Witamy w kolejnym Popkillerowym Wywiadzie na Niedzielę! Tym razem przed... cóż, nie przed kamerą, ponieważ nie miałem jej, byłem uzbrojony w dyktafon - tym razem pogawędziłem sobie z bardzo dobrze znanym polskiej publiczności (jego koncerty we Wrocławiu czy Gdańsku cieszyły się ogromną popularnością) przesympatycznym Andym Bothwellem - a.k.a. Astronautalisem.
Krótko po premierze swojego nowego singla "Sike!", Astronautalis przyjechał na parę koncertów do Szwajcarii, gdzie wtedy przebywałem. Udało mi się zgadać z nim przed (i po) koncercie) w Bazylei, w malutkim, acz klimatycznym klubie Lady Bar. Nawet pomimo zasadniczo niewielkiej publiczności chłopaki dali re-we-la-cyj-ny koncert. Byłem pełen podziwu, że po tak żywiołowym i energicznym występie Andy miał jeszcze siłę, by dokończyć wywiad...
A w tym - poruszyliśmy wiele interesujących kwestii. Jak powstał nowy singiel, "Sike!"? Na czym polega "filozofia" robienia coverów? Jak to się stało, że raper wystąpił na scenie jednego z najbardziej prestiżowych festiwali sztuki na świecie? Jak Astronautalis wspomina swój pierwszy koncert w Polsce czy udział w legendarnym Scribble Jamie? Zapraszam do lektury!
MW: Witamy w Szwajcarii! Jak udał się koncert w Baden?
Astronautalis: Było świetnie! Wciąż mamy po tej imprezie lekkiego kaca... Po koncercie poprosili mnie, abym był DJ'em na afterparty. Czemu nie? Zagrałem tony muzyki, a ludziska ciągle częstowali mnie łyskaczem...
MW: Cofnijmy się w czasie - do Twojego pierwszego koncertu w Polsce, we Wrocławiu. Mój znajomy wspominał, że klub był wypełniony po brzegi. Jak wspominasz ten koncert? Spodziewałeś się takiej frekwencji?
A: W żadnym razie! Jestem artystą, który robi wszystko sam - DIY, do it yourself, niczym punkrockowcy - i mój fanbase w zasadzie budowany jest przez tzw. szeptany marketing.... Grając po raz pierwszy, w jakimś nowym mieście, nie oczekuję wielu ludzi. Dzisiaj gramy po raz pierwszy w Bazylei, więc pewnie będzie zaledwie garstka ludzi. Ale wcale mi to nie przeszkadza. Pięcioro ludzi, trzydziestu, pięćdziesiątka - nie ma znaczenia, i tak damy koncert. Wylejemy z siebie siódme poty, żeby następnym razem przyszło więcej ludzi. Nasz pierwszy koncert w Polsce - serio, nie miałem pojęcia, kto na niego przyjdzie - a przyszła masa ludzi! Coś niesamowitego. Nie mogę się doczekać, aby wrócić, jak już zaprezentuję nowy album.
MW:Wypuściłeś właśnie swój nowy singiel, "Sike!" Możesz opowiedzieć coś o nim, jak powstał?
A: Tak naprawdę, "Sike" powstało bardzo szybko. Pracuję nad utworami w nieco odmienny sposób, inny niż spora rzesza artystów. Bardzo dużo planuję, cyzeluję szczegóły, potrafię jeden utwór pisać całe lata - potem przychodzę do studia i nagrywam błyskawicznie, podczas gdy wielu potrzebuje kilku prób... Jak powstało "Sike!"? Mój producent przyprowadził swojego kumpla, klawiszowca Adama Pickrella, który - jak się okazało - też tworzy beaty. Poprosiłem, żeby odtworzył parę z nich. W intro jednego z jego beatów usłyszałem te syntezatorowe syreny - które potem stały się podstawą podkładu do "Sike!" "STOP! To jest to" - krzyknąłem. Od razu zaczęliśmy budować beat. Potrzebowaliśmy basu - Adam zaczął grać jakieś jazzowe rytmy, ale nie do końca pasowały. Wtedy puściłem utwór Boys Noize'a - to niemiecki producent techno, jeden z moich ulubionych - track z tym wkręcającym się, morderczym basem. Adam włączył więc ten motyw i dodał perkusji. Potem wszystko rozegrało się błyskawicznie - wersy, które miałem, planowałem umieścić w innym utworze, ale postanowiłem nagrać je teraz. Wyszło kozacko! Następnie poprosiłem mojego przyjaciela Reggiego Pace'a - fantastycznego trębacza, prowadzi grupę No BS! Brass Band, gra też w Bon Iver - aby zagrał na kawałku. Reggie to koleś z Południa, tak jak ja, dorastaliśmy, słuchając tego samego południowego rapu - Trick Daddy'ego na przykład. Więc kiedy powiedziałem, że chcę mieć to samo brzmienie trąbki jak Trick Daddy, Reggie pojął w mig. Połączył ze sobą niezliczoną ilośc instrumentów, trąbki, puzony, warstwa za warstwą - i udało mu się uzyskać ten zajebisty sound, niczym w "Shut Up" Trick Daddy'ego. Wszystkie elementy tracku dopasowały się doskonale. Czasami pracujesz nad utworami latami, a czasem wychodzą one momentalnie - tak jak "Sike" właśnie. Byliśmy zdumieni, jak skończyliśmy. "Ten track to jest dopiero kosior!"
