popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Astronautalishttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/21624/AstronautalisNovember 15, 2024, 4:14 ampl_PL © 2024 Admin stronyWygraj bilety na koncert Astronautalisa w Warszawie!https://popkiller.kingapp.pl/2017-02-13,wygraj-bilety-na-koncert-astronautalisa-w-warszawiehttps://popkiller.kingapp.pl/2017-02-13,wygraj-bilety-na-koncert-astronautalisa-w-warszawieFebruary 17, 2017, 1:48 pmMaciej WojszkunW tym tygodniu Polskę odwiedzi ponownie jeden z najbardziej nietuzinkowych artystów z gatunku alternative hip hop - Astronautalis! Andy Bothwell zagra w Polsce dwa koncerty - w tym swój pierwszy, długo wyczekiwany gig w Warszawie!Raper i wokalista niezwykle kreatywny, dla którego nie ma muzycznych granic, swodobnie mieszający rap z electro, blues z indie rockiem - rozgrzeje parkiet już w tą sobotę, w Cafe Kulturalnej, promując swój najnowszy, świetny krążek "Cut the Body Loose" - TUTAJ link do wydarzenia na fb. We współpracy z GoOut - świetnym przewodnikiem po wydarzeniach kulturalnych Warszawy, Poznania, Wrocławia i Krakowa - przygotowaliśmy dla Was specjalny konkurs, w którym możecie wygrać cztery wejściówki na koncert!Wystarczy odpowiedzieć na dwa poniższe pytania, wysyłając maila na adres konkurs@popkiller.pl, w temacie wpisując "Astronautalis". Wyniki konkursu - już w piątek!1) Z muzykami jakich zespołów Astronautalis tworzy zespół Jason Feathers?2) Na koncert artysty w jakim mieście - oprócz Warszawy - można kupić bilet przez GoOut?[EDIT: Jest już piątek, czas więc na ogłoszenie zwycięzców! Bilety trafiają do:Łukasz ŻychowiczAnna UściłowskaMagdalena GłomskaMichał KomorowskiZapraszamy także do lektury naszego wywiadu z Astronautalisem!W tym tygodniu Polskę odwiedzi ponownie jeden z najbardziej nietuzinkowych artystów z gatunku alternative hip hop - Astronautalis! Andy Bothwell zagra w Polsce dwa koncerty - w tym swój pierwszy, długo wyczekiwany gig w Warszawie!

Raper i wokalista niezwykle kreatywny, dla którego nie ma muzycznych granic, swodobnie mieszający rap z electro, blues z indie rockiem  - rozgrzeje parkiet już w tą sobotę, w Cafe Kulturalnej, promując swój najnowszy, świetny krążek "Cut the Body Loose" - TUTAJ link do wydarzenia na fb. We współpracy z GoOut - świetnym przewodnikiem po wydarzeniach kulturalnych Warszawy, Poznania, Wrocławia i Krakowa - przygotowaliśmy dla Was specjalny konkurs, w którym możecie wygrać cztery wejściówki na koncert!

Wystarczy odpowiedzieć na dwa poniższe pytania, wysyłając maila na adres konkurs@popkiller.pl, w temacie wpisując "Astronautalis". Wyniki konkursu - już w piątek!

1) Z muzykami jakich zespołów Astronautalis tworzy zespół Jason Feathers?

2) Na koncert artysty w jakim mieście - oprócz Warszawy - można kupić bilet przez GoOut?

[EDIT: Jest już piątek, czas więc na ogłoszenie zwycięzców! Bilety trafiają do:

  1. Łukasz Żychowicz
  2. Anna Uściłowska
  3. Magdalena Głomska
  4. Michał Komorowski

Zapraszamy także do lektury naszego wywiadu z Astronautalisem!

]]>
Astronautalis "Running Away from God"- nowy teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2016-03-28,astronautalis-running-away-from-god-nowy-teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2016-03-28,astronautalis-running-away-from-god-nowy-teledyskMarch 28, 2016, 11:03 amMaciej WojszkunAstronautalis, bohater jednego z naszych ostatnich wywiadów, nie przestaje podkręcać hype'u na swój nowy album "Cut the Body Loose", który ukaże się 13 maja. Przed Wami nowy teledysk promujący album - nakręcony do świetnego "Running Away from God"!W kawałku tym Astro relacjonuje swe wizyty w trzech miastach - w Nowy Orleanie, sześć miesięcy po ataku huraganu Katrina; w Czadcy, małej miejscowości w północnej Słowacji, niedaleko granicy z Polską; wreszcie w legendarnym szwajcarskim squacie Dachstock w Bernie.Co łączy te trzy miejscowości? Zapraszam do odsłuchu kawałka, a także do lektury krótkiego eseju, który Astronautalis opublikował z okazji jego premiery - check it out.Na stronie Side One Dummy Records można składać już preorderowe zamówienia na "Cut the Body Loose". Nie wiem, jak Wy, czytelnicy - ja już nie mogę się doczekać!Tracklista "Cut the Body Loose": Kurt Cobain1515 WashingtonRunning Away from GodKudzuGuard the FlameIn the Tall GrassAttila AmbrusForest FireCut the Body Loose!Sike!Boiled Peanuts Astronautalis, bohater jednego z naszych ostatnich wywiadów, nie przestaje podkręcać hype'u na swój nowy album "Cut the Body Loose", który ukaże się 13 maja. Przed Wami nowy teledysk promujący album - nakręcony do świetnego "Running Away from God"!

W kawałku tym Astro relacjonuje swe wizyty w trzech miastach - w Nowy Orleanie, sześć miesięcy po ataku huraganu Katrina; w Czadcy, małej miejscowości w północnej Słowacji, niedaleko granicy z Polską; wreszcie w legendarnym szwajcarskim squacie Dachstock w Bernie.

Co łączy te trzy miejscowości? Zapraszam do odsłuchu kawałka, a także do lektury krótkiego eseju, który Astronautalis opublikował z okazji jego premiery - check it out.

Na stronie Side One Dummy Records można składać już preorderowe zamówienia na "Cut the Body Loose". Nie wiem, jak Wy, czytelnicy - ja już nie mogę się doczekać!


Tracklista "Cut the Body Loose":

  1. Kurt Cobain
  2. 1515 Washington
  3. Running Away from God
  4. Kudzu
  5. Guard the Flame
  6. In the Tall Grass
  7. Attila Ambrus
  8. Forest Fire
  9. Cut the Body Loose!
  10. Sike!
  11. Boiled Peanuts

                                                 

]]>
Astronautalis "I've mastered the craft that is dead" - interviewhttps://popkiller.kingapp.pl/2016-02-28,astronautalis-ive-mastered-the-craft-that-is-dead-interviewhttps://popkiller.kingapp.pl/2016-02-28,astronautalis-ive-mastered-the-craft-that-is-dead-interviewFebruary 28, 2016, 5:50 pmMaciej WojszkunMW: First of all, welcome to Switzerland. How was the concert in Baden? Astronautalis: Great, actually. It was super fun. We're still kinda hung over from it... After the concert, they asked me to DJ the afterparty - so I said: "Yeah, why not" and I just played tons of music, and people kept feeding me whisky...MW: Let's go back - to Your first concert in Poland. My friend was there in Wrocław, he said the venue was packed. How do You remember this concert? Did You expect so many people? A: Not at all! I'm a super DIY kind of artist, and my fanbase is built through word of mouth. So the first time I play in a new city, I don't expect anybody to be there, maybe just a handful of people... Like tonight - this is the first time we play in Basel, so there's probably not going to be so many people. And I'm okay with that, it doesn't get me down. 5 people, 30, 50 - doesn't matter, I'll make it. We'll work our asses off, so that more people will come the next time. And our first show in Poland - I didn't know who's gonna be there. And there were a ton of people! It was amazing. I'm looking forward to coming back, when the new album drops. MW: Yeah, let's talk about it - You just released a new single, "Sike!" Can You tell us something about it, how did it came together, etc.? A: It sorta came together at the last minute. You know, I work on a records in a strange way, not like many people do. I do a lot of planning in advance, I can write a record for years even - then I go to the studio and knock it out very quickly, when a lot of people take several trips... Day here, day there - they need like 10 days to finish the record. Anyway... My producer brought his friend, a synthesizer player Adam Pickrell, who also makes beats. "Let's hear them", I said. In the intro of one of his beats were these synthesizer sirens - which would become the core of "Sike!" beat. I shouted: "Stop! THAT's it right there!" With those sirens, we started building the beat right off the bat. "We need the bass now" - so he started playing some jazzy bass, but it wasn't quite what I had in mind. I put on some Boys Noize track - he's a German techno producer, one of my favorites - a track with this mean, mean bass. Adam laid that bass down, threw some drums and we began building the beat. After that, it all happened fast - all of the verses I had, I intented for another song, but I decided to use them anyway. It all came pretty gnarly! Then we got my friend Reggie Pace - an amazing brass player, he has his own band No BS! Brass Band, he also plays in Bon Iver - add some horns to it. Reggie is a Southern dude like me, he grew up on the same Southern rap - like Trick Daddy - as me. So when I said "I want some Trick Daddy horns on it", he understood right away. "I know exactly what you mean" - he just kept stacking horns, he brought trombones, trumpets, kept layering and layering, and he came up with this awesome sound, like Trick Daddy's "Shut Up" - it all came together sooo nicely. Sometimes you work on songs for years, and sometimes they come together amazingly fast - like "Sike!". When we were done, we were like "Holy shit, that song's a monster!" MW: October 16th marked the premiere of a new compilation, called "Gazing with Tranquility" - a tribute to Donovan. You've covered his song "Season of the Witch". Was Donovan and his discography a big influence to You? A: Yeah, to a degree. My parents played me a lot of music, when I was growing up, so I knew Donovan through them. He was a part of the Bob Dylan, Van Morrison era... And my parents love them, they also had some Donovan music in their collection. But I didn't really know much of his hits. In my mid-twenties I started to listen to Donovan seriously, to learn songwriting - he is such an amazing songwriter. I did this cover, because I've previously worked with the organization "behind" it. It's called Rock the Cause, they do compilations of covers and tributes to artists, and the money from it - they donate to charity. Every year they also do The Beatles tribute, each year they get a new artist. I did a loud, crazy, punk version of "Back in the U.S.S.R."...MW: Really?! A: Yeah, it came out great! There's this guy, a guitarist of the legendary Minneapolis punk rock band The Dillinger Four - his girlfriend is a good friend of mine. One day I was a little drunk and asked him - and her, because she plays bass, she's an amazing shredding guitarist: "I want to cover a Beatles song, but I want to do a punk version of it. Do You wanna put some bass into it?" So I got two legendary punk musicians on my track, just because I got drunk and had the guts to ask...Going back to the Donovan track - I worked on it with my guitarist Oscar Romero. All I knew was that I wanted to approach it like a "modern rap cover". Using a wavier synthesizers, hard 808 drums - sorta looking at it like a Young Thug song. "Season of the Witch" is a very simple, basic song in structure, it has that really strong dynamic shift. The verses are so sparse and so minimal, when the chorus comes, it hits. Kinda like a modern electronic dance music is right now, with huge dynamic swings and dubstep. Pop rap music right now is similar - Drake for example has whole verses with no drums, so when it comes to chorus, it bangs. I wanted to take this approach. I had a drum sounds, and sort of a basic loop, but we ended up scrapping it altogether. We stayed up all night, drinking whisky, Oscar was playing keys, I played at the board, looping stuff... We finished the music, Oscar went to bed, I did the vocals and mixed it in the morning. MW: You are a specialist, when it comes to unique covers. A couple of years ago, You even recorded a Wiz Khalifa cover....A: Yeah, "Black and Yellow"! It was for a podcast called "Radio Lab", they were doing episodes about colors and they had musicians cover songs about colors. My song didin't make it on the show, which was kind of a bummer, but I decided to put it out anyway. With this topic - songs about colors or with a color in their name - everybody did the obvious ones, like "Paint it Black" or "Yellow Submarine" - it was boring for me. I said: "Fuck it, I'm gonna do Wiz Khalifa's song". It was still hot back then, too. "But I can't just straight up cover <<Black and Yellow>>, I can't rap it" - so I decided to do "the prettiest" version of it I could think of. I got my friends Rickolus and Erica Burton to play cello and piano and instructed them to do it "slower and as beautiful as we can make it". I love it, it's so fun. Doing covers is like a school assignment or something. Trying to think of a creative way to make something different of a known song. When You cover songs of Donovan or Bruce Springsteen - I did a cover of "Seven Angels" a while back - you do songs of geniuses. I'll never try to make it the same way they did - it's stupid. And it's a fool's dream - "oh yeah, I'm gonna make it sound like Donovan, even though I can't even touch his coat-tails".MW: So, You want to make a tribute, but also add a little twist of Your own... A: Yeah. It doesn't make sense to do a Springsteen song just like Springsteen. I'm never gonna be Donovan, I'm never gonna be Springsteen, and certainly I'll never be Wiz Khalifa - so I might as well try to go the opposite way. With "Back in the U.S.S.R." I did the punk rock version with gnarly electronic drums - something different. It makes it much more interesting, because there's no need to it existing without it - The Beatles did it perfectly. MW: Speaking of unique experiences - in 2015 You had the chance to perform on some extraordinary stages, like Victoria and Albert Museum or even the Biennale festival in Venice - as the first and only rapper. How did it happen? A: It's one of the craziest things ever! I got asked to play the opening show for an arts festival in a little German town called Memmingen. It's a beautiful little mountaintown in southern Germany, at the base of the Alps. There's an art museum there. They did an art show about the sound installations and they asked me in advance, if I want to do one. I never did anything like that, so I said: "Sure, why not, I'll give it a try". I came up with an idea of having people tell me secrets through Snapchat... Kind of a weird sound installation, where You walk up the staircase in an old building, and you hear people's secrets whispered through the speakers... It came out really cool, I'm proud of it. And after that - we played the show. There weren't many fans there, it was more of an "art" crowd, you felt they were there more for the art festival. But in the front there was a middle-aged, black lady, just dancing her ass off. We were amazed: "Who is this lady? She's clearly not a normal fan of ours"... After the show the organiser said: "Hey, I wanna introduce You to one of the other artists of the festival" - and it was her. She was super nice British lady named Sonia Boyce. An insanely talented woman, her works are held in Tate Modern. We talked a minute, she was especially interested about my freestyling. A month after the festival, I got an e-mail from her, She asked me to participate in her project called Exquisite Cacophony - artists, improvisers, each one in a different field. Originally, it was supposed to be three people - me, an opera singer and a singer and performance artist Elaine Mitchener.... But then the opera singer dropped off.I agreed. She sent me a full breakdown of the project - and at the end she mentions it's a piece for the Biennale. WHAT? I always wanted to go to the Biennale, I love art, my mother is an artist, I grew up around art, so I know, how important Biennale is. Going there... I never thought I might be able to do it. And especially perform there! And then it went from here. Every step we talked about over the course of months, we brainstormed ideas, eventually they flew me over to England. Every step of the way I kept thinking: "OK, this is the point where it's gonna stop". I don't get my hopes up or get super-excited about things, because things so often fall apart... I thought: "This is never gonna happen", and the next thing I know - I'm at the stage of the Biennale. One of the craziest and most unique experiences of my life. It's a different world, a world of fine art - and as a musician I understand it, I respect it, but still - I'm a tourist in it. Biennale is a top, a most important art event in the world. Given the nature of my music, I'm never gonna be really famous and rich - that's not my goal. I will never achieve such level of success in my field of music as I've achieved in the field of art that day. I still have a hard time wrapping my head around it... MW: I study history, so I'm particularly interested in Your "historical fiction rap". How'd You get the idea for it? For tracks like "Dmitri Mendeleev", "Thomas Jefferson", or for the EP "The Unfortunate Affair of Mary and Earl"? A: I always loved history. At the time, when I first started to seriously make rap music - early 2000s, the peak of the indie scene, when Def Jux, Anticon, Rhymesayers were strong... A lot of artists were basically white kids who went to art schools and were rapping about their feelings. And I don't say it in a disrespectful way, a lot of their music means lot to me - I just looked around me and decided I don't want to be another white kid after art school rapping about his feelings. I sorta went in the other direction and chose not to rap about myself at all. My album "Pomegranate" for example - every song on it was about a moment in history, some small, some large, some totally fictional, some actual and accurate. That was thrilling for me. Taking the elements of history as a framework - I think no one did that before in rap music at that time. History is a great guide, and with music and art you sometimes work with a coded language. You wanna be poetic, you wanna communicate a message, say something interesting - but you also have to make sure that people know what you're talking about. I use the elements of history, mythology, religion, because people know them, they can relate to them. When you use them as alegory, simily, it's easier to communicate complex feelings o a lot of people, because you're tying them to the things they know. There's nothing better than being able to tell the story that lasts forever and if you use that sort of touch ons, it makes it easier for people to understand a universal story that comes through a song. MW: At the very beginning, You were also a battle rapper - You even performed at Scribble Jam... Do You still follow the battle rap scene?A: It has changed so much. I realize I was kinda naive back then. I've always been a purist on what a freestyle is - it's something you use on the spot, nothing pre-written. But even at Scribble Jam back then there were a lot of guys with pre-written stuff. It was not really talked about, but it wasn't a secret either. Peple knew that, I didn't - I was naive. I've always been an outsider in rap, self-taught and everything.... At Scribble Jam I got my ass handed to me. I was SO nervous. It's the most nerve-wracking thing. If you don't come up with a good line within the first two bars, people start booing. 3000 people, all booing at you... it's a unique experience, it fucks with you. At that time Scribble Jam was the most important battle rap event in the world. Mountain Dew started to have money battles then - but still, Scribble Jam was where you earn your shit... I was invited by Kevin Beacham, who works for Rhymesayers. He heard about me from Mr. Dibbs. I was so young at the time, like 20, I don't think I was old enough to drink... So many of my musical heroes were on stage! And it was crazy, how many of them were nervous. Even the pro guys were nervous as hell, they kept pounding booze. I am very comfortable on stage - but at Scribble Jam I was the most nervous in my entire life. I literally couldn't form a sentence. Basically, I got into the second round, because the guy in front of me was even more nervous than me. After that - I said "I am done battling". I was kinda bored with it anyway. I love it, I love freestyling, I like the idea of being competitive as an art form. But you just get tired of it eventually. Volunteering for a battle, you agree to being called a faggot for like 10 hours...With that said - I still listen to it, and when I see a battle, I'm thinking: "Man, I can't wait to get back in it". I did it once or twice. Grind Time Now, all that battle rap - it has changed. It became more like a stand-up comedy of sorts. I think there are a lot of people my age or older that look down on GTN, on pre-writtens and stuff. But that shit is difficult, and I have much respect for battle rappers. I was a very good battle rapper in my day, but I could never do what they do on Grind Time Now... There's a mind you have to have for it. Like my homie Cadalack Ron, who's one of the craziest GTN battlers - some of his stuff is so amazingly funny and incredibly creative. (Unfortunately - on January 24th Robert Paulson a.k.a. Cadalack Ron has passed away. He was one of the most imaginative, unique and controversial figures in the history of battle rap, and also an accomplished recording artist. Rest in Peace.) When GTN was at his peak - I obsessed over it, I watched every battle. These dudes are not freestyling, they know who they battle, they have the time to prepare it all. But still - I have much respect for them, I couldn't do that myself. You know, people don't really freestyle anymore. I kinda feel like a samurai or something. I got really good at an art form that is gone. I've mastered a craft that is dead. I don't really mind it, I love what I do, but it's not there anymore, there exist very few people that do it the way I do it. MW: What's the status of Your projects Jason Feathers and The Four Fists? A: Both of these projects are very similar, in a way. Jason Feathers came about like that - Justin [Vernon, of Bon Iver fame] was at my place buying weed from my roommate. Back then, I lived in a filthy, "punk rock" house... We were hanging out, talking about music - about how stressful it is to put out a record. There are fun moments - but mostly, it is really stressful. You try to make a record perfect, so a lot of times it's about meticulously solving problems. "This isn't right, how do I fix it?" It's like solving math in a language You've never even heard of. No rules whatsoever. It's very frustrating. We were talking about it and we were like: "Man, we should just fuck around, do music just for fun". Justin asked: "I got some weird synthesizers and effect processors, wanna come to my house?" He invited over me and also the other guys - S. Carey and Ryan Olson - and that was how Jason Feathers was born. We never thought about putting it out - we just wanted to come and have some fun. First couple of days - we finished it and thought t was awesome. Couple of days later we listen to it again - no, it's not perfect... But it COULD be good. So we started working from there. As for the future - I think we will record some more, but we'e all busy with different projects. The same with Four Fists. Stef - P.O.S. - and I were working on The Four Fists album, but then he got very sick. He had a kidney failure, he had to have a kidney transplant. He's a very good friend of mine, but we don't see each other that much - we got our own lives, we tour, Stef has two kids... So when he got sick, making music became much less important than just seeing my friend. Now he's much better, he had a transplant, and also - my record is done, his is pretty close to being done - so I think we'll get back on it. I think fans really want us to finish these records, but we'll take our time. We'll wait for the right time and right place to put it out... "It will be done when it's done". Le the dragon sleep a while, then we'll wake him up. MW: So, in 2016 we can expect Your new album? A: Yeah. Man, it feels good to get that record out. It's been done for a while, we just been figuring out the label stuff. We do it super DIY, punk rock-style, my team is very small, just me and my manager Harpoon Larry, my best friend and old roommate, He's the one that convinced me to start touring, he's not a musician, he worked in an office, but quit his job. We started 15 years ago and we've been together ever since. As far as the labels go, this is the best situation we've ever been in. I had some shitty labels, my last one was great, but very small, only 2 people, we outgrew them the second the record came out. They are still our homies, though. It's funny how quickly the things go well sometimes. We start out as a musicians, we play shows - and then, one day, you wake up and realize: "I am a business". My bandmates are my employees. It's not only my thing anymore. I have to make sure they can work and we can live off of this... It's confusing and scary. This year has been all nothing but business. But now, the business stuff is done, 'Sike!" has been released - now it's time to go back to the fun stuff. I'm super excited for this new record, I think it's the best thing I've ever done. It's very different than anything I've ever done. MW: I wish You all the success - and see You in Poland! MW: First of all, welcome to Switzerland. How was the concert in Baden? 

