć albo właśnie Muflon) mówił o narastającym kulcie zawodników, którzy teraz stają się dla swoich fanów obiektem modłów. Na szczęście żaden z freestyle'owców, których znam, nie zaczął gwiazdorzyć i z przymrużeniem oka patrzy na te wszystkie bitwy. Każdy z nich traktuje to po prostu jako ekwiwalent dobrej imprezy i śmieje się do rozpuku z fanpage'u Głupio mi, kiedy moi znajomi fristajlują. Właśnie przez takie podejście nie rzuciłem jeszcze pisania o freestylu na rzecz, nie wiem, opowiadania o zachowaniach społecznych surykatek. Dlatego też wspierać będę inicjatywy takie jak WLW, gdzie wszystko odbywa się w przyjaznej atmosferze, bez jakiejkolwiek zawiści. Zobaczcie – nie tak dawno Konstruktor rozprawił się tam z Pueblosem. Poza pewnymi komentatorami na YouTube, nikt nie czuł się pokrzywdzony. Gdy jednak ten sam zawodnik wszedł podpity „na salony” i został zjedzony przez Filipa, publika chciała go rozszarpać. Czy była to właśnie profanacja owego sacrum?
Nie pamiętam, co się liczy: skillsy, delivery, punchczy flow
Z poczynaniami freestyle'owców na bieżąco jestem od roku 2007. Oprócz filmików z walk, WBW udostępniło po tej edycji również ich nagrania w formie plików mp3, toteż każdy z nas, ówczesnych gimbusów, katował dziewczyny na przerwach, zagłuszając naszymi telefonami ich Shakiry i Rihanny. Dwóch kolegów poszło nawet o krok dalej i urządziło bitwę wolnostylową w toalecie. Zmagania przerwał pan polonista, który co prawda nazwał chłopaków poetami, jednak bardzo wulgarnymi i śmierdzącymi papierosami. Mieli później obniżone zachowania i mistrzowskie pasy na tyłkach.
Dlaczego przywołałem tę anegdotkę? Ażeby podkreślić to, jak duży wpływ miała na nas ta edycja, która przecież była wyjątkowa pod względem różnorodności. Każdy z naszej paczki miał zgrane na telefon co ciekawsze walki. Pamiętaliśmy je z pewnością lepiej od samych zawodników. Tak, Puoć, Twoje również. Sęk w tym, że ktoś, kogo przygoda z freestyle'em, nawet ta odbiorcza, rozpoczęła się od edycji, w której każdy z zawodników odznaczał się swoim niepowtarzalnym stylem, zawsze doszukiwać się będzie w bitwach tego, co zaskakujące. I tak było w tym 2007 roku – pojawił się Eskobar, który swoją osobowością zamiótł cały festiwal. Bo przecież nie skomplikowanymi punchami, to było już wtedy domeną Muflona.
Oczywiście ktoś może powiedzieć, że przecież lata 2006-2008, to już okres zwycięstwa punchy nad wszystkimi innymi elementami wolnego stylu. Poza wyjątkiem, któremu na ksywkę dane było Eskobar, to Muflon dominował (zazwyczaj, przecież wiem) nad wszystkimi. Ale Muflon nie był przecież pozbawioną charakteru maszynką do klepania dwuznaczności, miał ten stand-up'owy sznyt. Z pewnością w konwencji roastowej mógłby sprawdzić się o wiele lepiej, niż się w niej sprawdził dotychczas. Liczy się show. Właśnie dlatego widząc Babinciego, który w prosty, ale zabawny sposób wchodzi w interakcję z publiką, przypominam sobie Muflona przełamującego piątą ścianę, gdy podczas walki z Ensonem na Bitwie o Mokotów pukał w szybkę kamery i zwracał się odbiorcy, który walkę zobaczy za kilka tygodni na LimTV. Albo Spinnerze, to nie jest w tej chwili istotne. Ważne jest to, że w tych momentach czuję, że freestyle mnie nie zawiódł. Podobnie gdy Jędrzej aktywizuje publikę na Pitosie albo Biały wykorzystuje ją przeciw naszemu śmieszkowi. Przecież to to samo, co zrobił Białas w 2009 w walce z Greenem. Pseudo też się prawie zgadza. Nie jest to wtórność, to jest umiejętność grania na sentymentach, a co za tym idzie – wywoływania emocji i wyprowadzania freestyle'u ze sfery chłodnych kalkulacji. To jest ta nie zdefiniowana w pełni sceniczność, która jak widać niejedno ma imię.
