Nie ukrywam, „Doris” była dla mnie jedną z trzech (obok „My Name Is My Name” i „Legends Never Die”) najbardziej oczekiwanych płyt 2013. Być może dlatego, że poza byciem fanem talentu Sweatshirta, byłem ciekaw czy będzie to kontynuacja ostrego stylu rapera, czy raczej pójdzie w inną stronę. Earl dorósł i dawał temu wyraz we wszystkich gościnnych występach. Pierwszym singlem był bardzo osobisty „Chum” i było wiadomo, że nowa płyta będzie inna niż „Earl”. Zresztą sam Thebe powiedział, że Ci co oczekują kawałków w stylu „Erap” będą zawiedzeni. Dlaczego? "Bo chce tworzyć ładną muzykę." Czy więc Earl, starszy o 3 lata, jest równie wciągający jak niepełnoletni Sweatshirt?
Szczerze mówiąc miałem problem od czego zacząć, czy od muzyki, czy od samego głównego bohatera. Przesłuchując jednak tę płytę raz jeszcze, stwierdziłem że to Thebe jest tu najbardziej wyrazisty i to od niego należałoby rozpocząć. No bo co by o Earlu nie mówić, to nawet w wieku 16 lat jego zasób słownictwa przebijał to co mają do zaoferowania starsi raperzy. Tak samo jest i tu. A nawet dalej. Sweatshirt używa bogatego języka, bawi się w słowotwórstwo (Gully, Escobarbarian) i tworzy takie teksty, które bez Rapgeniusa ciężko ogarnąć. Czy jest to celowy zabieg, aby popisać się? Czy może tak jak mówił w „Burgundy” presja aby dorównać ojcu – poecie? Tego nie wiem, ale czasem sprawia to wrażenie jakby Earl pisał teksty ze słownikiem trudnych wyrazów. Mimo tego doceniam wartość merytoryczną, metafory i stan ducha jaki nam uzewnętrznia na tej płycie.
„Doris” to zapiski młodego chłopaka z bagażem problemów emocjonalnych. Strata ojca, chęć dorównania mu mimo wszystko i poszukiwanie nowego wzorca mężczyzny w Tylerze („Searching for a big brother, Tyler was that, And plus he liked how I rap”). Płyta jest mocno ekshibicjonistyczna. Earl nawija o swoich uczuciach, nie uciekając w przemoc jak było to na poprzedniej epce. Dla wielu wadą może być flow jakie ma Thebe, jednak uważam, że nie jest to wadą, a zaletą. Raperowi nie zależy na tym, aby wszyscy wzdychali z zachwytu nad tym jak składa linijki. Raczej chodzi mu o utrzymanie tego mrocznego, ciężkiego klimatu. Jego sposób rapowania przypomina mi bardzo MF Dooma, na którym to przecież młody reprezentant OF się wzoruje. Nie przeszkadza mu to jednak od czasu do czasu zaskoczyć przyspieszeniami jak w „Burgundy”.
Ale Sweatshirt to nie tylko raper. To również producent jawiący się pod ksywą randomblackdude. Muszę przyznać, że wychodzi mu to nie najgorzej. Co prawda w większości produkcji korzysta ze wsparcia, czy to Christiana Richa, czy Matt Marsiana, ale słychać, że jest to wizja Theba. Ciekawie też wypada gdy całość tworzenia bierze na siebie. Bardzo dobrze wyszedł mu wutangowy instrumental „523”. Trochę gorzej brzmi spowolnione, psychodeliczne „Guild”, ale i tak nie zaliczyłbym go do wtop. Różnie bywa też z zaproszonymi producentami. O ile Neptunesi dali wspaniały, melodyjny bit (podobny trochę do „So Ambitious” Hovy), o tyle lekkim zawodem jest to co podrzucił RZA. Reggae’owe „Molasses” nie jest szczytem możliwości Diggsa. Wolałbym, aby stworzył coś bardziej spójnego z klimatem płyty, czyli coś bardziej w stylu Wu. Apropos Wu-Tangu, brawa należą się, wspomnianemu wcześniej, Richowi za „Knight”. Jeden z najlepszych numerów na krążku, gdzie Earl wraz z Domo opowiadają, że pomimo braku ojca dali radę wyjść na ludzi, oparty jest o ten sam sampel co „New Wu”, które znalazło się na „OB4CL2” Raekwona. Pomimo, że klimat albumu jest mroczny, dobrym zabiegiem było rozładowanie tej atmosfery dwoma pozytywnie brzmiącymi trackami jak „Burgundy”, czy „Sunday” gdzie Earl opowiada o relacjach z pewną dziewczyną, a Frank dissuje Chrisa Browna.
Na drugim biegunie mamy słabe „Pre”, nudne „Sasquatch i nieciekawe „20 Wave Caps”. No i za mało jest Alchemista, który został sprowadzony do pomocnika w „Uncle Al”. Jednak są to zastrzeżenia tylko i wyłącznie do warstwy muzycznej, bo poza wspomnianym przesytem trudnym słownictwem, Earl wypada naprawdę bardzo dobrze. Jest numerem jeden w OFWGKTA, ciekawszą osobowością od Tylera. Na szacunek zasługują również Vince Stapples, Casey Veggies i co raz mocniej przebijający się do świadomości słuchaczy, Domo Genesis. Panowie Ci udźwignęli dobrze swoje role i nie dali zepchnąć się w cień Sweatshirta. Samo „Doris” pomimo mojego początkowego zawodu, zyskuje z każdym odsłuchem. Nie jest to płyta roku, bo wyszło już klika ciekawszych materiałów, ale warta jest uwagi. Ode mnie 4+.
Komentarze