Astronautalis: Great, actually. It was super fun. We're still kinda hung over from it... After the concert, they asked me to DJ the afterparty - so I said: "Yeah, why not" and I just played tons of music, and people kept feeding me whisky...

MW: Let's go back - to Your first concert in Poland. My friend was there in Wrocław, he said the venue was packed. How do You remember this concert? Did You expect so many people? 

A: Not at all! I'm a super DIY kind of artist, and my fanbase is built through word of mouth. So the first time I play in a new city, I don't expect anybody to be there, maybe just a handful of people... Like tonight - this is the first time we play in Basel, so there's probably not going to be so many people. And I'm okay with that, it doesn't get me down. 5 people, 30, 50 - doesn't matter, I'll make it. We'll work our asses off, so that more people will come the next time. And our first show in Poland - I didn't know who's gonna be there. And there were a ton of people! It was amazing. I'm looking forward to coming back, when the new album drops. 

                                               

MW: Yeah, let's talk about it - You just released a new single, "Sike!" Can You tell us something about it, how did it came together, etc.? 

A: It sorta came together at the last minute. You know, I work on a records in a strange way, not like many people do. I do a lot of planning in advance, I can write a record for years even - then I go to the studio and knock it out very quickly, when a lot of people take several trips... Day here, day there - they need like 10 days to finish the record. Anyway... My producer brought his friend, a synthesizer player Adam Pickrell, who also makes beats. "Let's hear them", I said. In the intro of one of his beats were these synthesizer sirens - which would become the core of "Sike!" beat. I shouted: "Stop! THAT's it right there!" With those sirens, we started building the beat right off the bat. "We need the bass now" - so he started playing some jazzy bass, but it wasn't quite what I had in mind. I put on some Boys Noize track - he's a German techno producer, one of my favorites - a track with this mean, mean bass. Adam laid that bass down, threw some drums and we began building the beat. After that, it all happened fast - all of the verses I had, I intented for another song, but I decided to use them anyway. It all came pretty gnarly! Then we got my friend Reggie Pace - an amazing brass player, he has his own band No BS! Brass Band, he also plays in Bon Iver - add some horns to it. Reggie is a Southern dude like me, he grew up on the same Southern rap - like Trick Daddy - as me. So when I said "I want some Trick Daddy horns on it", he understood right away. "I know exactly what you mean" - he just kept stacking horns, he brought trombones, trumpets,  kept layering and layering, and he came up with this  awesome sound, like Trick Daddy's "Shut Up" - it all came together sooo nicely. Sometimes you work on songs for years, and sometimes they come together amazingly fast - like "Sike!". When we were done, we were like "Holy shit, that song's a monster!" 

                                                  

MW: October 16th marked the premiere of a new compilation, called "Gazing with Tranquility" - a tribute to Donovan. You've covered his song "Season of the Witch". Was Donovan and his discography a big influence to You? 

A: Yeah, to a degree. My parents played me a lot of music, when I was growing up, so I knew Donovan through them. He was a part of the Bob Dylan, Van Morrison era... And my parents love them, they also had some Donovan music in their collection. But I didn't really know much of his hits. In my mid-twenties I started to listen to Donovan seriously, to learn songwriting - he is such an amazing songwriter. I did this cover, because I've previously worked with the organization "behind" it. It's called Rock the Cause, they do compilations of covers and tributes to artists, and the money from it - they donate to charity. Every year they also do The Beatles tribute, each year they get a new artist. I did a loud, crazy, punk version of "Back in the U.S.S.R."...

MW: Really?! 

A: Yeah, it came out great! There's this guy, a guitarist of the legendary Minneapolis punk rock band The Dillinger Four - his girlfriend is a good friend of mine. One day I was a little drunk and asked him - and her, because she plays bass, she's an amazing shredding guitarist: "I want to cover a Beatles song, but I want to do a punk version of it. Do You wanna put some bass into it?" So I got two legendary punk musicians on my track, just because I got drunk and had the guts to ask...

Going back to the Donovan track - I worked on it with my guitarist Oscar Romero. All I knew was that I wanted to approach it like a "modern rap cover". Using a wavier synthesizers, hard 808 drums - sorta looking at it like a Young Thug song. "Season of the Witch" is a very simple, basic song in structure, it has that really strong dynamic shift. The verses are so sparse and so minimal, when the chorus comes, it hits. Kinda like a modern electronic dance music is right now, with huge dynamic swings and dubstep. Pop rap music right now is similar - Drake for example has whole verses with no drums, so when it comes to chorus, it bangs. I wanted to take this approach. I had a drum sounds, and sort of a basic loop, but we ended up scrapping it altogether. We stayed up all night, drinking whisky, Oscar was playing keys, I played at the board, looping stuff... We finished the music, Oscar went to bed, I did the vocals and mixed it in the morning.

                                                

                                                

MW: You are a specialist, when it comes to unique covers. A couple of years ago, You even recorded a Wiz Khalifa cover....

A: Yeah, "Black and Yellow"! It was for a podcast called "Radio Lab", they were doing episodes about colors and they had musicians cover songs about colors.  My song didin't make it on the show, which was kind of a bummer, but I decided to put it out anyway. With this topic - songs about colors or with a color in their name - everybody did the obvious ones, like "Paint it Black" or "Yellow Submarine" - it was boring for me. I said: "Fuck it, I'm gonna do Wiz Khalifa's song". It was still hot back then, too. "But I can't just straight up cover <<Black and Yellow>>, I can't rap it" - so I decided to do "the prettiest" version of it I could think of.  I got my friends Rickolus and Erica Burton to play cello and piano and instructed them to do it "slower and as beautiful as we can make it". 

                                                  

I love it, it's so fun. Doing covers is like a school assignment or something. Trying to think of a creative way to make something different of a known song. When You cover songs of Donovan or Bruce Springsteen - I did a cover of "Seven Angels" a while back - you do songs of geniuses. I'll never try to make it the same way they did - it's stupid. And it's a fool's dream - "oh yeah, I'm gonna make it sound like Donovan, even though I can't even touch his coat-tails".

MW: So, You want to make a tribute, but also add a little twist of Your own... 

A: Yeah. It doesn't make sense to do a Springsteen song just like Springsteen. I'm never gonna be Donovan, I'm never gonna be Springsteen, and certainly I'll never be Wiz Khalifa - so I might as well try to go the opposite way. With "Back in the U.S.S.R." I did the punk rock version with gnarly electronic drums - something different. It makes it much more interesting, because there's no need to it existing without it - The Beatles did it perfectly. 