Idąc tym tropem, zaraz doszedłbym do słynnego follow-upu i tego, jak niedobry ziomek Dolar sprzedał cały hip-hop za marne 300 srebrników, Czeski, jak ksywka wskazuje, reprezentował obcy kapitał, a Flint to... dopisz sobie dowolne wyzwisko, będzie pasować. Tylko zwyczajnie nie chce mi się już śmiać z tego, jak Związek Gimnazjalistów Polskich jednogłośnie wyraził swoją pogardę i zażenowanie. Zainteresowanych odsyłam w tym miejscu do drugiego śródrozdzialiku.
Czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko
Teraz przechodzimy do niezwykle ważnej kwestii i polemicznej części artykułu. Czy osoba mająca styczność z bitwami wyłącznie za pośrednictwem Internetu ma prawo oceniać ich przebieg? Oczywiście, że tak i nie musi się to przecież wiązać ze skrupulatnym rozbijaniem ich na czynniki pierwsze. Rozumiem, co miał na myśli Puoć – mnie też bardzo nie podoba się to youtube'owe punktowanie poszczególnych wejść i niezgadzanie się z każdym werdyktem z zasady, tylko dlatego, że wydało go jury, ale jest też druga storna medalu – co z tymi bitwami, których widz obecny w klubie nie jest w stanie zrozumieć, bo zawodnicy zagłuszani są albo przez lokalnych patriotów, albo globalnych haterów? Znam kilka osób, które przyznały, że nie słyszały kompletnie nic z półfinałowych wejść Babinciego i dopiero nagrania dały im tę możliwość. Jestem pewien, że to nie jedyna taka sytuacja.
To samo z zawodnikami, których teraz traktujemy jako legendarnych. Nie oszukujmy się, przykładowy fan wolnego stylu jest nie tylko dużo młodszy od Puocia, ale też ode mnie. Jutro ma próbną maturę, a w gorszym przypadku sprawdzian z wuefu. Gdyby nie mógł oceniać walk Te-Trisa, Dużego Pe czy Trzysia, myślałby, że freestyle wyglądał zawsze tak samo. Kto wie, jak by teraz reagował na sceniczne zagrywki raperów, gdyby nie te pamiętne walki krążące po sieci. W końcu przecież taki Pueblos, którego uwielbiamy za flow, styl i gestykulację, przyznawał w kawałku, że to nagrania rozbudziły w nim zajawkę.
Nie neguję istnienia magii chwili i nie twierdzę, że w uczestnictwie w bitewnym amoku nie ma niczego niezwykłego. To oczywiste, że to wyjątkowe przeżycie. Zachęcam do chodzenia na bitwy i uważam, że żadna relacja tego nie zastąpi. Nie ma szans. Jednak jeżeli freestyle jest przede wszystkim dla ludzi w klubie, to przecież nie tylko dla nich. Wykluczmy na ten moment gigabajty napinaczy i załóżmy, że człowiek jest z natury dobry. Niektórym z tych dobrych ludzi brak czasu, środków albo po prostu mają na tyle inną osobowość, że nie do końca uśmiecha im się uczestniczyć w całym zamieszaniu. Wcale nie oznacza to, że nie są w stanie dokonywać interesujących i wnikliwych interpretacji wydarzeń w oparciu o materiały filmowe. Gwoli ścisłości: nie przywołuję tu typowej figury krytyka-malkontenta, raczej pełnego entuzjazmu kinomana. Osoby, o których mowa, kochać mogą freestyle na odległość jakże szczerą miłością platoniczną, a im dłużej będzie to uczucie niezaspokojone, tym piękniejsze powstawać będą peany na cześć obiektu zauroczenia.
Wiem, co chciałeś przekazać Puociu i z większością myśli zgadzam się w stu procentach. Staję jednak niejako w obronie tych osób, które mogłyby poczuć się w pewien sposób wykluczone z prawa do wzięcia udziału w dyskusji ze względu na to, że zachowują od freestyle'u fizyczny dystans. Tak samo, jak nie powinniśmy rozbijać go na poszczególne elementy, które moglibyśmy wpisać do tabeli i po wciśnięciu klawisza enter w ułamku sekundy otrzymać zwycięzcę, tak samo nie powinniśmy ograniczać starć wolnostylowych do samej atmosfery panującej w klubie, ponieważ w ten sposób ja nie mógłbym powiedzieć nic o Twoim walkach, a Ty mógłbyś zanegować moje prawo do pisania o bitwach w ogóle. Układ krzywdzący zarówno dla nas obu, jak i całego świata.
Porzućmy na chwilę nasze jednostkowe doświadczenia, niech to nie będzie dyskusja Jacka „Subiektywnie o rapie” Adamca z Michałem „Puociem” Płocińskim, tylko zdystansowanego obserwatora z czynnym uczestnikiem. Niby dzieli nas olbrzymia różnica doświadczenia, jednak w kluczowych kwestiach się zgadzamy. Tak więc mogę, (a raczej chcę) wierzyć, że wolnostylowy dialog międzypokoleniowy (jak również interdyscyplinarny) ma rację bytu, są ku temu liczne przesłanki. Kluczowe okaże się to, jak postąpią żołnierze na bitewnych frontach, o których losach tutaj debatujemy.
