Popkiller
2022

GŁOSOWANIE

News Świat

popkiller.kingapp.plJ. Cole "Born Sinner" - recenzja

Tydzień po premierze "Cole World: The Sideline Story" pochodzący z Północnej Karoliny autor materiału mówił, że na jego drugi album trafi sporo numerów, które nie zmieściły się na debiucie, mimo że nie były gorsze. Kilka tygodni przed premierą "Born Sinnera" twierdził już, że w sesjach nagraniowych zarejestrował tyle kawałków, że mógłby z nich zrobić cztery krążki. Według jego wypowiedzi, przy drugiej płycie w Roc Nation miał dużo większą swobodę i większe zaufanie wydawcy. Może dlatego nie dostaliśmy jeszcze sprofilowanego na młodszą młodzież licealną kolorowego teledysku na boisku do koszykówki, którego znienawidziłby Nas? Koniec żartów. Wiele osób wiązało z tym materiałem wielkie nadzieje, w pierwszym tygodniu kupiło go prawie 300 tysięcy osób, a kiedy włączycie sobie materiały video z "Dollar & A Dream Tour" zobaczycie ile muzyka rapera z Fayetteville znaczy dla tych ludzi.

"LeBron James bez mistrzowskiego pierścienia"? "Nowy Nas bez swojego Illmatica"? Jeśli chce się być stawianym w takim towarzystwie, nie wystarczy mieć talentu do wyrzucania słów na mikrofon, którego trudno Jermaine'owi odmówić. Osobiście wciąż uważam, że "Cole World" nie było materiałem na miarę tego czego od Cole'a można i powinno się oczekiwać. Jak jest z "Born Sinnerem"?

Drugi album jest muzycznie znacznie ciekawszy, spójniejszy i bogatszy niż "Cole World". Pierwsze słowa rapera jakie słyszymy na krążku to "it's way darker this time". Mroczniejszy? Nie wiem czy akurat to słowo pasuje najbardziej. Z pewnością jest tu dużo bardziej świadomie w doborze muzyki i wyborze ścieżki w jakiej autor chce kierować swoją karierę. Jednocześnie czuć w tym pewną kontynuację dotychczasowej drogi, tylko parę dużych kroków dalej. Cole nie lubi dusznych, przytłaczających podkładów, dźwiękowych ścian i gradobić, u niego muzyka zawsze jest akompaniamentem dla jego zwrotek. Nie znajdziecie tutaj ciężkich perkusji, przesadnie długich pogłosów werbla, klasycznych układów bębnów. Nic z tego. Muzycznie Cole ma dużo świetnych pomysłów i sprawił, że szesnaście numerów tworzy zwartą całość, w której każdy kolejny track jest logicznym uzupełnieniem układanki. Dużo tutaj absolutnego sztosu. Świetnym przykładem jest "She Knows" - wychodzi od grzechoczącego rytmu do mega intrygującego prostotą akordów sampla z "Bad Things" Cults, potem dochodzi również wokalna część próbki i nagle... BOOM. Tętniąca perkusja w połączeniu z doskonale dowodzacym muzykalności rapera "Oh I... Oh I... All Right". Podobnie w refrenie, z prostego "She knows, she knows, and I know she knows" robi coś kozackiego. Takich prostych, ale rewelacyjnie trafionych zagrywek jest dużo więcej.

Muzyczny przelot jest spory. Po "Mo Money", które miesza laidback ze świdrującym poczuciem jakiegoś niepokoju wjeżdża "Trouble", które na zwrotkach miesza mocne wtręty newschoolowego basu z cykającą subtelnie w tle perkusją, po czym nagle dostajemy hipnotyzujące smyczki i miażdżący chór. Następne "Runaway" to perfekcyjna kolekcja pojawiających się i znikających instrumentów, które dyskratnie dodają kompozycji magii i prosty jak konstrukcja cepa refren zaśpiewany z niesamowitą dozą zaraźliwych emocji. Nawet oparty o przekatowany na wszystkie opcje sampel ATCQ numer z Kendrickiem gryzie go w taki sposób, że wiadomo, że nikt by tego nie zrobił w ten sposób. Southowe "Ain't That Some Shit" Syience'a rozpierdalające energią podkręconego tempa dyktuje inny styl nawijki i na trackliście pojawia się przed słodziutkim flirtem z mainstreamowym R&B rodem z zeszłej dekady w "Crooked Smile" i absolutnie wybitnym jazzującym "Let Nas Down", które muzycznie stanowi jednoznaczny dowód geniuszu No I.D. Jest bogato, z wyczuciem, wszystko brzmi świetnie, a płyta stanowi piękną całość i wylewa się z głośników tak miło, że ma się ochotę na więcej.