MW: Speaking of unique experiences - in 2015 You had the chance to perform on some extraordinary stages, like Victoria and Albert Museum or even the Biennale festival in Venice - as the first and only rapper. How did it happen? 

A: It's one of the craziest things ever! I got asked to play the opening show for an arts festival in a little German town called Memmingen. It's a beautiful little mountaintown in southern Germany, at the base of the Alps. There's an art museum there. They did an art show about the sound installations and they asked me in advance, if I want to do one. I never did anything like that, so I said: "Sure, why not, I'll give it a try". I came up with an idea of having people tell me secrets through Snapchat... Kind of a weird sound installation, where You walk up the staircase in an old building, and you hear people's secrets whispered through the speakers... It came out really cool, I'm proud of it. And after that - we played the show. There weren't many fans there, it was more of an "art" crowd, you felt they were there more for the art festival. But in the front there was a middle-aged, black lady, just dancing her ass off. We were amazed: "Who is this lady? She's clearly not a normal fan of ours"... After the show the organiser said: "Hey, I wanna introduce You to one of the other artists of the festival" - and it was her. She was super nice British lady named Sonia Boyce. An insanely talented woman, her works are held in Tate Modern. We talked a minute, she was especially interested about my freestyling. A month after the festival, I got an e-mail from her, She asked me to participate in her project called Exquisite Cacophony - artists, improvisers, each one in a different field. Originally, it was supposed to be three people - me, an opera singer and a singer and performance artist Elaine Mitchener.... But then the opera singer dropped off.

I agreed. She sent me a full breakdown of the project - and at the end she mentions it's a piece for the Biennale. WHAT? I always wanted to go to the Biennale, I love art, my mother is an artist, I grew up around art, so I know, how important Biennale is. Going there... I never thought I might be able to do it. And especially perform there! And then it went from here. Every step we talked about over the course of months, we brainstormed ideas, eventually they flew me over to England. Every step of the way I kept thinking: "OK, this is the point where it's gonna stop". I don't get my hopes up or get super-excited about things, because things so often fall apart... I thought: "This is never gonna happen", and the next thing I know - I'm at the stage of the Biennale. One of the craziest and most unique experiences of my life. It's a different world, a world of fine art - and as a musician I understand it, I respect it, but still  - I'm a  tourist in it. Biennale is a top, a most important art event in the world. Given the nature of my music, I'm never gonna be really famous and rich - that's not my goal. I will never achieve such level of success in my field of music as I've achieved in the field of art that day. I still have a hard time wrapping my head around it...

                                            

MW: I study history, so I'm particularly interested in Your "historical fiction rap". How'd You get the idea for it? For tracks like "Dmitri Mendeleev", "Thomas Jefferson", or for the EP "The Unfortunate Affair of Mary and Earl"? 

A: I always loved history. At the time, when I first started to seriously make rap music - early 2000s, the peak of the indie scene, when Def Jux, Anticon, Rhymesayers were strong... A lot of artists were basically white kids who went to art schools and were rapping about their feelings. And I don't say it in a disrespectful way, a lot of their music means lot to me - I just looked around me and decided I don't want to be another white kid after art school rapping about his feelings. I sorta went in the other direction and chose not to rap about myself at all. My album "Pomegranate" for example - every song on it was about a moment in history, some small, some large, some totally fictional, some actual and accurate. That was thrilling for me. Taking the elements of history as a framework - I think no one did that before in rap music at that time. History is a great guide, and with music and art you sometimes work with a coded language. You wanna be poetic, you wanna communicate a message, say something interesting - but you also have to make sure that people know what you're talking about. I use the elements of history, mythology, religion, because people know them, they can relate to them. When you use them as alegory, simily, it's easier to communicate complex feelings o a lot of people, because you're tying them to the things they know. There's nothing better than being able to tell the story that lasts forever and if you use that sort of touch ons, it makes it easier for people to understand a universal story that comes through a song. 

                                                

                                                

 MW: At the very beginning, You were also a battle rapper - You even performed at Scribble Jam... Do You still follow the battle rap scene?

A: It has changed so much. I realize I was kinda naive back then. I've always been a purist on what a freestyle is - it's something you use on the spot, nothing pre-written. But even at Scribble Jam back then there were a lot of guys with pre-written stuff. It was not really talked about, but it wasn't a secret either. Peple knew that, I didn't - I was naive. I've always been an outsider in rap, self-taught and everything.... At Scribble Jam I got my ass handed to me. I was SO nervous. It's the most nerve-wracking thing. If you don't come up with a good line within the first two bars, people start booing. 3000 people, all booing at you... it's a unique experience, it fucks with you. At that time Scribble Jam was the most important battle rap event in the world. Mountain Dew started to have money battles then - but still, Scribble Jam was where you earn your shit... I was invited by Kevin Beacham, who works for Rhymesayers. He heard about me from Mr. Dibbs. I was so young at the time, like 20, I don't think I was old enough to drink... So many of my musical heroes were on stage! And it was crazy, how many of them were nervous. Even the pro guys were nervous as hell, they kept pounding booze. I am very comfortable on stage - but at Scribble Jam I was the most nervous in my entire life. I literally couldn't form a sentence. Basically, I got into the second round, because the guy in front of me was even more nervous than me. After that - I said "I am done battling". I was kinda bored with it anyway. I love it, I love freestyling, I like the idea of being competitive as an art form. But you just get tired of it eventually. Volunteering for a battle, you agree to being called a faggot for like 10 hours...

With that said - I still listen to it, and when I see a battle, I'm thinking: "Man, I can't wait to get back in it". I did it once or twice. Grind Time Now, all that battle rap - it has changed. It became more like a stand-up comedy of sorts. I think there are a lot of people my age or older that look down on GTN, on pre-writtens and stuff. But that shit is difficult, and I have much respect for battle rappers. I was a very good battle rapper in my day, but I could never do what they do on Grind Time Now... There's a mind you have to have for it. Like my homie Cadalack Ron, who's one of the craziest GTN battlers - some of his stuff is so amazingly funny and incredibly creative. 

(Unfortunately - on January 24th Robert Paulson a.k.a. Cadalack Ron has passed away. He was one of the most imaginative, unique and controversial figures in the history of battle rap, and also an accomplished recording artist. Rest in Peace.)

                                                 

When GTN was at his peak - I obsessed over it, I watched every battle. These dudes are not freestyling, they know who they battle, they have the time to prepare it all. But still - I have much respect for them, I couldn't do that myself. 

You know, people don't really freestyle anymore. I kinda feel like a samurai or something. I got really good at an art form that is gone. I've mastered a craft that is dead. I don't really mind it, I love what I do, but it's not there anymore, there exist very few people that do it the way I do it. 

                                               

 

MW: What's the status of Your projects Jason Feathers and The Four Fists? 

A: Both of these projects are very similar, in a way. Jason Feathers came about like that - Justin [Vernon, of Bon Iver fame] was at my place buying weed from my roommate. Back then, I lived in a filthy, "punk rock" house... We were hanging out, talking about music - about how stressful it is to put out a record. There are fun moments - but mostly, it is really stressful. You try to make a record perfect, so a lot of times it's about meticulously solving problems. "This isn't right, how do I fix it?" It's like solving math in a language You've never even heard of. No rules whatsoever. It's very frustrating. We were talking about it and we were like: "Man, we should just fuck around, do music just for fun". Justin asked: "I got some weird synthesizers and effect processors, wanna come to my house?" He invited over me and also the other guys - S. Carey and Ryan Olson - and that was how Jason Feathers was born. We never thought about putting it out - we just wanted to come and have some fun. First couple of days - we finished it and thought t was awesome. Couple of days later we listen to it again - no, it's not perfect... But it COULD be good. So we started working from there. As for the future - I think we will record some more, but we'e all busy with different projects.

                                                 

The same with Four Fists. Stef - P.O.S. - and I were working on The Four Fists album, but then he got very sick. He had a kidney failure, he had to have a kidney transplant. He's a very good friend of mine, but we don't see each other that much - we got our own lives, we tour, Stef has two kids... So when he got sick, making music became much less important than just seeing my friend.  Now he's much better, he had a transplant, and also - my record is done, his is pretty close to being done - so I think we'll get back on it. I think fans really want us to finish these records, but we'll take our time. We'll  wait for the right time and right place to put it out... "It will be done when it's done". Le the dragon sleep a while, then we'll wake him up. 

                                                    

MW: So, in 2016 we can expect Your new album? 

A: Yeah. Man, it feels good to get that record out. It's been done for a while, we just been figuring out the label stuff. We do it super DIY, punk rock-style, my team is very small, just me and my manager Harpoon Larry, my best friend and old roommate, He's the one that convinced me to start touring, he's not a musician, he worked in an office, but quit his job. We started 15 years ago and we've been together ever since. As far as the labels go, this is the best situation we've ever been in. I had some shitty labels, my last one was great, but very small, only 2 people, we outgrew them the second the record came out. They are still our homies, though. It's funny how quickly the things go well sometimes. We start out as a musicians, we play shows - and then, one day, you wake up and realize: "I am a business". My bandmates are my employees. It's not only my thing anymore. I have to make sure they can work and we can live off of this... It's confusing and scary. This year has been all nothing but business. But now, the business stuff is done, 'Sike!" has been released - now it's time to go back to the fun stuff. I'm super excited for this new record, I think it's the best thing I've ever done. It's very different than anything I've ever done. 

MW: I wish You all the success - and see You in Poland!

                                                  