MW: 16 października miała premierę nowa kompilacja, "Gazing With Tranquility", dedykowana Donovanowi. Na jej potrzeby stworzyłeś cover jego piosenki "Season of the Witch". Czy Donovan, jego dyskografia, jest dla Ciebie dużym źródłym inspiracji?
A: W pewnym sensie. Poznałem Donovana dzięki moim rodzicom. Donovan jest częścią tej specyficznej muzycznej "ery", czasów Boba Dylana, Van Morrisona... A moi rodzice ich uwielbiają, mieli w swojej kolekcji także albumy Donovana, tak go poznałem. Skłamałbym jednak, mówiąc, że dobrze znałem jego hity. Dopiero jak miałem ok. 25 lat, zacząłem słuchać Donovana "na poważnie" - Donovan to znakomity songwriter, słuchałem go, aby nauczyć się pisania utworów. Nagrałem cover "Season of the Witch" także dlatego, że znam i współpracowałem z organizacją, która wydała "Gazing with Tranquility". Nazywa się Rock the Cause, wydaje takie właśnie kompilacje coverów i "hołdów" dla artystów, a wszelkie dochody z nich - przeznacza na cele charytatywne. Każdego roku nagrywają tribute dla Beatlesów, za każdym razem z innym muzykiem. Ja skomponowałem dla nich szaloną, punk-rockową wersję "Back in the U.S.S.R."...
MW: Naprawdę?!
A: Tak, wyszła naprawdę świetnie! Nagrałem go wraz z gitarzystą kultowej punkowej grupy z Minneapolis, The Dillinger Four - jego dziewczyna jest moją dobrą znajomą. Pewnego dnia byłem trochę podchmielony i zapytałem wprost jego - i ją, ponieważ ona też jest kapitalną gitarzystką, gra na basie: "Chcę zrobić cover utworu Beatlesów, ale w punkowej wersji. Chcecie zagrać na basie?" Tak więc nawiązałem współpracę z dwoma legendami punka, bo byłem pijany i ośmieliłem się spytać...
Wracając do coveru Donovana - nagrałem go wraz z moim gitarzystą, Oscarem Romero. Wiedziałem, że chciałem nagrać "Season of the Witch" w wersji "nowoczesny rap".... Przy użyciu syntezatorów, perkusji 808, by brzmiał niemalże jak jakiś kawałek Young Thuga. "Season of the Witch"to w swej strukturze piosenka prosta, z mocną zmianą tempa w refrenie. Wersy są - dla kontrastu - osczędne i "minimalistyczne", więc kiedy wchodzi refren, uderza tym mocniej. W pewnym sensie nowoczesna muzyka dance jest podobna, z wielkimi różnicami w dynamice, z dubstepami.... Obecny pop rap tak samo - Drake na przykład potrafi całe wersy zarapować na akompaniamencie bez perkusji, by w refrenie zaatakować bangerem. Chciałem tak właśnie podejść do tej piosenki. Miałem przygotowane drumsy, jakiś podstawowy loop, ale zrezygnowaliśmy z nich. Siedzieliśmy nad tym całą noc, popijaliśmy whisky, Oscar grał na klawiszach, ja bawiłem się, tworząc kolejne loopy...Udało nam się stworzyć podkład, Oscar zmęczony położył się spać, ja nagrałem wokale, a rankiem wszystko zmiksowaliśmy.