Prawda ekranu
Przyjrzyjmy się temu, jak owa postulowana przeze mnie i Puocia sceniczność wypada poza obrębami klubu, gdy raper oddzielony zostaje od odbiorcy ekranem monitora. Nadal sprawdzają się te same mechanizmy, które oddziałują z tak wielką siłą na osoby zebrane w lokalu. Tyle że jest to doświadczenie bardziej indywidualne, niż kolektywne – oglądający walkę nie przeżywa widowiska wraz z innymi, co nie zmienia faktu, że bierze pod uwagę reakcje osób widzianych na monitorze. Wiem, że to w dużej mierze kwestia fachowości nagrań i nagłośnienia, ale darujmy sobie teorię spiskową o nagminnym wyciszaniu publiki.
Przez to, co zaraz zasugeruję, z pewnością wiele osób nazwie mnie mordercą zajawki, ale trudno, piszę przecież o hip-hopie, w którym oskarża się wszystkich o wszystko. Oglądanie walk przed monitorem ma dla wielu również swój elitarny wymiar. W końcu przypatrujący się zmaganiom gladiatorów możesz się poczuć jak siedzący w loży konsul, a nie jak miażdżony przez tłum obywatel cesarstwa. Odrobina luksusu za cenę abonamentu za Internet. Nie każdy chce mieć wpływ na zmagania. Ja nie chcę, ja doceniam komfort i umywam ręce. Zawodnicy się z tym liczą. Wchodząc na scenę godzą się z faktem, że zostają osobami medialnymi i ich walki będą oceniane przez kilkadziesiąt tysięcy anonimowych osób z Internetu, które napędzą ich hype. To nie cypher na ławce pod blokiem, to XXI wiek.
Pora na wstawkę humorystyczną: istnieje jeszcze kwestia „świeżości umysłu”, z którą podchodzi się do zmagań zawodników. Nie jestem przecież jedynym, który będąc kiedyś na bitwie, zapamiętał z niej wyłącznie preelimki. Nie wiem jak bardzo wdzięczni są zawodnicy za doping na zerwanym filmie, myślę jednak, że nie do końca to kryje się pod enigmatycznym, ale jakże dumnym, określeniem o nazwie świadomy słuchacz. Koniec żartów.
Teraz, skoro już wcieliłem się w rolę adwokata diabła, pokażę, że te czynniki sceniczne (takie jak charyzma, spontaniczność, „błysk”) porywające ludzi w klubie, działają nie dość, że na osoby, które nie chodzą na bitwy, to mało tego – freestyle widziały co najwyżej w 8 mili. W tym celu przeprowadziłem doświadczenie: pokazałem mojej przyjaciółce walki Filipka, Szydercy i Pejtera. Uśmiechnęła się i przyznała, że to niezwykle inteligentni i pewni siebie goście. Nie rozumiała jednak, skąd nagle w ich tekstach pojawiają się wzmianki o politykach, raperach, mitologii, jak się to ma do tego konkretnego starcia. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Następnie pokazałem jej występy Eskobara z Bitwy o Pitos. I to było to. Spontaniczne odpowiedzi, proste teksty nawiązujące do wejść swoich przeciwników, umiejętność porwania tłumu. Do czerpania satysfakcji z jego rapu nie było potrzebne rozeznanie w polskim freestyle'u, rozumienie rapowych inside joke'ów. To jest właśnie ta charyzma sceniczna, która nie ogranicza się do wpływu na obecnych na imprezie zajawkowiczów. Ten show, który wykracza poza ramy hip-hopu, to jest istota sceniczności. Wróćmy do przyjaciółki – ona poczuła to tu i teraz, oglądając nagranie w domowym zaciszu, ale gdyby była wtedy na miejscu wydarzenia, jedyne, czego by doświadczyła, to skrępowanie, bo to przecież nie jej idol, nie jej cyrk.
Zanim posypią się lawiny hate'ów za atak na idoli, którym rzekomo bym coś ujmował, pragnę nadmienić, że powyższy fragment nie jest próbą wartościowania. To tak, jakbyśmy porównali Level up 7 Laika z Tripem Quebonafide. Z tego pierwszego numeru wyciągniesz niewiele, jeżeli nie znasz rapowych realiów. Tym drugim możesz się cieszyć, nawet jeżeli to pierwszy kawałek hip-hopowy, jaki dane ci było słyszeć. Jeżeli się uprzesz, to pewnie napiszesz, że jeden z tych wykonawców jest wackiem i w ten sposób będziesz chciał udowodnić moje złe intencje. Ale to mylny trop, nie idź tą drogą.
Komentarze