]]>
Astronautalis "Stałem się mistrzem w fachu, który umarł" - wywiadhttps://popkiller.kingapp.pl/2016-02-28,astronautalis-stalem-sie-mistrzem-w-fachu-ktory-umarl-wywiadhttps://popkiller.kingapp.pl/2016-02-28,astronautalis-stalem-sie-mistrzem-w-fachu-ktory-umarl-wywiadFebruary 28, 2016, 5:49 pmMaciej WojszkunWitamy w kolejnym Popkillerowym Wywiadzie na Niedzielę! Tym razem przed... cóż, nie przed kamerą, ponieważ nie miałem jej, byłem uzbrojony w dyktafon - tym razem pogawędziłem sobie z bardzo dobrze znanym polskiej publiczności (jego koncerty we Wrocławiu czy Gdańsku cieszyły się ogromną popularnością) przesympatycznym Andym Bothwellem - a.k.a. Astronautalisem.Krótko po premierze swojego nowego singla "Sike!", Astronautalis przyjechał na parę koncertów do Szwajcarii, gdzie wtedy przebywałem. Udało mi się zgadać z nim przed (i po) koncercie) w Bazylei, w malutkim, acz klimatycznym klubie Lady Bar. Nawet pomimo zasadniczo niewielkiej publiczności chłopaki dali re-we-la-cyj-ny koncert. Byłem pełen podziwu, że po tak żywiołowym i energicznym występie Andy miał jeszcze siłę, by dokończyć wywiad...A w tym - poruszyliśmy wiele interesujących kwestii. Jak powstał nowy singiel, "Sike!"? Na czym polega "filozofia" robienia coverów? Jak to się stało, że raper wystąpił na scenie jednego z najbardziej prestiżowych festiwali sztuki na świecie? Jak Astronautalis wspomina swój pierwszy koncert w Polsce czy udział w legendarnym Scribble Jamie? Zapraszam do lektury! MW: Witamy w Szwajcarii! Jak udał się koncert w Baden? Astronautalis: Było świetnie! Wciąż mamy po tej imprezie lekkiego kaca... Po koncercie poprosili mnie, abym był DJ'em na afterparty. Czemu nie? Zagrałem tony muzyki, a ludziska ciągle częstowali mnie łyskaczem...MW: Cofnijmy się w czasie - do Twojego pierwszego koncertu w Polsce, we Wrocławiu. Mój znajomy wspominał, że klub był wypełniony po brzegi. Jak wspominasz ten koncert? Spodziewałeś się takiej frekwencji? A: W żadnym razie! Jestem artystą, który robi wszystko sam - DIY, do it yourself, niczym punkrockowcy - i mój fanbase w zasadzie budowany jest przez tzw. szeptany marketing.... Grając po raz pierwszy, w jakimś nowym mieście, nie oczekuję wielu ludzi. Dzisiaj gramy po raz pierwszy w Bazylei, więc pewnie będzie zaledwie garstka ludzi. Ale wcale mi to nie przeszkadza. Pięcioro ludzi, trzydziestu, pięćdziesiątka - nie ma znaczenia, i tak damy koncert. Wylejemy z siebie siódme poty, żeby następnym razem przyszło więcej ludzi. Nasz pierwszy koncert w Polsce - serio, nie miałem pojęcia, kto na niego przyjdzie - a przyszła masa ludzi! Coś niesamowitego. Nie mogę się doczekać, aby wrócić, jak już zaprezentuję nowy album. MW:Wypuściłeś właśnie swój nowy singiel, "Sike!" Możesz opowiedzieć coś o nim, jak powstał? A: Tak naprawdę, "Sike" powstało bardzo szybko. Pracuję nad utworami w nieco odmienny sposób, inny niż spora rzesza artystów. Bardzo dużo planuję, cyzeluję szczegóły, potrafię jeden utwór pisać całe lata - potem przychodzę do studia i nagrywam błyskawicznie, podczas gdy wielu potrzebuje kilku prób... Jak powstało "Sike!"? Mój producent przyprowadził swojego kumpla, klawiszowca Adama Pickrella, który - jak się okazało - też tworzy beaty. Poprosiłem, żeby odtworzył parę z nich. W intro jednego z jego beatów usłyszałem te syntezatorowe syreny - które potem stały się podstawą podkładu do "Sike!" "STOP! To jest to" - krzyknąłem. Od razu zaczęliśmy budować beat. Potrzebowaliśmy basu - Adam zaczął grać jakieś jazzowe rytmy, ale nie do końca pasowały. Wtedy puściłem utwór Boys Noize'a - to niemiecki producent techno, jeden z moich ulubionych - track z tym wkręcającym się, morderczym basem. Adam włączył więc ten motyw i dodał perkusji. Potem wszystko rozegrało się błyskawicznie - wersy, które miałem, planowałem umieścić w innym utworze, ale postanowiłem nagrać je teraz. Wyszło kozacko! Następnie poprosiłem mojego przyjaciela Reggiego Pace'a - fantastycznego trębacza, prowadzi grupę No BS! Brass Band, gra też w Bon Iver - aby zagrał na kawałku. Reggie to koleś z Południa, tak jak ja, dorastaliśmy, słuchając tego samego południowego rapu - Trick Daddy'ego na przykład. Więc kiedy powiedziałem, że chcę mieć to samo brzmienie trąbki jak Trick Daddy, Reggie pojął w mig. Połączył ze sobą niezliczoną ilośc instrumentów, trąbki, puzony, warstwa za warstwą - i udało mu się uzyskać ten zajebisty sound, niczym w "Shut Up" Trick Daddy'ego. Wszystkie elementy tracku dopasowały się doskonale. Czasami pracujesz nad utworami latami, a czasem wychodzą one momentalnie - tak jak "Sike" właśnie. Byliśmy zdumieni, jak skończyliśmy. "Ten track to jest dopiero kosior!" MW: 16 października miała premierę nowa kompilacja, "Gazing With Tranquility", dedykowana Donovanowi. Na jej potrzeby stworzyłeś cover jego piosenki "Season of the Witch". Czy Donovan, jego dyskografia, jest dla Ciebie dużym źródłym inspiracji? A: W pewnym sensie. Poznałem Donovana dzięki moim rodzicom. Donovan jest częścią tej specyficznej muzycznej "ery", czasów Boba Dylana, Van Morrisona... A moi rodzice ich uwielbiają, mieli w swojej kolekcji także albumy Donovana, tak go poznałem. Skłamałbym jednak, mówiąc, że dobrze znałem jego hity. Dopiero jak miałem ok. 25 lat, zacząłem słuchać Donovana "na poważnie" - Donovan to znakomity songwriter, słuchałem go, aby nauczyć się pisania utworów. Nagrałem cover "Season of the Witch" także dlatego, że znam i współpracowałem z organizacją, która wydała "Gazing with Tranquility". Nazywa się Rock the Cause, wydaje takie właśnie kompilacje coverów i "hołdów" dla artystów, a wszelkie dochody z nich - przeznacza na cele charytatywne. Każdego roku nagrywają tribute dla Beatlesów, za każdym razem z innym muzykiem. Ja skomponowałem dla nich szaloną, punk-rockową wersję "Back in the U.S.S.R."... MW: Naprawdę?! A: Tak, wyszła naprawdę świetnie! Nagrałem go wraz z gitarzystą kultowej punkowej grupy z Minneapolis, The Dillinger Four - jego dziewczyna jest moją dobrą znajomą. Pewnego dnia byłem trochę podchmielony i zapytałem wprost jego - i ją, ponieważ ona też jest kapitalną gitarzystką, gra na basie: "Chcę zrobić cover utworu Beatlesów, ale w punkowej wersji. Chcecie zagrać na basie?" Tak więc nawiązałem współpracę z dwoma legendami punka, bo byłem pijany i ośmieliłem się spytać...Wracając do coveru Donovana - nagrałem go wraz z moim gitarzystą, Oscarem Romero. Wiedziałem, że chciałem nagrać "Season of the Witch" w wersji "nowoczesny rap".... Przy użyciu syntezatorów, perkusji 808, by brzmiał niemalże jak jakiś kawałek Young Thuga. "Season of the Witch"to w swej strukturze piosenka prosta, z mocną zmianą tempa w refrenie. Wersy są - dla kontrastu - osczędne i "minimalistyczne", więc kiedy wchodzi refren, uderza tym mocniej. W pewnym sensie nowoczesna muzyka dance jest podobna, z wielkimi różnicami w dynamice, z dubstepami.... Obecny pop rap tak samo - Drake na przykład potrafi całe wersy zarapować na akompaniamencie bez perkusji, by w refrenie zaatakować bangerem. Chciałem tak właśnie podejść do tej piosenki. Miałem przygotowane drumsy, jakiś podstawowy loop, ale zrezygnowaliśmy z nich. Siedzieliśmy nad tym całą noc, popijaliśmy whisky, Oscar grał na klawiszach, ja bawiłem się, tworząc kolejne loopy...Udało nam się stworzyć podkład, Oscar zmęczony położył się spać, ja nagrałem wokale, a rankiem wszystko zmiksowaliśmy. MW: Jesteś specjalistą, jeśli chodzi o unikalne covery. Parę lat temu nagrałeś nawet swoją wersję kawałka Wiza Khalify...A: Tak, "Black and Yellow"! To było na potrzeby podcastu "Radio Lab", mieli serię odcinków na temat kolorów, poprosili różnych muzyków, aby nagrali covery utworów o kolorach bądź z kolorami w tytułach. Niestety, mój track nie został wykorzystany, ale i tak postanowiłem go wypuścić. Każdy z muzyków wziął na warsztat oczywiste wybory, takie jak "Paint it Black" czy "Yellow Submarine" - dla mnie byłoby to zbyt proste. Uznałem: "Chrzanić to, ja nagram cover tracku Wiza". Wtedy to był wciąż hicior. "Ale nie mogę przecież tak po prostu zarapować <<Black and Yellow>>" - więc postanowiłem nagrać "najśliczniejszą" wersję, jaką mogłem sobie wyobrazić. Poprosiłem moich przyjaciół, Rickolusa i Erikę Burton, aby zagrali na pianinie i wiolonczeli - z zastrzeżeniem, żeby zrobili to "jak najwolniej i jak najpiękniej tylko mogą".. Uwielbiam takie eksperymenty. Próba stworzenia czegoś nowego na bazie znanego i lubianego utworu. Gdy grasz cover Donvana czy Bruce'a Springsteena - jakiś czas temu nagrałem cover "Seven Angels" - wykonujesz piosenki skomponowane przez geniuszy. Głupotą jest, próbować zagrać je w taki sam sposób, w jaki oni to zrobili. Więcej, to marzenie głupca - "Tak, zagram to tak jak Donovan, mimo że nie sięgam mu do pięt".MW: Chcesz więc złożyć hołd tym artystom, ale także dodać swój własny "twist" do tego..A: Tak Nie ma sensu grać piosenki Springsteena tak samo jak Springsteen. Nigdy nie będę Donovanem, nigdy nie będę Springsteenem, i z całą pewnością nie będę nigdy Wizem Khalifą - więc mogę równie dobrze podążyć z ich utworami inną ścieżką. "Back in the U.S.S.R."? Stworzyłem punkową wersję z kąsającą, elektroniczną perkusją - słowem, coś nowego, odmiennego. To znacznie bardziej interesujące.MW: A propos interesujących doświadczeń - w 2015 roku miałeś okazję wystepować na naprawdę nietuzinkowych scenach, np. w Victoria and Albert Museum, a nawet na festiwalu Biennale w Wenecji - jako pierwszy i jedyny raper. Jak do tego doszło? A: To było jedno z najbardziej szalonych doświadczeń mojego życia! Poproszono mnie, abym zagrał koncert na otwarcie festiwalu sztuki w Memmingen. To prześliczne, malownicze górskie miasteczko w południowych Niemczech, u podnoża Alp. Znajduje się tam ciekawe muzeum. Zorganizowano tam wystawę o instalacjach dźwiękowych, zaproponowano mi też, abym wykonał swoją. Nigdy nie robiłem czegoś takiego, więc powiedziałem: "Jasne, czemu nie". Wpadłem na pomysł, aby ludzie za pośrednictwem Snapchata podzielili się ze mną swoimi tajemnicami. Stworzyłem z tego dziwną, nieco niepkojącą instalację - gdy wchodziłeś po schodach w starym budynku, z głośników sączyły się przeróżne sekrety ludzi... Wyszło naprawdę dobrze jestem z tego dumny. Zaraz po tym - zagralismy koncert. Nie było tam wielu fanów naszej muzyki, raczej byli to "artyści", ludzie, których bardziej interesował festiwal. Ale w pierwszym rzędzie zauważyliśmy czarnoskórą panią w średnim wieku, tańczącą jak w amoku. Byliśmy zdumieni. "Kim ona jest?" Po koncercie podszedł do nas organizator: "Hej, chcę Wam przedstawić jedną z artystek festiwalu" To była ona. Niezwykle miła Brytyjka o imieniu Sonia Boyce. Niesamowicie utalentowana artystka, jej prace wystawiane są w Tate Modern! Porozmawialiśmy trochę, była bardzo zainteresowana, w jaki sposób freestyle'uję... Miesiąc po festiwalu, otrzymałem od niej maila. Zaproponowała mi udział w swym projekcie Exquisite Cacophony - prezentującym artystów improwizujących w róznych "dziedzinach" sztuki. Projekt na początku miała tworzyć trójka ludzi - ja, śpiewaczka operowa i piosenkarka Elaine Mitchener - jednak śpiewaczka operowa później zrezygnowała.Zgodziłem się, czemu nie. Sonia wysłała mi wtedy dokładny plan projektu - a na samym końcu napisała, że projekt jest przeznaczony na wenecki festiwal Biennale. CO PROSZĘ? Zawsze chciałem wybrać się na Biennale, uwielbiam sztukę, moja matka jest artystką, dorastałem otoczony sztuką, więc wiem, jak ważne jest Biennale w Wenecji. Nigdy nie sądziłem, że tam pojadę... A już szczególnie, że będę tam występował! Przez miesiące ustalaliśmy każdy szczegół, wymienialiśmy się pomysłami, w końcu przyleciałem do Anglii. Cały czas myślałem: "OK, to nie dzieje się naprawdę. To się zaraz skończy". Staram się nie ekscytować nadmiernie, bo często rzeczy się komplikują. Myślałem więc: "OK, nie uda się", po czym - ani się obejrzałem, jestem na scenie Biennale w Wenecji. To inny świat, świat sztuk pięknych - jako muzyk rozumiem go, szanuję go, jednak wciąż - jestem w nim turystą, nie należę doń całkowicie... Biennale to top, jedno z najważniejszych wydarzeń w świecie sztuki. Nigdy nie będę sławny i bogaty, nie to jest moim celem, moja muzyka nie jest na to "nastawiona". W polu muzyki nigdy nie osiągnę takiego sukcesu, jaki osiągnałem tego dnia na polu sztuki. Wciąż ciężko mi uwierzyć, że to się stało... MW: Studiuję historię, dlatego zaintrygował mnie Twój "gatunek" rapu, który nazwałeś "historical fiction rap". Skąd pomysł na taki styl? Na takie utwory jak "Thomas Jefferson", "Dmitri Mendeleev", czy te z EPki "The Very Unfortunate Affairs of Mary & Earl"?A: Zawsze uwielbiałem historię. W czasie, gdy serio zaczynałem rapować - na początku lat 2000, gdy kwitłą scena indie rapu, gdy rządziły Anticon, Def Jux, Rhymesayers... Wielu raperów wokół mnie było białymi dzieciakami po szkołach artystycznych, rapujących o swoich uczuciach. I nie mówię tego z ironią, uwielbiam tych chłopaków, ich muzyka znaczy dla mnie wiele - ja po prostu chciałem się odciąć, nie chciałem być kolejnym białym dzieciakiem po szkole artystycznej, rapującym o swoich uczuciach. Wybrałem inny kierunek - nie rapować o sobie w ogóle. Weźmy mój album "Pomegranate" - każdy utwór na nim jest o jakimś momencie w historii - małym, dużym, raz całkowicie fikcyjnym, a raz prawdziwym. Wykorzystanie historii jako fundamentu - przede mną chyba nikt nie zrobił tego w rapie. Historia to wspaniały przewodnik, "nauczycielka życia". Wiesz, w muzyce i w sztuce posługujesz się swego rodzaju kodem. Chcesz być poetycki, chcesz powiedzieć coś interesującego, zawrzeć przekaz - ale musisz się upewnić, że ludzie zrozumieją, o co ci chodzi. Często używam historii, ale także mitologii, motywów religijnych, ponieważ ludzie je znają, mogą się z nimi utożsamić. Kiedy używasz takich elementó jako alegorii, porównania, łatwiej jest zakomunikować złożony przekaz, ponieważ ludzie kojarzą te motywy. MW: Na początku byłeś także battle rapperem... Występowałeś nawet na Scribble Jamie. Czy śledzisz jeszcze scenę battle rapu?A: Battle rap zmienił się nie do poznania. Wiesz, zawsze byłem purystą, jeśli chodzi o freestyle - to musi być coś, co zapodajesz na miejscu, żadnych zawczasu napisanych wersów. Jednak nawet wtedy, na Scribble Jamie, wielu zawodników przyszło z przygotowanymi wersami. Nie mówiło się o tym głośno - ale to nie było też żadną tajemnicą. Ja o tym nie wiedziałem - byłem trochę naiwny. Może to dlatego, że zawsze w rapie byłęm outsiderem, samoukiem. Na Scribble Jamie wytarli mną podłogę. Byłem nieziemsko zdenerwowany. Taki event szarga nerwy jak mało co. Jeśli w dwóch pierwszych linijkach nie zapodasz jakiegoś dobrego puncha, widownia zaczyna buczeć. 3000 ludzi, wszyscy buczą na ciebie... Niesamowite doświadczenie, potrafi nieźle namieszać w głowie. Scribble Jam był wtedy najważniejszym wydarzeniem, jeśli chodzi o freestyle i battle rap. Co prawda Mountain Dew zaczęło wtedy organizować bitwy na pieniądze - wciąż jednak, to na Scribble Jamie zdobywałeś szlify. Zaprosił mnie Kevin Beacham, który pracuje dla Rhymesayers. Usłyszał o mnie od Mr. Dibbsa. Byłem wtedy młody, miałem jakieś 20 lat. Chyba byłem zbyt młody, żeby pić... Na scenie - tak wielu moich muzycznych bohaterów! Niewiarygodną rzeczą było, jak wielu z nich zjadały nerwy. Nawet najbardziej doświadczeni byli nerwowi, walil browca za browcem. Ogółem na scenie czuję się bardzo swobodnie - ale wtedy, na Scribble Jamie, byłem najbardziej sparaliżowany i stremowany w swoim życiu. Dosłownie nie mogłem sformułować zdania. Krótko mówiąc, przeszedłem do drugiej rundy, bo mój przeciwnik był jeszcze stremowany ode mnie. Po tym - powiedziałem sobie: "Dosyć". I tak byłem z lekka znudzony bitwami. Uwielbiam freestyling, tę ideę rywalizacji jako formy sztuki - ale w pewnym momencie jesteś tym po prostu zmęczony. Stawiasz się na bitwę - niejako zgadzasz się, aby wołali na ciebie"pedale" przez jakieś 10 godzin...Mimo to - wciąż słucham battle rapu, kiedy widzę jakąs bitwę, myślę: "Kurde, nie mogę się doczekać, żeby wrócić". Raz czy dwa "wróciłem". Grind Time Now, battle rap w ogóle - przeszedł ogromną metamorfozę. Wiele z nim elementów stand-upu. Myślę, że wielu ludzi w moim wieku - lub starsi - kręci nosem na GTN, na pisane wcześniej punche. Ale to jest ultratrudne, i mam ogromny szacunek dla battle rapperów. Powiedziałbym, że sam byłem bardzo dobrym battle rapperem, ale w życiu nie potrafiłbym zrobić tego, co robią na takim Grind Time Now... Musisz mieć zmysł do tego. Tak jak na przykład mój ziom Cadalack Ron, jeden z najbardziej szalonych Grind Time'owych raperów - niektóre jego rapsy są niesamowicie kreatywne i zabawne zarazem. (Tu niestety musimy przekazać smutną wiadomość - wspomniany przez Astronautalisa Robert Paulson a.k.a. Cadalack Ron, jeden z najbardziej pomysłowych, bezkompromisowych i kontrowersyjnych battle-rapperów w historii - zmarł 24 stycznia tego roku. Spoczywaj w pokoju.) Kiedy Grind Time Now przeżywało swój szczyt popularności - byłem zagorzałym fanem, niemal obsesyjnie oglądałem każdą walkę. Wiadomo, oni nie freestyle'ują, wiedzą dokładnie, z kim będą walczyć, mają czas, aby się przygotować. Wciąż jednak - ja nie mógłbym robić tego, co oni, i za to mają mój absolutny szacunek. Wiesz, ludzie tak naprawdę już nie freestyle'ują. Czuję się jak jakiś samuraj, czy coś w tym rodzaju. Doszedłem do wysokiego poziomu w sztuce, której właściwie już nie ma. Stałem się mistrzem w fachu, który umarł. Nie przeszkadza mi to, uwielbiam to, co robię - jednak freestyle jako taki jest martwy. Istnieje niewielu ludzi, którzy robią go w ten sam sposób, co ja. MW: Jaki jest status Twoich projektów Jason Feathers i Four Fists? A: Obydwa te projekty są w pewnym sensie do siebie podobne. Jason Feathers powstał w ciekawy sposób - Justin [Vernon, znany z Bon Iver] bywał w moim mieszkaniu, wtedy - nawiasem mówiąc - obskurnej, iście punkrockowej dziurze - kupował zioło od mojego współlokatora. Zaprzyjaźniliśmy się, gadaliśmy o muzyce - m.in. o tym, jak stresującym doświadczeniem jest nagranie albumu. Są w tym momenty zabawne, radosne - ale w większości to bardzo stresujący proces. Chcesz uczynić swój album doskonałym, więc musisz rozwiązać tysiące pytań i problemów. "To nie brzmi właściwie, jak to poprawić?" Jakbyś rozwiązywał matmę w języku, o którym nawet nie słyszałeś. Żadnych reguł. To frustrujący proces. Rozmawialiśmy o tym z Justinem i doszliśmy do wniosku "Stary, a może powinniśmy p prostu się zabawić, zagrać coś tylko dla zabawy?" Zaprosił do siebie mnie, Seana Careya i Ryana Olsona - i tak powstało Jason Feathers. Nie myśleliśmy, aby szlifować każdy dźwięk i wydać go jako album - po postu chcieliśmy trochę pojamować dla zabawy. Skończyliśmy projekt w kilka dni - myśleliśmy, że jest zajebisty. Odsłuchaliśmy go parę dni później - stwierdziliśmy: "OK, nie jest tak zajebisty, jak myśleliśmy ... Ale MOŻE być lepszy". I zaczęliśmy dłubać. Co do przyszłości - myślę, że nagramy coś jeszcze, tylko teraz jesteśmy zajęci innymi projektami. Podobnie rzecz ma się z Four Fists. Stef - P.O.S. - i ja pracowaliśmy nad wspólnym albumem, jednak w trakcie prac Stef poważnie zachorował. Niewydolność nerek, konieczny był przeszczep. Stef jest moim bliskim przyjacielem, nie widujemy się jednak zbyt często - mamy swoje życie, często podróżujemy, Stef ma dwójkę dzieci... Więc kiedy zachorował, tworzenie muzyki zeszło na dalszy plan, priorytetem było po prostu być przy swym przyjacielu i wspierać go. Teraz już czuje się lepiej, jest już po przeszczepie, mój album jest już ukończony, jego jest bliski ukończenia - myślę więc, że weźmiemy się z powrotem za Four Fists. Fani pragną wręcz, żebyśmy dokończyli ten materiał, ale nie będziemy się spieszyć. Pczekamy na właściwe miejsce i właściwy czas, aby go wypuścić. Niech smok jeszcze trochę pośpi, zanim go obudzimy... MW: A więc, już wkrótce możemy spodziewać się Twojego nowego albumu? A: Tak jest. Nawet nie wiesz, jak jestem podekscytowany! Album jest gotowy już od jakiegoś czasu, załatwiamy teraz przeróżne sprawy, jesśli chodzi o wydawcę. Jako się rzekło, zwykle robimy wszystko sami, jak punkrockowcy, mój team jest malutki - ja i mój menedżer Harpoon Larry. Larry to mój najlepszy kumpel, dawny współlokator. To on namówił mnie, abym ruszył w trasę. Sam nie jest muzykiem, pracował w biurze, ale rzucił to w cholerę... Poznaliśmy się 15 lat temu, i do tej pory jesteśmy nierozłączni. Jeśli chodzi o wydawcę - rzekłbym, że jesteśmy teraz w najlepszej możliwej sytuacji. Borykałem się w swym życiu z beznadziejnyi labelami, zaś ostatni, w jakim wydawałem, był w porządku, ale był niewielki - liczył ze dwie osoby. "Wyrośliśmy" z niego w momencie premiery mojego albumu. Ale jedna miłość dla nich, wciąż się przyjaźnimy...To zabawne, jak czasem układają się sprawy. Jesteśmy muzykami, bawimy się, gramy koncerty - a pewnego dnia budzisz się i zdajesz sobie sprawę: "Jestem przedsiębiorstwem". Muzycy, z którymi gram, są moimi "pracownikami". To już nie jest tylko moja sprawa, muszę zapewnić sobie i im, że możemy z tego wyżyć. Czasem to przeraża. Ten miniony rok kręcił się niemal wyłącznie wokół spraw "przedsiębiorstwa". Teraz jednak - wszystko załatwione, 'Sike!" poszło w świat - czas wrócić do zabawy. Nie mogę się doczekać, aż wyjdzie mój nowy album, myślę, że to najlepszy krążek, jaki w życiu nagrałem. Odmienny od wszystkiego, co do tej pory wypuściłem. MW: Życzę więc samych sukcesów - i do zobaczenia w Polsce! Witamy w kolejnym Popkillerowym Wywiadzie na Niedzielę! Tym razem przed... cóż, nie przed kamerą, ponieważ nie miałem jej, byłem uzbrojony w dyktafon - tym razem pogawędziłem sobie z bardzo dobrze znanym polskiej publiczności (jego koncerty we Wrocławiu czy Gdańsku cieszyły się ogromną popularnością) przesympatycznym Andym Bothwellem - a.k.a. Astronautalisem.