MW: Jesteś specjalistą, jeśli chodzi o unikalne covery. Parę lat temu nagrałeś nawet swoją wersję kawałka Wiza Khalify...
A: Tak, "Black and Yellow"! To było na potrzeby podcastu "Radio Lab", mieli serię odcinków na temat kolorów, poprosili różnych muzyków, aby nagrali covery utworów o kolorach bądź z kolorami w tytułach. Niestety, mój track nie został wykorzystany, ale i tak postanowiłem go wypuścić. Każdy z muzyków wziął na warsztat oczywiste wybory, takie jak "Paint it Black" czy "Yellow Submarine" - dla mnie byłoby to zbyt proste. Uznałem: "Chrzanić to, ja nagram cover tracku Wiza". Wtedy to był wciąż hicior. "Ale nie mogę przecież tak po prostu zarapować <<Black and Yellow>>" - więc postanowiłem nagrać "najśliczniejszą" wersję, jaką mogłem sobie wyobrazić. Poprosiłem moich przyjaciół, Rickolusa i Erikę Burton, aby zagrali na pianinie i wiolonczeli - z zastrzeżeniem, żeby zrobili to "jak najwolniej i jak najpiękniej tylko mogą"..
Uwielbiam takie eksperymenty. Próba stworzenia czegoś nowego na bazie znanego i lubianego utworu. Gdy grasz cover Donvana czy Bruce'a Springsteena - jakiś czas temu nagrałem cover "Seven Angels" - wykonujesz piosenki skomponowane przez geniuszy. Głupotą jest, próbować zagrać je w taki sam sposób, w jaki oni to zrobili. Więcej, to marzenie głupca - "Tak, zagram to tak jak Donovan, mimo że nie sięgam mu do pięt".
MW: Chcesz więc złożyć hołd tym artystom, ale także dodać swój własny "twist" do tego..
A: Tak Nie ma sensu grać piosenki Springsteena tak samo jak Springsteen. Nigdy nie będę Donovanem, nigdy nie będę Springsteenem, i z całą pewnością nie będę nigdy Wizem Khalifą - więc mogę równie dobrze podążyć z ich utworami inną ścieżką. "Back in the U.S.S.R."? Stworzyłem punkową wersję z kąsającą, elektroniczną perkusją - słowem, coś nowego, odmiennego. To znacznie bardziej interesujące.
MW: A propos interesujących doświadczeń - w 2015 roku miałeś okazję wystepować na naprawdę nietuzinkowych scenach, np. w Victoria and Albert Museum, a nawet na festiwalu Biennale w Wenecji - jako pierwszy i jedyny raper. Jak do tego doszło?
A: To było jedno z najbardziej szalonych doświadczeń mojego życia! Poproszono mnie, abym zagrał koncert na otwarcie festiwalu sztuki w Memmingen. To prześliczne, malownicze górskie miasteczko w południowych Niemczech, u podnoża Alp. Znajduje się tam ciekawe muzeum. Zorganizowano tam wystawę o instalacjach dźwiękowych, zaproponowano mi też, abym wykonał swoją. Nigdy nie robiłem czegoś takiego, więc powiedziałem: "Jasne, czemu nie". Wpadłem na pomysł, aby ludzie za pośrednictwem Snapchata podzielili się ze mną swoimi tajemnicami. Stworzyłem z tego dziwną, nieco niepkojącą instalację - gdy wchodziłeś po schodach w starym budynku, z głośników sączyły się przeróżne sekrety ludzi... Wyszło naprawdę dobrze jestem z tego dumny. Zaraz po tym - zagralismy koncert. Nie było tam wielu fanów naszej muzyki, raczej byli to "artyści", ludzie, których bardziej interesował festiwal. Ale w pierwszym rzędzie zauważyliśmy czarnoskórą panią w średnim wieku, tańczącą jak w amoku. Byliśmy zdumieni. "Kim ona jest?" Po koncercie podszedł do nas organizator: "Hej, chcę Wam przedstawić jedną z artystek festiwalu" To była ona. Niezwykle miła Brytyjka o imieniu Sonia Boyce. Niesamowicie utalentowana artystka, jej prace wystawiane są w Tate Modern! Porozmawialiśmy trochę, była bardzo zainteresowana, w jaki sposób freestyle'uję... Miesiąc po festiwalu, otrzymałem od niej maila. Zaproponowała mi udział w swym projekcie Exquisite Cacophony - prezentującym artystów improwizujących w róznych "dziedzinach" sztuki. Projekt na początku miała tworzyć trójka ludzi - ja, śpiewaczka operowa i piosenkarka Elaine Mitchener - jednak śpiewaczka operowa później zrezygnowała.