Jak wspomniałem, J. Cole na pierwszy plan chce jednak wypchnąć swoje teksty, uważa siebie tak jak wielu uważa go za "lyricist" (wydaje mi się, że zastąpienie tego słowa polskim "tekściarzem" to jednak duża niedokładność). I tutaj właśnie pojawia się największy problem. Cole płynie, bawi się akcentami, radzi sobie w kompletnie różnych konwencjach i pokazuje bardzo dużą różnorodność i elastyczność w kwestii flow. Mało natomiast pokazuje w warstwie tekstowej. Płyta w dużej mierze krąży wokół skołowanego ilością seksualnych znajomości i rzewnych psychofanów życia gwiazdy. Dotyka takich tematów jak homofobia, różnice między bogatymi i biednym (ze szczególnym uwzględnieniem różnicy między bogatymi i obrzydliwie bogatymi co pozwala Cole'owi na bycie przez chwilę smutnym marzycielem), wychowanie czy niepohamowana rozrzutność. Wszystko niestety po łebkach i bez ubrania tego w wersy, które wryły by się w pamięć i spowodowały ten przyjemny element zaskoczenia poziomem rozkminki albo kątem spojrzenia.

Weźmy np. ostatnie wersy na płycie "Listen here, I'll tell you my biggest fears/ You the only one who knows them, don't you ever go expose them/ This life is harder than you'll probably ever know/ Emotions I hardly ever show/ More for you than for me, don't you worry yourself, I gotta do this for me/ They tell me life is a test but where's a tutor for me/ Pops came late I'm already stuck in my ways/ Ducking calls from my mother for days/ Sometimes she hate the way she raised me but she love what she raised/ Can't wait to hand her these house keys with nothing to say". Wstęp zapowiada się jakby miały posypać się szokujące wyznania i powodujące ciarki historie, po czym następuje rozczarowanie i konsternacja. Fakt, że nie ma wersów "do cytowania" jeszcze o niczym nie świadczy, kiedy całe numery działają dla jakiegoś konkretnego celu. Tak nie jest. Dużo tutaj banału, zdecydowanie za dużo pierdolenia o pierdoleniu (dosłownie), gadania o swojej wielkości bez odpowiedniego potwierdzenia tego wielkimi numerami. "Let Nas Down" jest bardzo fajne, ale to tylko numer o reakcji idola, nie ma w nim nic co by było liryczną bombą. "Trouble" słucha się znakomicie, ale ostatni punch "12 years late when my song came on/ he asked mamy did you fuck J. Cole" jest trochę czerstwy choć mimo wszystko w tej Cole'owej nawijce brzmi ok. "Born Sinnerowi" brakuje treści, brakuje lirycznego błysku, czegoś wielkiego. Dlatego ani "Illmatica" ani "mistrzowskiego pierścienia" nie ma. Jest bardzo dobry i świetnie płynący z głośników materiał, który deklasuje debiut (choć są momenty jak np. zaśpiew "love is drug like a strongest stuff ever and fuck it I'm on one" brzmi jak nieprzyjemne echo) ale nadal nie przynosi oczekiwanej nowej jakości.

 

Może Cię zainteresować

Paluch robi koszulki z pomyłką językową Pei
Data publikacji 2023-06-21

Paluch robi koszulki z pomyłką językową Pei

Popkillery 2023 - retransmisja
Data publikacji 2023-06-27
Jim Jones vs. Pusha T - nowy beef na amerykańskiej scenie
Data publikacji 2023-06-28

Jim Jones vs. Pusha T - nowy beef na amerykańskiej scenie

Poszwixxx musi zapłacić karę za promowanie alkoholu i narkotyków
Data publikacji 2023-06-28

Poszwixxx musi zapłacić karę za promowanie alkoholu i narkotyków

Komentarze

Będziemy używać tego zamiast twojego imienia i nazwiska

Newsletter


Chcesz być na bieżąco? Nasz newsletter wyeliminuje wszystkie szumy i pozwoli skupić się na tym, co w muzyce naprawdę wartościowe. Zero spamu, same konkrety! I tylko wtedy, gdy faktycznie warto!