Krótko po premierze swojego nowego singla "Sike!", Astronautalis przyjechał na parę koncertów do Szwajcarii, gdzie wtedy przebywałem. Udało mi się zgadać z nim przed (i po) koncercie) w Bazylei, w malutkim, acz klimatycznym klubie Lady Bar. Nawet pomimo zasadniczo niewielkiej publiczności chłopaki dali re-we-la-cyj-ny koncert. Byłem pełen podziwu, że po tak żywiołowym i energicznym występie Andy miał jeszcze siłę,  by dokończyć wywiad...

A w tym - poruszyliśmy wiele interesujących kwestii. Jak powstał nowy singiel, "Sike!"? Na czym polega "filozofia" robienia coverów? Jak to się stało, że raper wystąpił na scenie jednego z najbardziej prestiżowych festiwali sztuki na świecie? Jak Astronautalis wspomina swój pierwszy koncert w Polsce czy udział w legendarnym Scribble Jamie? Zapraszam do lektury! 

MW: Witamy w Szwajcarii! Jak udał się koncert w Baden? 

Astronautalis: Było świetnie! Wciąż mamy po tej imprezie lekkiego kaca... Po koncercie poprosili mnie, abym był DJ'em na afterparty. Czemu nie? Zagrałem tony muzyki, a ludziska ciągle częstowali mnie łyskaczem...

MW: Cofnijmy się w czasie - do Twojego pierwszego koncertu w Polsce, we Wrocławiu. Mój znajomy wspominał, że klub był wypełniony po brzegi. Jak wspominasz ten koncert? Spodziewałeś się takiej frekwencji? 

A: W żadnym razie! Jestem artystą, który robi wszystko sam -  DIY, do it yourself, niczym punkrockowcy - i mój fanbase w zasadzie budowany jest przez tzw. szeptany marketing.... Grając po raz pierwszy, w jakimś nowym mieście, nie oczekuję wielu ludzi. Dzisiaj gramy po raz pierwszy w Bazylei, więc pewnie będzie zaledwie garstka ludzi. Ale wcale mi to nie przeszkadza. Pięcioro ludzi, trzydziestu, pięćdziesiątka - nie ma znaczenia, i tak damy koncert. Wylejemy z siebie siódme poty, żeby następnym razem przyszło więcej ludzi. Nasz pierwszy koncert w Polsce - serio, nie miałem pojęcia, kto na niego przyjdzie - a przyszła masa ludzi! Coś niesamowitego. Nie mogę się doczekać, aby wrócić, jak już zaprezentuję nowy album. 

                                               

MW:Wypuściłeś właśnie swój nowy singiel, "Sike!" Możesz opowiedzieć coś o nim, jak powstał? 

A: Tak naprawdę,  "Sike" powstało bardzo szybko. Pracuję nad utworami w nieco odmienny sposób, inny niż spora rzesza artystów. Bardzo dużo planuję, cyzeluję szczegóły, potrafię jeden utwór pisać całe lata - potem przychodzę do studia i nagrywam błyskawicznie, podczas gdy wielu potrzebuje kilku prób... Jak powstało "Sike!"? Mój producent przyprowadził swojego kumpla, klawiszowca Adama Pickrella, który - jak się okazało - też tworzy beaty. Poprosiłem, żeby odtworzył parę z nich. W intro jednego z jego beatów usłyszałem te syntezatorowe syreny - które potem stały się podstawą podkładu do "Sike!" "STOP! To jest to" - krzyknąłem. Od razu zaczęliśmy budować beat. Potrzebowaliśmy basu - Adam zaczął grać jakieś jazzowe rytmy, ale nie do końca pasowały. Wtedy puściłem utwór Boys Noize'a - to niemiecki producent techno, jeden z moich ulubionych - track z tym wkręcającym się, morderczym basem. Adam włączył więc ten motyw i dodał perkusji. Potem wszystko rozegrało się błyskawicznie - wersy, które miałem, planowałem umieścić w innym utworze, ale postanowiłem nagrać je teraz. Wyszło kozacko! Następnie poprosiłem mojego przyjaciela Reggiego Pace'a - fantastycznego trębacza, prowadzi grupę No BS! Brass Band, gra też w  Bon Iver - aby zagrał na kawałku. Reggie to koleś z Południa, tak jak ja, dorastaliśmy, słuchając tego samego południowego rapu - Trick Daddy'ego na przykład. Więc kiedy powiedziałem, że chcę mieć to samo brzmienie trąbki jak Trick Daddy, Reggie pojął w mig. Połączył ze sobą niezliczoną ilośc instrumentów, trąbki, puzony, warstwa za warstwą - i udało mu się uzyskać ten zajebisty sound, niczym w "Shut Up" Trick Daddy'ego. Wszystkie elementy tracku dopasowały się doskonale. Czasami pracujesz nad utworami latami, a czasem wychodzą one momentalnie - tak jak "Sike" właśnie. Byliśmy zdumieni, jak skończyliśmy. "Ten track to jest dopiero kosior!"

                                                

MW: 16 października miała premierę nowa kompilacja, "Gazing With Tranquility", dedykowana Donovanowi. Na jej potrzeby stworzyłeś cover jego piosenki "Season of the Witch". Czy Donovan, jego dyskografia, jest dla Ciebie dużym źródłym inspiracji? 

A: W pewnym sensie. Poznałem Donovana dzięki moim rodzicom. Donovan jest częścią tej specyficznej muzycznej "ery", czasów Boba Dylana, Van Morrisona... A moi rodzice ich uwielbiają, mieli w swojej kolekcji także albumy Donovana, tak go poznałem. Skłamałbym jednak, mówiąc, że dobrze znałem jego hity. Dopiero jak miałem ok. 25 lat, zacząłem słuchać Donovana "na poważnie" - Donovan to znakomity songwriter, słuchałem go, aby nauczyć się pisania utworów. Nagrałem cover "Season of the Witch" także dlatego, że znam i współpracowałem z organizacją, która wydała "Gazing with Tranquility". Nazywa się Rock the Cause, wydaje takie właśnie kompilacje coverów i "hołdów" dla artystów, a wszelkie dochody z nich - przeznacza na cele charytatywne. Każdego roku nagrywają tribute dla Beatlesów, za każdym razem z innym muzykiem. Ja skomponowałem dla nich szaloną, punk-rockową wersję "Back in the U.S.S.R."... 

MW: Naprawdę?! 

A: Tak, wyszła naprawdę świetnie! Nagrałem go wraz z gitarzystą kultowej punkowej grupy z Minneapolis, The Dillinger Four - jego dziewczyna jest moją dobrą znajomą. Pewnego dnia byłem trochę podchmielony i zapytałem wprost jego - i ją, ponieważ ona też jest kapitalną gitarzystką, gra na basie: "Chcę zrobić cover utworu Beatlesów, ale w punkowej wersji. Chcecie zagrać na basie?" Tak więc nawiązałem współpracę z dwoma legendami punka, bo byłem pijany i ośmieliłem się spytać...