Zgodziłem się, czemu nie. Sonia wysłała mi wtedy dokładny plan projektu - a na samym końcu napisała, że projekt jest przeznaczony na wenecki festiwal Biennale. CO PROSZĘ? Zawsze chciałem wybrać się na Biennale, uwielbiam sztukę, moja matka jest artystką, dorastałem otoczony sztuką, więc wiem, jak ważne jest Biennale w Wenecji. Nigdy nie sądziłem, że tam pojadę... A już szczególnie, że będę tam występował! Przez miesiące ustalaliśmy każdy szczegół, wymienialiśmy się pomysłami, w końcu przyleciałem do Anglii. Cały czas myślałem: "OK, to nie dzieje się naprawdę. To się zaraz skończy". Staram się nie ekscytować nadmiernie, bo często rzeczy się komplikują. Myślałem więc: "OK, nie uda się", po czym - ani się obejrzałem, jestem na scenie Biennale w Wenecji. To inny świat, świat sztuk pięknych - jako muzyk rozumiem go, szanuję go, jednak wciąż - jestem w nim turystą, nie należę doń całkowicie... Biennale to top, jedno z najważniejszych wydarzeń w świecie sztuki. Nigdy nie będę sławny i bogaty, nie to jest moim celem, moja muzyka nie jest na to "nastawiona". W polu muzyki nigdy nie osiągnę takiego sukcesu, jaki osiągnałem tego dnia na polu sztuki. Wciąż ciężko mi uwierzyć, że to się stało...
MW: Studiuję historię, dlatego zaintrygował mnie Twój "gatunek" rapu, który nazwałeś "historical fiction rap". Skąd pomysł na taki styl? Na takie utwory jak "Thomas Jefferson", "Dmitri Mendeleev", czy te z EPki "The Very Unfortunate Affairs of Mary & Earl"?
A: Zawsze uwielbiałem historię. W czasie, gdy serio zaczynałem rapować - na początku lat 2000, gdy kwitłą scena indie rapu, gdy rządziły Anticon, Def Jux, Rhymesayers... Wielu raperów wokół mnie było białymi dzieciakami po szkołach artystycznych, rapujących o swoich uczuciach. I nie mówię tego z ironią, uwielbiam tych chłopaków, ich muzyka znaczy dla mnie wiele - ja po prostu chciałem się odciąć, nie chciałem być kolejnym białym dzieciakiem po szkole artystycznej, rapującym o swoich uczuciach. Wybrałem inny kierunek - nie rapować o sobie w ogóle. Weźmy mój album "Pomegranate" - każdy utwór na nim jest o jakimś momencie w historii - małym, dużym, raz całkowicie fikcyjnym, a raz prawdziwym. Wykorzystanie historii jako fundamentu - przede mną chyba nikt nie zrobił tego w rapie. Historia to wspaniały przewodnik, "nauczycielka życia". Wiesz, w muzyce i w sztuce posługujesz się swego rodzaju kodem. Chcesz być poetycki, chcesz powiedzieć coś interesującego, zawrzeć przekaz - ale musisz się upewnić, że ludzie zrozumieją, o co ci chodzi. Często używam historii, ale także mitologii, motywów religijnych, ponieważ ludzie je znają, mogą się z nimi utożsamić. Kiedy używasz takich elementó jako alegorii, porównania, łatwiej jest zakomunikować złożony przekaz, ponieważ ludzie kojarzą te motywy.
MW: Na początku byłeś także battle rapperem... Występowałeś nawet na Scribble Jamie. Czy śledzisz jeszcze scenę battle rapu?