Wracając do coveru Donovana - nagrałem go wraz z moim gitarzystą, Oscarem Romero. Wiedziałem, że chciałem nagrać "Season of the Witch" w wersji "nowoczesny rap".... Przy użyciu syntezatorów, perkusji 808, by brzmiał niemalże jak jakiś kawałek Young Thuga. "Season of the Witch"to w swej strukturze piosenka prosta, z mocną zmianą tempa w refrenie. Wersy są  - dla kontrastu - osczędne i "minimalistyczne", więc kiedy wchodzi refren, uderza tym mocniej. W pewnym sensie nowoczesna muzyka dance jest podobna, z wielkimi różnicami w dynamice, z dubstepami.... Obecny pop rap tak samo - Drake na przykład potrafi całe wersy zarapować na akompaniamencie bez perkusji, by w refrenie zaatakować bangerem. Chciałem tak właśnie podejść do tej piosenki. Miałem przygotowane drumsy, jakiś podstawowy loop, ale zrezygnowaliśmy z nich. Siedzieliśmy nad tym całą noc, popijaliśmy whisky, Oscar grał na klawiszach, ja bawiłem się, tworząc kolejne loopy...Udało nam się stworzyć podkład, Oscar zmęczony położył się spać, ja nagrałem wokale, a rankiem wszystko zmiksowaliśmy.

                                                

                                                

MW: Jesteś specjalistą, jeśli chodzi o unikalne covery. Parę lat temu nagrałeś nawet swoją wersję kawałka Wiza Khalify...

A: Tak, "Black and Yellow"! To było na potrzeby podcastu "Radio Lab", mieli serię odcinków na temat kolorów, poprosili różnych muzyków, aby nagrali covery utworów o kolorach bądź z kolorami w tytułach. Niestety, mój track nie został wykorzystany, ale i tak postanowiłem go wypuścić. Każdy z muzyków wziął na warsztat oczywiste wybory, takie jak "Paint it Black" czy "Yellow Submarine" - dla mnie byłoby to zbyt proste. Uznałem: "Chrzanić to, ja nagram cover tracku Wiza". Wtedy to był wciąż hicior. "Ale nie mogę przecież tak po prostu zarapować <<Black and Yellow>>" - więc postanowiłem nagrać "najśliczniejszą" wersję, jaką mogłem sobie wyobrazić. Poprosiłem moich przyjaciół, Rickolusa i Erikę Burton, aby zagrali na pianinie i wiolonczeli - z zastrzeżeniem, żeby zrobili to "jak najwolniej i jak najpiękniej tylko mogą".. 

                                                  

Uwielbiam takie eksperymenty. Próba stworzenia czegoś nowego na bazie znanego i lubianego utworu. Gdy grasz cover Donvana czy Bruce'a Springsteena - jakiś czas temu nagrałem cover "Seven Angels" - wykonujesz piosenki skomponowane przez geniuszy. Głupotą jest, próbować zagrać je w taki sam sposób, w jaki oni to zrobili. Więcej, to marzenie głupca - "Tak, zagram to tak jak Donovan, mimo że nie sięgam mu do pięt".

MW: Chcesz więc złożyć hołd tym artystom, ale także dodać swój własny "twist" do tego..

A: Tak Nie ma sensu grać piosenki Springsteena tak samo jak Springsteen. Nigdy nie będę Donovanem, nigdy nie będę Springsteenem, i z całą pewnością nie będę nigdy Wizem Khalifą - więc mogę równie dobrze podążyć z ich utworami inną ścieżką. "Back in the U.S.S.R."? Stworzyłem punkową wersję z kąsającą, elektroniczną perkusją - słowem, coś nowego, odmiennego. To znacznie bardziej interesujące.

MW: A propos interesujących doświadczeń - w 2015 roku miałeś okazję wystepować na naprawdę nietuzinkowych scenach, np. w Victoria and Albert Museum, a nawet na festiwalu Biennale w Wenecji - jako pierwszy i jedyny raper. Jak do tego doszło? 

A: To było jedno z najbardziej szalonych doświadczeń mojego życia! Poproszono mnie, abym zagrał koncert na otwarcie festiwalu sztuki w Memmingen. To prześliczne, malownicze górskie miasteczko w południowych Niemczech, u podnoża Alp. Znajduje się tam ciekawe muzeum. Zorganizowano tam wystawę o instalacjach dźwiękowych, zaproponowano mi też, abym wykonał swoją. Nigdy nie robiłem czegoś takiego, więc powiedziałem: "Jasne, czemu nie". Wpadłem na pomysł, aby ludzie za pośrednictwem Snapchata podzielili się ze mną swoimi tajemnicami. Stworzyłem z tego dziwną, nieco niepkojącą instalację - gdy wchodziłeś po schodach w starym budynku, z głośników sączyły się przeróżne sekrety ludzi... Wyszło naprawdę dobrze jestem z tego dumny. Zaraz po tym - zagralismy koncert. Nie było tam wielu fanów naszej muzyki, raczej byli to "artyści", ludzie, których bardziej interesował festiwal. Ale w pierwszym rzędzie zauważyliśmy czarnoskórą panią w średnim wieku, tańczącą jak w amoku. Byliśmy zdumieni. "Kim ona jest?" Po koncercie podszedł do nas organizator: "Hej, chcę Wam przedstawić jedną z artystek festiwalu" To była ona. Niezwykle miła Brytyjka o imieniu Sonia Boyce. Niesamowicie utalentowana artystka, jej prace wystawiane są w Tate Modern! Porozmawialiśmy trochę, była bardzo zainteresowana, w jaki sposób freestyle'uję... Miesiąc po festiwalu, otrzymałem od niej maila. Zaproponowała mi udział w swym projekcie Exquisite Cacophony - prezentującym artystów improwizujących w róznych "dziedzinach" sztuki. Projekt na początku miała tworzyć trójka ludzi - ja, śpiewaczka operowa i piosenkarka Elaine Mitchener - jednak śpiewaczka operowa później zrezygnowała.

Zgodziłem się, czemu nie. Sonia wysłała mi wtedy dokładny plan projektu - a na samym końcu napisała, że projekt jest przeznaczony na wenecki festiwal Biennale. CO PROSZĘ? Zawsze chciałem wybrać się na Biennale, uwielbiam sztukę, moja matka jest artystką, dorastałem otoczony sztuką, więc wiem, jak ważne jest Biennale w Wenecji. Nigdy nie sądziłem, że tam pojadę... A już szczególnie, że będę tam występował! Przez miesiące ustalaliśmy każdy szczegół, wymienialiśmy się pomysłami, w końcu przyleciałem do Anglii. Cały czas myślałem: "OK, to nie dzieje się naprawdę. To się zaraz skończy". Staram się nie ekscytować nadmiernie, bo często rzeczy się komplikują. Myślałem więc: "OK, nie uda się", po czym - ani się obejrzałem, jestem na scenie Biennale w Wenecji. To inny świat, świat sztuk pięknych - jako muzyk rozumiem go, szanuję go, jednak wciąż - jestem w nim turystą, nie należę doń całkowicie... Biennale to top, jedno z najważniejszych wydarzeń w świecie sztuki. Nigdy nie będę sławny i bogaty, nie to jest moim celem, moja muzyka nie jest na to "nastawiona". W polu muzyki nigdy nie osiągnę takiego sukcesu, jaki osiągnałem tego dnia na polu sztuki. Wciąż ciężko mi uwierzyć, że to się stało...

                                            

MW: Studiuję historię, dlatego zaintrygował mnie Twój "gatunek" rapu, który nazwałeś "historical fiction rap". Skąd pomysł na taki styl? Na takie utwory jak "Thomas Jefferson", "Dmitri Mendeleev", czy te z EPki "The Very Unfortunate Affairs of Mary & Earl"?

A: Zawsze uwielbiałem historię. W czasie, gdy serio zaczynałem rapować - na początku lat 2000, gdy kwitłą scena indie rapu, gdy rządziły Anticon, Def Jux, Rhymesayers... Wielu raperów wokół mnie było białymi dzieciakami po szkołach artystycznych, rapujących o swoich uczuciach. I nie mówię tego z ironią, uwielbiam tych chłopaków, ich muzyka znaczy dla mnie wiele - ja po prostu chciałem się odciąć, nie chciałem być kolejnym białym dzieciakiem po szkole artystycznej, rapującym o swoich uczuciach. Wybrałem inny kierunek - nie rapować o sobie w ogóle. Weźmy mój album "Pomegranate" - każdy utwór na nim jest o jakimś momencie w historii - małym, dużym, raz całkowicie fikcyjnym, a raz prawdziwym. Wykorzystanie historii jako fundamentu - przede mną chyba nikt nie zrobił tego w rapie. Historia to wspaniały przewodnik, "nauczycielka życia". Wiesz, w muzyce i w sztuce posługujesz się swego rodzaju kodem. Chcesz być poetycki, chcesz powiedzieć coś interesującego, zawrzeć przekaz - ale musisz się upewnić, że ludzie zrozumieją, o co ci chodzi. Często używam historii, ale także mitologii, motywów religijnych, ponieważ ludzie je znają, mogą się z nimi utożsamić. Kiedy używasz takich elementó jako alegorii, porównania, łatwiej jest zakomunikować złożony przekaz, ponieważ ludzie kojarzą te motywy.  

                                                

                                                

 MW: Na początku byłeś także battle rapperem... Występowałeś nawet na Scribble Jamie. Czy śledzisz jeszcze scenę battle rapu?

A: Battle rap zmienił się nie do poznania. Wiesz, zawsze byłem purystą, jeśli chodzi o freestyle - to musi być coś, co zapodajesz na miejscu, żadnych zawczasu napisanych wersów. Jednak nawet wtedy, na Scribble Jamie, wielu zawodników przyszło z przygotowanymi wersami. Nie mówiło się o tym głośno - ale to nie było też żadną tajemnicą. Ja o tym nie wiedziałem - byłem trochę naiwny. Może to dlatego, że zawsze w rapie byłęm outsiderem, samoukiem. Na Scribble Jamie wytarli mną podłogę. Byłem nieziemsko zdenerwowany. Taki event szarga nerwy jak mało co. Jeśli w dwóch pierwszych linijkach nie zapodasz jakiegoś dobrego puncha, widownia zaczyna buczeć. 3000 ludzi, wszyscy buczą na ciebie... Niesamowite doświadczenie, potrafi nieźle namieszać w głowie. Scribble Jam był wtedy najważniejszym wydarzeniem, jeśli chodzi o freestyle i battle rap. Co prawda Mountain Dew zaczęło wtedy organizować bitwy na pieniądze - wciąż jednak, to na Scribble Jamie zdobywałeś szlify. Zaprosił mnie Kevin Beacham, który pracuje dla Rhymesayers. Usłyszał o mnie od Mr. Dibbsa. Byłem wtedy młody, miałem jakieś 20 lat. Chyba byłem zbyt młody, żeby pić... Na scenie - tak wielu moich muzycznych bohaterów! Niewiarygodną rzeczą było, jak wielu z nich zjadały nerwy. Nawet najbardziej doświadczeni byli nerwowi, walil browca za browcem. Ogółem na scenie czuję się bardzo swobodnie - ale wtedy, na Scribble Jamie, byłem najbardziej sparaliżowany i stremowany w swoim życiu. Dosłownie nie mogłem sformułować zdania. Krótko mówiąc, przeszedłem do drugiej rundy, bo mój przeciwnik był jeszcze stremowany ode mnie. Po tym - powiedziałem sobie: "Dosyć". I tak byłem z lekka znudzony bitwami. Uwielbiam freestyling, tę ideę rywalizacji jako formy sztuki - ale w pewnym momencie jesteś tym po prostu zmęczony. Stawiasz się na bitwę - niejako zgadzasz się, aby wołali na ciebie"pedale" przez jakieś 10 godzin...

Mimo to - wciąż słucham battle rapu, kiedy widzę jakąs bitwę, myślę: "Kurde, nie mogę się doczekać, żeby wrócić". Raz czy dwa "wróciłem". Grind Time Now, battle rap w ogóle - przeszedł ogromną metamorfozę. Wiele z nim elementów stand-upu. Myślę, że wielu ludzi w moim wieku - lub starsi - kręci nosem na GTN, na pisane wcześniej punche. Ale to jest ultratrudne, i mam ogromny szacunek dla battle rapperów. Powiedziałbym, że sam byłem bardzo dobrym battle rapperem, ale w życiu nie potrafiłbym zrobić tego, co robią na takim Grind Time Now... Musisz mieć zmysł do tego. Tak jak na przykład mój ziom Cadalack Ron, jeden z najbardziej szalonych Grind Time'owych raperów - niektóre jego rapsy są niesamowicie kreatywne i zabawne zarazem. 

(Tu niestety musimy przekazać smutną wiadomość - wspomniany przez Astronautalisa Robert Paulson a.k.a. Cadalack Ron, jeden z najbardziej pomysłowych, bezkompromisowych i kontrowersyjnych battle-rapperów w historii - zmarł 24 stycznia tego roku. Spoczywaj w pokoju.)

                                                 

Kiedy Grind Time Now przeżywało swój szczyt popularności - byłem zagorzałym fanem, niemal obsesyjnie oglądałem każdą walkę. Wiadomo, oni nie freestyle'ują, wiedzą dokładnie, z kim będą walczyć, mają czas, aby się przygotować. Wciąż jednak - ja nie mógłbym robić tego, co oni, i za to mają mój absolutny szacunek. 

Wiesz, ludzie tak naprawdę już nie freestyle'ują. Czuję się jak jakiś samuraj, czy coś w tym rodzaju. Doszedłem do wysokiego poziomu w sztuce, której właściwie już nie ma. Stałem się mistrzem w fachu, który umarł. Nie przeszkadza mi to, uwielbiam to, co robię - jednak freestyle jako taki jest martwy. Istnieje niewielu ludzi, którzy robią go w ten sam sposób, co ja.  

                                               

 

MW: Jaki jest status Twoich projektów Jason Feathers i Four Fists? 

A: Obydwa te projekty są w pewnym sensie do siebie podobne. Jason Feathers powstał w ciekawy sposób - Justin [Vernon, znany z Bon Iver] bywał w moim mieszkaniu, wtedy - nawiasem mówiąc - obskurnej, iście punkrockowej dziurze - kupował zioło od mojego współlokatora. Zaprzyjaźniliśmy się, gadaliśmy o muzyce - m.in. o tym, jak stresującym doświadczeniem jest nagranie albumu. Są w tym momenty zabawne, radosne - ale w większości to bardzo stresujący proces. Chcesz uczynić swój album doskonałym, więc musisz rozwiązać tysiące pytań i problemów. "To nie brzmi właściwie, jak to poprawić?" Jakbyś rozwiązywał matmę w języku, o którym nawet nie słyszałeś. Żadnych reguł. To frustrujący proces. Rozmawialiśmy o tym z Justinem i doszliśmy do wniosku "Stary, a może powinniśmy p prostu się zabawić, zagrać coś tylko dla zabawy?" Zaprosił do siebie mnie, Seana Careya i Ryana Olsona - i tak powstało Jason Feathers. Nie myśleliśmy, aby szlifować każdy dźwięk i wydać go jako album - po postu chcieliśmy trochę pojamować dla zabawy. Skończyliśmy projekt w kilka dni - myśleliśmy, że jest zajebisty. Odsłuchaliśmy go parę dni później - stwierdziliśmy: "OK, nie jest tak zajebisty, jak myśleliśmy ... Ale MOŻE być lepszy". I zaczęliśmy dłubać. Co do przyszłości - myślę, że nagramy coś jeszcze, tylko teraz jesteśmy zajęci innymi projektami.

                                                 

Podobnie rzecz ma się z Four Fists. Stef - P.O.S. - i ja pracowaliśmy nad wspólnym albumem, jednak w trakcie prac Stef poważnie zachorował. Niewydolność nerek, konieczny był przeszczep. Stef jest moim bliskim przyjacielem, nie widujemy się jednak zbyt często - mamy swoje życie, często podróżujemy, Stef ma dwójkę dzieci... Więc kiedy zachorował, tworzenie muzyki zeszło na dalszy plan, priorytetem było po prostu być przy swym przyjacielu i wspierać go. Teraz już czuje się lepiej, jest już po przeszczepie, mój album jest już ukończony, jego jest bliski ukończenia - myślę więc, że weźmiemy się z powrotem za Four Fists. Fani pragną wręcz, żebyśmy dokończyli ten materiał, ale nie będziemy się spieszyć. Pczekamy na właściwe miejsce i właściwy czas, aby go wypuścić. Niech smok jeszcze trochę pośpi, zanim go obudzimy... 

                                                    

MW: A więc, już wkrótce możemy spodziewać się Twojego nowego albumu? 

A: Tak jest. Nawet nie wiesz, jak jestem podekscytowany! Album jest gotowy już od jakiegoś czasu, załatwiamy teraz przeróżne sprawy, jesśli chodzi o wydawcę. Jako się rzekło, zwykle robimy wszystko sami, jak punkrockowcy, mój team jest malutki - ja i mój menedżer Harpoon Larry. Larry to mój najlepszy kumpel, dawny współlokator. To on namówił mnie, abym ruszył w trasę. Sam nie jest muzykiem, pracował w biurze, ale rzucił to w cholerę... Poznaliśmy się 15 lat temu, i do tej pory jesteśmy nierozłączni. Jeśli chodzi o wydawcę - rzekłbym, że jesteśmy teraz w najlepszej możliwej sytuacji. Borykałem się w swym życiu z beznadziejnyi labelami, zaś ostatni, w jakim wydawałem, był w porządku, ale był niewielki - liczył ze dwie osoby. "Wyrośliśmy" z niego w momencie premiery mojego albumu. Ale jedna miłość dla nich, wciąż się przyjaźnimy...

To zabawne, jak czasem układają się sprawy. Jesteśmy muzykami, bawimy się, gramy koncerty - a pewnego dnia budzisz się i zdajesz sobie sprawę: "Jestem przedsiębiorstwem". Muzycy, z którymi gram, są moimi "pracownikami". To już nie jest tylko moja sprawa, muszę zapewnić sobie i im, że możemy z tego wyżyć. Czasem to przeraża. Ten miniony rok kręcił się niemal wyłącznie wokół spraw "przedsiębiorstwa". Teraz jednak - wszystko załatwione, 'Sike!" poszło w świat - czas wrócić do zabawy. Nie mogę się doczekać, aż wyjdzie mój nowy album, myślę, że to najlepszy krążek, jaki w życiu nagrałem. Odmienny od wszystkiego, co do tej pory wypuściłem. 

MW: Życzę więc samych sukcesów - i do zobaczenia w Polsce!

                                                  

]]>
Astronautalis "Sike!" - nowy teledysk i EPka!https://popkiller.kingapp.pl/2016-02-25,astronautalis-sike-nowy-teledysk-i-epkahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-02-25,astronautalis-sike-nowy-teledysk-i-epkaFebruary 25, 2016, 8:56 pmMaciej WojszkunJeden z najciekawszych reprezentantów indie rapu, brawurowo balansujący na granicy rapu, indie rocka, bluesa czy folku - Astronautalis powraca z nowym albumem - który będziemy mogli usłyszeć już niedługo... Tymczasem jednak, by zaostrzyć apetyty, Andy zaprezentował nowy teledysk, nakręcony do wypuszczonego w zeszłym roku, mocarnego singla "Sike!" To jednak nie koniec. Wraz z teledyskiem Astronautalis wypuścił także niiespodziewanie EPkę "Sike!", na którą składa się siedem utworów, w tym trzy remiksy "Sike!". EPkę możecie przesłuchać na soundcloudzie Astronautalisa.A teraz - mała informacja dla fanów Astronautalisa... Już niedługo na Popkillerze - wywiad z tym nietuzinkowym artystą! A w nim, m.in. sporo o singlu "Sike!"... Jeden z najciekawszych reprezentantów indie rapu, brawurowo balansujący na granicy rapu, indie rocka, bluesa czy folku - Astronautalis powraca z nowym albumem - który będziemy mogli usłyszeć już niedługo... Tymczasem jednak, by zaostrzyć apetyty, Andy zaprezentował nowy teledysk, nakręcony do wypuszczonego w zeszłym roku, mocarnego singla "Sike!"

                                          

To jednak nie koniec. Wraz z teledyskiem Astronautalis wypuścił także niiespodziewanie EPkę "Sike!", na którą składa się siedem utworów, w tym trzy remiksy "Sike!". EPkę możecie przesłuchać na soundcloudzie Astronautalisa.

A teraz - mała informacja dla fanów Astronautalisa... Już niedługo na Popkillerze - wywiad z tym nietuzinkowym artystą! A w nim, m.in. sporo o singlu "Sike!"...

 

]]>
Astronautalis powraca do Polski!https://popkiller.kingapp.pl/2015-05-12,astronautalis-powraca-do-polskihttps://popkiller.kingapp.pl/2015-05-12,astronautalis-powraca-do-polskiMay 12, 2015, 1:58 pmMaciej WojszkunJeden z najciekawszych artystów nurtu alternative hip-hop - Astronautalis - po raz kolejny zagra w Polsce, we wrocławskim klubie Firlej. Koncert odbędzie się 12 czerwca."Gdy uświadomicie sobie, że Astronautalis (Charles Andrew Bothwell) urodził się jako dziecko teksańskiego wędrowca z nosem złamanym podczas knajpianej bójki oraz ślicznej dziewczyny z Kentucky, która uciekła z domu w wieku 17 lat, aby zostać fotografem, stanie się dla Was jasne, że nie został on wepchnięty na ścieżkę tułacza, ale się na niej urodził" - czytamy w materiałach promocyjnych. "Artysta miał również wujka poetę, który wiódł swobodny żywot hazardzisty autostopowicza, dziadków będących szpiegami, marynarzami oraz pilotami testowymi. Bothwell posiada na swoim koncie 500,000 mil drogi przebytej w licznych podróżach. Biorąc to wszystko pod uwagę, można się zacząć zastanawiać, gdzie kończą się w muzyce Astronautalisa zmyślone opowieści, a gdzie zaczyna się prawdziwe życie Andy’ego Bothwell’a. Obecnie muzyk osiadł w Minneapolis, jednak ostatnie 7 lat swojego życia spędził na trasie, grający koncerty, zdobywając blizny, robiąc sobie i innym tatuaże, pozyskując wciąż nowych fanów – żyjąc w sposób, który doskonale odpowiadał jego przesiąkniętemu whiskey rodowodowi"...Astronautalis, mający na koncie cztery albumy solowe (ostatni, "This Is Our Science", ukazał się w 2011 roku), niezliczona ilośc EPek, a także rap-rockowy długograj "De Oro" pod szyldem Jason Feathers (nagrany wraz z Justinem Vernonem, Seanem Careyem i Ryanem Olsonem), gra muzykę trudną do jednoznacznego sklasyfikowania, swobodnie mieszając rap z indie rockiem, bluesem, electro... Znany jest też z niezywkle żywiołowych wystepów na żywo i znakomitych freestyli. Będzie się działo! Bilety są już dostepne, w cenie 20/25 zł można je nabyć w serwisach ekobilet i ticketpro oraz w Empikach, jak i w samym Firleju.Link do wydarzenia na fb: https://www.facebook.com/events/1559462364302511/ [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"23358","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]] Jeden z najciekawszych artystów nurtu alternative hip-hop - Astronautalis - po raz kolejny zagra w Polsce, we wrocławskim klubie Firlej. Koncert odbędzie się 12 czerwca.

"Gdy uświadomicie sobie, że Astronautalis (Charles Andrew Bothwell) urodził się jako dziecko teksańskiego wędrowca z nosem złamanym podczas knajpianej bójki oraz ślicznej dziewczyny z Kentucky, która uciekła z domu w wieku 17 lat, aby zostać fotografem, stanie się dla Was jasne, że nie został on wepchnięty na ścieżkę tułacza, ale się na niej urodził" - czytamy w materiałach promocyjnych. "Artysta miał również wujka poetę, który wiódł swobodny żywot hazardzisty autostopowicza, dziadków będących szpiegami, marynarzami oraz pilotami testowymi. Bothwell posiada na swoim koncie 500,000 mil drogi przebytej w licznych podróżach. Biorąc to wszystko pod uwagę, można się zacząć zastanawiać, gdzie kończą się w muzyce Astronautalisa zmyślone opowieści, a gdzie zaczyna się prawdziwe życie Andy’ego Bothwell’a. Obecnie muzyk osiadł w Minneapolis, jednak ostatnie 7 lat swojego życia spędził na trasie, grający koncerty, zdobywając blizny, robiąc sobie i innym tatuaże, pozyskując wciąż nowych fanów – żyjąc w sposób, który doskonale odpowiadał jego przesiąkniętemu whiskey rodowodowi"...

Astronautalis, mający na koncie cztery albumy solowe (ostatni, "This Is Our Science", ukazał się w 2011 roku), niezliczona ilośc EPek, a także rap-rockowy długograj "De Oro" pod szyldem Jason Feathers (nagrany wraz z Justinem Vernonem, Seanem Careyem i Ryanem Olsonem), gra muzykę trudną do jednoznacznego sklasyfikowania, swobodnie mieszając rap z indie rockiem, bluesem, electro... Znany jest też z niezywkle żywiołowych wystepów na żywo i znakomitych freestyli. Będzie się działo! Bilety są już dostepne, w cenie 20/25 zł można je nabyć w serwisach ekobilet i ticketpro oraz w Empikach, jak i w samym Firleju.

Link do wydarzenia na fbhttps://www.facebook.com/events/1559462364302511/

                                            [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"23358","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

 

]]>
Sadistik "Flowers For My Father" - recenzja nr 1https://popkiller.kingapp.pl/2013-04-03,sadistik-flowers-for-my-father-recenzja-nr-1https://popkiller.kingapp.pl/2013-04-03,sadistik-flowers-for-my-father-recenzja-nr-1March 31, 2013, 11:49 amŁukasz RawskiSadistik to jeden z tych raperów, których popularność jest niezbyt adekwatna do umiejętności jakimi dysponuje. Zaryzykuję stwierdzenie, że ten pochodzący z Seattle MC znajduje się w czołowej piątce najlepszych białych raperów, pod względem ogólnego warsztatu rapowego oczywiście. Inna sprawa, że nie każdemu może przypaść tematyka, jaką porusza Cody Foster w swojej muzyce. Doskonale zdaję sobie sprawę, że dopiero co zaczęła się wiosna i taki materiał będzie ciężki do przejścia, ale nie powinniście go odrzucać. Drugi long play Sadistika - "Flowers For My Father" to dzieło przygotowane w niezwykle skrupulatny sposób. Tak, by po raz kolejny udowodnić, że Cody to raper wyjątkowy.Powiecie, że przesadzam, że takich jak Sadistik w amerykańskim podziemiu jest setki. Ano nie ma moi drodzy, Sadistik to raper, którego muzykę pokochałem niemal od razu. Autor jednego z najlepszych debiutów ostatnich lat ("The Balancing Act" wydane w roku 2008) długo pracował nad tym by drugi long play (w międzyczasie EP MC/producent z Kid Called Computerem oraz płyta w duecie z Kristoffem Krane'm) był idealny. Ten album jest dla niego niezwykle osobisty, prawdopodobnie o wiele bardziej niż debiut jak i cała reszta jego wydawnictwa, zresztą wskazuje to sam tytuł. Ten krążek to hołd oddany jego zmarłemu ojcu, oddanie na bit litrów emocji z tym związanych. Określenie "emo hop" jest dla mnie czymś, co mnie denerwuje, ale niestety - tak właśnie klasyfikowany jest taki rap. Litry emocji, które wylewają się z głośników w czasie odsłuchu płyty są znaczące. Zresztą, tekstowo Foster nigdy nie schodził poniżej pewnego poziomu, potrafił zaskoczyć ciekawymi metaforami, a tekst miał nie tylko dobry wydźwięk w kwestii przekazu, ale również techniki. Jestem przekonany, że każdy z was wybierając dowolny numer z tej płyty odnajdzie kilka linijek, które spowodują, że zapytacie sami siebie - "jak on to robi?".W kwestii flow Sadistik po raz kolejny stawia na eksperymenty. Od początku jego wielką zaletą było to, że potrafi "przykleić" się do bitu w sposób tak idealny, że nie da się mu narzucić czegokolwiek. Tym razem jest podobnie, Sadistik fastrapuje, leniwie snuje się po bicie... Jego flow wyraża emocje, idealnie komponuje się z bitem, a całość daje znakomity efekt. Kończysz odsłuch, a wciąż w pamięci masz wersy wypluwane jak z karabinu, z kolejnym odsłuchem znowu w twoje uszy rzuca się leniwy, ospały styl, który intryguje. I tak z każdym kolejnym odsłuchem. Odnajdujesz na tej płycie coś nowego. Początkowo myślałem, że ten album to totalne rozczarowanie, że nie jest w stanie nawiązać do geniuszu "The Balancing Act". Uważałem, że Sadistik brzmi zdecydowanie najlepiej na bitach Emanicipatora. Wielokrotny odsłuch płyty sprawił jednak, że musiałem zweryfikować swoją opinię. "Flower For My Father" to płyta inna niż "The Balancing Act". Pisana pod innym wpływem, Sadistik chciał opowiedzieć nam inną historię. Wydawać by się mogło, że lirycznie to to samo. Nic bardziej mylnego, to kolejny rozdział podróży, którą funduje nam raper. Można przyczepić się do tego, że Sadistik kopiuje niektóre linijki, że produkcja nie ma takiej magii, jak na debiucie. Nie można jednak z góry dyskwalifikować tego albumu. On nadal jest pozycją obowiązkową, zwłaszcza dla wielbicieli alternatywnego rapu, to nie trueschool, to treści przekazywane w oparciu o znakomitą produkcję, która jest jednak ciut słabsza od tego, co mogliśmy słyszeć na wielokrotnie wspominanym przeze mnie debiucie, czy EP "The Art Of Dying". To najbardziej osobisty krążek w karierze tego rapera. Mamy tutaj do czynienia z czymś w rodzaju spowiedzi, tęsknoty za zmarłym przyjacielem (Eyedea), oraz wieloma problemami życia codziennego. Album idealny na zimne wieczory. Dlatego nieszczególnie pewnie będziecie skłonni by poświęcić mu niecałą godzinę, rozumiem. Sam długo nie cieszyłem się tym krążkiem, liczyłem że dostanę go już jesienią, a wtedy zimowe wieczory dzięki tej płycie byłyby znakomite, przynajmniej pod względem dobrej muzyki. Dostałem ją w lutym i mam o wiele mniej czasu w lepszym odbiorze krążka. Nie wiem jak macie wy, ja jednak nie potrafię słuchać takiej muzyki gdy choć trochę świeci słońce. Podsumowując. "Flowers For My Father" to płyta specyficzna, ciut gorsza od debiutanckiego "The Balancing Act", jednak nadal wartościowa. Dla mnie to jedna z ważniejszych tegorocznych premier. Ani trochę mnie nie rozczarowała, a z każdym odsłuchem uwielbiam ją coraz bardziej. Jeśli jeszcze nie mieliście do czynienia z muzyką tego pana czas najwyższy to zmienić. A jeśli dochodzi do tego fakt, że w wśród twoich ulubionych raperów znajduje się Slug, Cage, czy Sage Francis - sprawdzenie Sadistika to oczywistość, którą musisz wykonać jak najszybciej. W skali szkolnej dam albumowi czwórkę z plusem. Sadistik to jeden z tych raperów, których popularność jest niezbyt adekwatna do umiejętności jakimi dysponuje. Zaryzykuję stwierdzenie, że ten pochodzący z Seattle MC znajduje się w czołowej piątce najlepszych białych raperów, pod względem ogólnego warsztatu rapowego oczywiście. Inna sprawa, że nie każdemu może przypaść tematyka, jaką porusza Cody Foster w swojej muzyce. 