A: Battle rap zmienił się nie do poznania. Wiesz, zawsze byłem purystą, jeśli chodzi o freestyle - to musi być coś, co zapodajesz na miejscu, żadnych zawczasu napisanych wersów. Jednak nawet wtedy, na Scribble Jamie, wielu zawodników przyszło z przygotowanymi wersami. Nie mówiło się o tym głośno - ale to nie było też żadną tajemnicą. Ja o tym nie wiedziałem - byłem trochę naiwny. Może to dlatego, że zawsze w rapie byłęm outsiderem, samoukiem. Na Scribble Jamie wytarli mną podłogę. Byłem nieziemsko zdenerwowany. Taki event szarga nerwy jak mało co. Jeśli w dwóch pierwszych linijkach nie zapodasz jakiegoś dobrego puncha, widownia zaczyna buczeć. 3000 ludzi, wszyscy buczą na ciebie... Niesamowite doświadczenie, potrafi nieźle namieszać w głowie. Scribble Jam był wtedy najważniejszym wydarzeniem, jeśli chodzi o freestyle i battle rap. Co prawda Mountain Dew zaczęło wtedy organizować bitwy na pieniądze - wciąż jednak, to na Scribble Jamie zdobywałeś szlify. Zaprosił mnie Kevin Beacham, który pracuje dla Rhymesayers. Usłyszał o mnie od Mr. Dibbsa. Byłem wtedy młody, miałem jakieś 20 lat. Chyba byłem zbyt młody, żeby pić... Na scenie - tak wielu moich muzycznych bohaterów! Niewiarygodną rzeczą było, jak wielu z nich zjadały nerwy. Nawet najbardziej doświadczeni byli nerwowi, walil browca za browcem. Ogółem na scenie czuję się bardzo swobodnie - ale wtedy, na Scribble Jamie, byłem najbardziej sparaliżowany i stremowany w swoim życiu. Dosłownie nie mogłem sformułować zdania. Krótko mówiąc, przeszedłem do drugiej rundy, bo mój przeciwnik był jeszcze stremowany ode mnie. Po tym - powiedziałem sobie: "Dosyć". I tak byłem z lekka znudzony bitwami. Uwielbiam freestyling, tę ideę rywalizacji jako formy sztuki - ale w pewnym momencie jesteś tym po prostu zmęczony. Stawiasz się na bitwę - niejako zgadzasz się, aby wołali na ciebie"pedale" przez jakieś 10 godzin...
Mimo to - wciąż słucham battle rapu, kiedy widzę jakąs bitwę, myślę: "Kurde, nie mogę się doczekać, żeby wrócić". Raz czy dwa "wróciłem". Grind Time Now, battle rap w ogóle - przeszedł ogromną metamorfozę. Wiele z nim elementów stand-upu. Myślę, że wielu ludzi w moim wieku - lub starsi - kręci nosem na GTN, na pisane wcześniej punche. Ale to jest ultratrudne, i mam ogromny szacunek dla battle rapperów. Powiedziałbym, że sam byłem bardzo dobrym battle rapperem, ale w życiu nie potrafiłbym zrobić tego, co robią na takim Grind Time Now... Musisz mieć zmysł do tego. Tak jak na przykład mój ziom Cadalack Ron, jeden z najbardziej szalonych Grind Time'owych raperów - niektóre jego rapsy są niesamowicie kreatywne i zabawne zarazem.
(Tu niestety musimy przekazać smutną wiadomość - wspomniany przez Astronautalisa Robert Paulson a.k.a. Cadalack Ron, jeden z najbardziej pomysłowych, bezkompromisowych i kontrowersyjnych battle-rapperów w historii - zmarł 24 stycznia tego roku. Spoczywaj w pokoju.)
Kiedy Grind Time Now przeżywało swój szczyt popularności - byłem zagorzałym fanem, niemal obsesyjnie oglądałem każdą walkę. Wiadomo, oni nie freestyle'ują, wiedzą dokładnie, z kim będą walczyć, mają czas, aby się przygotować. Wciąż jednak - ja nie mógłbym robić tego, co oni, i za to mają mój absolutny szacunek.
Wiesz, ludzie tak naprawdę już nie freestyle'ują. Czuję się jak jakiś samuraj, czy coś w tym rodzaju. Doszedłem do wysokiego poziomu w sztuce, której właściwie już nie ma. Stałem się mistrzem w fachu, który umarł. Nie przeszkadza mi to, uwielbiam to, co robię - jednak freestyle jako taki jest martwy. Istnieje niewielu ludzi, którzy robią go w ten sam sposób, co ja.
MW: Jaki jest status Twoich projektów Jason Feathers i Four Fists?
A: Obydwa te projekty są w pewnym sensie do siebie podobne. Jason Feathers powstał w ciekawy sposób - Justin [Vernon, znany z Bon Iver] bywał w moim mieszkaniu, wtedy - nawiasem mówiąc - obskurnej, iście punkrockowej dziurze - kupował zioło od mojego współlokatora. Zaprzyjaźniliśmy się, gadaliśmy o muzyce - m.in. o tym, jak stresującym doświadczeniem jest nagranie albumu. Są w tym momenty zabawne, radosne - ale w większości to bardzo stresujący proces. Chcesz uczynić swój album doskonałym, więc musisz rozwiązać tysiące pytań i problemów. "To nie brzmi właściwie, jak to poprawić?" Jakbyś rozwiązywał matmę w języku, o którym nawet nie słyszałeś. Żadnych reguł. To frustrujący proces. Rozmawialiśmy o tym z Justinem i doszliśmy do wniosku "Stary, a może powinniśmy p prostu się zabawić, zagrać coś tylko dla zabawy?" Zaprosił do siebie mnie, Seana Careya i Ryana Olsona - i tak powstało Jason Feathers. Nie myśleliśmy, aby szlifować każdy dźwięk i wydać go jako album - po postu chcieliśmy trochę pojamować dla zabawy. Skończyliśmy projekt w kilka dni - myśleliśmy, że jest zajebisty. Odsłuchaliśmy go parę dni później - stwierdziliśmy: "OK, nie jest tak zajebisty, jak myśleliśmy ... Ale MOŻE być lepszy". I zaczęliśmy dłubać. Co do przyszłości - myślę, że nagramy coś jeszcze, tylko teraz jesteśmy zajęci innymi projektami.
Podobnie rzecz ma się z Four Fists. Stef - P.O.S. - i ja pracowaliśmy nad wspólnym albumem, jednak w trakcie prac Stef poważnie zachorował. Niewydolność nerek, konieczny był przeszczep. Stef jest moim bliskim przyjacielem, nie widujemy się jednak zbyt często - mamy swoje życie, często podróżujemy, Stef ma dwójkę dzieci... Więc kiedy zachorował, tworzenie muzyki zeszło na dalszy plan, priorytetem było po prostu być przy swym przyjacielu i wspierać go. Teraz już czuje się lepiej, jest już po przeszczepie, mój album jest już ukończony, jego jest bliski ukończenia - myślę więc, że weźmiemy się z powrotem za Four Fists. Fani pragną wręcz, żebyśmy dokończyli ten materiał, ale nie będziemy się spieszyć. Pczekamy na właściwe miejsce i właściwy czas, aby go wypuścić. Niech smok jeszcze trochę pośpi, zanim go obudzimy...
MW: A więc, już wkrótce możemy spodziewać się Twojego nowego albumu?
A: Tak jest. Nawet nie wiesz, jak jestem podekscytowany! Album jest gotowy już od jakiegoś czasu, załatwiamy teraz przeróżne sprawy, jesśli chodzi o wydawcę. Jako się rzekło, zwykle robimy wszystko sami, jak punkrockowcy, mój team jest malutki - ja i mój menedżer Harpoon Larry. Larry to mój najlepszy kumpel, dawny współlokator. To on namówił mnie, abym ruszył w trasę. Sam nie jest muzykiem, pracował w biurze, ale rzucił to w cholerę... Poznaliśmy się 15 lat temu, i do tej pory jesteśmy nierozłączni. Jeśli chodzi o wydawcę - rzekłbym, że jesteśmy teraz w najlepszej możliwej sytuacji. Borykałem się w swym życiu z beznadziejnyi labelami, zaś ostatni, w jakim wydawałem, był w porządku, ale był niewielki - liczył ze dwie osoby. "Wyrośliśmy" z niego w momencie premiery mojego albumu. Ale jedna miłość dla nich, wciąż się przyjaźnimy...
To zabawne, jak czasem układają się sprawy. Jesteśmy muzykami, bawimy się, gramy koncerty - a pewnego dnia budzisz się i zdajesz sobie sprawę: "Jestem przedsiębiorstwem". Muzycy, z którymi gram, są moimi "pracownikami". To już nie jest tylko moja sprawa, muszę zapewnić sobie i im, że możemy z tego wyżyć. Czasem to przeraża. Ten miniony rok kręcił się niemal wyłącznie wokół spraw "przedsiębiorstwa". Teraz jednak - wszystko załatwione, 'Sike!" poszło w świat - czas wrócić do zabawy. Nie mogę się doczekać, aż wyjdzie mój nowy album, myślę, że to najlepszy krążek, jaki w życiu nagrałem. Odmienny od wszystkiego, co do tej pory wypuściłem.
MW: Życzę więc samych sukcesów - i do zobaczenia w Polsce!
Komentarze