Doskonale zdaję sobie sprawę, że dopiero co zaczęła się wiosna i taki materiał będzie ciężki do przejścia, ale nie powinniście go odrzucać. Drugi long play Sadistika - "Flowers For My Father" to dzieło przygotowane w niezwykle skrupulatny sposób. Tak, by po raz kolejny udowodnić, że Cody to raper wyjątkowy.

Powiecie, że przesadzam, że takich jak Sadistik w amerykańskim podziemiu jest setki. Ano nie ma moi drodzy, Sadistik to raper, którego muzykę pokochałem niemal od razu. Autor jednego z najlepszych debiutów ostatnich lat ("The Balancing Act" wydane w roku 2008) długo pracował nad tym by drugi long play (w międzyczasie EP MC/producent z Kid Called Computerem oraz płyta w duecie z Kristoffem Krane'm) był idealny. Ten album jest dla niego niezwykle osobisty, prawdopodobnie o wiele bardziej niż debiut jak i cała reszta jego wydawnictwa, zresztą wskazuje to sam tytuł. Ten krążek to hołd oddany jego zmarłemu ojcu, oddanie na bit litrów emocji z tym związanych. Określenie "emo hop" jest dla mnie czymś, co mnie denerwuje, ale niestety - tak właśnie klasyfikowany jest taki rap. Litry emocji, które wylewają się z głośników w czasie odsłuchu płyty są znaczące. Zresztą, tekstowo Foster nigdy nie schodził poniżej pewnego poziomu, potrafił zaskoczyć ciekawymi metaforami, a tekst miał nie tylko dobry wydźwięk w kwestii przekazu, ale również techniki. Jestem przekonany, że każdy z was wybierając dowolny numer z tej płyty odnajdzie kilka linijek, które spowodują, że zapytacie sami siebie - "jak on to robi?".

W kwestii flow Sadistik po raz kolejny stawia na eksperymenty. Od początku jego wielką zaletą było to, że potrafi "przykleić" się do bitu w sposób tak idealny, że nie da się mu narzucić czegokolwiek. Tym razem jest podobnie, Sadistik fastrapuje, leniwie snuje się po bicie... Jego flow wyraża emocje, idealnie komponuje się z bitem, a całość daje znakomity efekt. Kończysz odsłuch, a wciąż w pamięci masz wersy wypluwane jak z karabinu, z kolejnym odsłuchem znowu w twoje uszy rzuca się leniwy, ospały styl, który intryguje. I tak z każdym kolejnym odsłuchem. Odnajdujesz na tej płycie coś nowego. Początkowo myślałem, że ten album to totalne rozczarowanie, że nie jest w stanie nawiązać do geniuszu "The Balancing Act". Uważałem, że Sadistik brzmi zdecydowanie najlepiej na bitach Emanicipatora. Wielokrotny odsłuch płyty sprawił jednak, że musiałem zweryfikować swoją opinię. "Flower For My Father" to płyta inna niż "The Balancing Act". Pisana pod innym wpływem, Sadistik chciał opowiedzieć nam inną historię. Wydawać by się mogło, że lirycznie to to samo. Nic bardziej mylnego, to kolejny rozdział podróży, którą funduje nam raper. 

Można przyczepić się do tego, że Sadistik kopiuje niektóre linijki, że produkcja nie ma takiej magii, jak na debiucie. Nie można jednak z góry dyskwalifikować tego albumu. On nadal jest pozycją obowiązkową, zwłaszcza dla wielbicieli alternatywnego rapu, to nie trueschool, to treści przekazywane w oparciu o znakomitą produkcję, która jest jednak ciut słabsza od tego, co mogliśmy słyszeć na wielokrotnie wspominanym przeze mnie debiucie, czy EP "The Art Of Dying". To najbardziej osobisty krążek w karierze tego rapera. Mamy tutaj do czynienia z czymś w rodzaju spowiedzi, tęsknoty za zmarłym przyjacielem (Eyedea), oraz wieloma problemami życia codziennego. Album idealny na zimne wieczory. Dlatego nieszczególnie pewnie będziecie skłonni by poświęcić mu niecałą godzinę, rozumiem. Sam długo nie cieszyłem się tym krążkiem, liczyłem że dostanę go już jesienią, a wtedy zimowe wieczory dzięki tej płycie byłyby znakomite, przynajmniej pod względem dobrej muzyki. Dostałem ją w lutym i mam o wiele mniej czasu w lepszym odbiorze krążka. Nie wiem jak macie wy, ja jednak nie potrafię słuchać takiej muzyki gdy choć trochę świeci słońce. 

Podsumowując. "Flowers For My Father" to płyta specyficzna, ciut gorsza od debiutanckiego "The Balancing Act", jednak nadal wartościowa. Dla mnie to jedna z ważniejszych tegorocznych premier. Ani trochę mnie nie rozczarowała, a z każdym odsłuchem uwielbiam ją coraz bardziej. Jeśli jeszcze nie mieliście do czynienia z muzyką tego pana czas najwyższy to zmienić. A jeśli dochodzi do tego fakt, że w wśród twoich ulubionych raperów znajduje się Slug, Cage, czy Sage Francis - sprawdzenie Sadistika to oczywistość, którą musisz wykonać jak najszybciej. W skali szkolnej dam albumowi czwórkę z plusem. 

 

]]>
Sadistik "Exit Theme" ft. Astronautalis & Lotte Kestner - pierwszy singielhttps://popkiller.kingapp.pl/2012-12-21,sadistik-exit-theme-ft-astronautalis-lotte-kestner-pierwszy-singielhttps://popkiller.kingapp.pl/2012-12-21,sadistik-exit-theme-ft-astronautalis-lotte-kestner-pierwszy-singielMarch 19, 2013, 4:56 pmŁukasz RawskiZaledwie kilka dni temu infromowałem was o zbliżającej się premierze drugiego solowego long playa w karierze Sadistika. Wszystko dzieje się jednak szybko i machina promocyjna ruszyła na całego. Dokładnie 20 grudnia na oficjalnym kanale soundcloud wytwórni Fake Four Inc. pojawił się bowiem pierwszy singiel promujący nadchodzące wielkimi krokami "Flowers For The Father".Czego się spodziewać? Tego czego zawsze, litrów emocji i dobitnie melancholijnego klimatu. Utwór "Exit Theme", w którym gospodarza wsparł Astronautalis oraz Lotte Kestner, a bit wyrpodukował Eric G to kolejny znakomity, bazujący na emocjach numer, który zdecydowanie podsyca oczekiwania wobec tego albumu jak i samego Sadistika. Jeśli nie miałeś okazji obcować jeszcze z jego twórczością czas najwyższy to zmienić, Sadistik to niebanalny talent, który powinien być przez ciebie jak najszybciej odkryty. Zaledwie kilka dni temu infromowałem was o zbliżającej się premierze drugiego solowego long playa w karierze Sadistika. Wszystko dzieje się jednak szybko i machina promocyjna ruszyła na całego. Dokładnie 20 grudnia na oficjalnym kanale soundcloud wytwórni Fake Four Inc. pojawił się bowiem pierwszy singiel promujący nadchodzące wielkimi krokami "Flowers For The Father".

Czego się spodziewać? Tego czego zawsze, litrów emocji i dobitnie melancholijnego klimatu.

Utwór "Exit Theme", w którym gospodarza wsparł Astronautalis oraz Lotte Kestner, a bit wyrpodukował Eric G to kolejny znakomity, bazujący na emocjach numer, który zdecydowanie podsyca oczekiwania wobec tego albumu jak i samego Sadistika. Jeśli nie miałeś okazji obcować jeszcze z jego twórczością czas najwyższy to zmienić, Sadistik to niebanalny talent, który powinien być przez ciebie jak najszybciej odkryty.

 

]]>
Marcin Flint podsumowuje rok 2011https://popkiller.kingapp.pl/2012-01-29,marcin-flint-podsumowuje-rok-2011https://popkiller.kingapp.pl/2012-01-29,marcin-flint-podsumowuje-rok-2011January 29, 2012, 8:00 pmAdmin stronyJestem spokojny o amerykański hip-hop. W 2011 r. przypomniał swoją chwalebną przeszłość, pokazał mocną teraźniejszość, a co najważniejsze, udowodnił, że ma przyszłość. Oczywiście wolałem, kiedy bezguście rozczulająco manifestowało swą obecność w postaci panter na maskach Rollsów, a nie kryło się za dziełami sztuki i apaszkami za 400 dolców. Żałuję czasów, w których debiutanci mieli jeszcze kręgosłupy, horrorcore nie został sprzedany hipsterom, zaś żaden dzieciak w szerokich spodniach nie miał pojęcia kim jest David Guetta. Ale to nie wróci. Tak jak nie wróci Ślizg - jego resztki są zresztą na Popkillerze i w Streetmagu, a nie w cokolwiek pociesznym połączeniu Naszej Klasy, komuny gejowskiej i Salonu 24 z "eu" po kropce. Nie ma jednak co pluć żółcią, gdyż - zwłaszcza w Polsce - to był naprawdę świetny rok. Chyba najlepszy od czasów solówek gwiazd Asfaltu i wyprzedzających swoje czasy eksperymentów Blendu. Mamy underground - Tusz na Rękach czy Haju pokazują, że wreszcie odpowiednio dojrzały. Mamy overground. Mamy rookies, inicjatywy, które pozwalają ich odnaleźć (Młode Wilki Popkillera) oraz wydawców gotowych tych kotów wydawać. Mamy też weteranów, z kolanami sprawniejszymi od tych Vince'a Cartera i łokciami, których nie powstydziłby się Bruce Bowen. Ale kończymy z tym wstępem. Bo dobre typy bronią się same. Bo dobry ranking nie potrzebuje reklamy. To nasza gra i uwaga - wygraliśmy.TOP 10 - ŚWIAT1. Kendrick Lamar "Section.80" - Wyjątkowy album, nie tylko w skali roku, ale też w skali całej dekady. Kendrick ma dużą wrażliwość, ale nie szantażuje nią słuchacza, mota wyjątkowe wersy, które można nosić w sobie, a potem rzucić nimi jak granatem. Myślę, że może być złodziejem dusz jak niegdyś Tupac. Do tego bity pasujące do siebie jak elementy układanki, zawsze w najlepszym guście, wirtuozersko grające na emocjach. Składa się to na całość, która za pierwszym przesłuchaniem sprawiła, że wyglądaliśmy z żoną jak Ci filmowi Amerykanie, którzy z rozdziawioną gębą obserwują z ganku wiszące nad ich miastem UFO. Nic dziwnego, dostaliśmy kosmicznie dobrą rzecz. 2. Blitz The Ambassador "Native Sun" - Cała - doskonała zresztą - etniczna, organiczna, perfekcyjnie przygotowana nadbudowa stoi na mistrzowskim rapowym fundamencie. Szerokie horyzonty nie poszły tu w parze z zawężoną ilością patentów w nawijce. Dlatego Blitz jest jednym z najlepszych mikrofonowych ludzi w grze. Ale te aranżacje to już są doprawdy nieludzko dobre Wybitny album, tyle, że z Lamarem w tym roku po prostu nie dało się wygrać. 3. Common "The Dreamer, The Believer" - Ojej, to Common umie jeszcze tak nawijać? A już myślałem, że filozofia przenosi się drogą płciową i trwale zaraził się od Eryki. Właśnie przypomniałem sobie jak dużo charyzmy ma ten koleś. Jako że No I.D. sprawuje się bez zarzutu, z tego powrotu do przeszłości nie wywaliłbym jednej minuty. To będzie przyjaźń na długo. 4. The Roots "Undun" - Za to, że każde przesłuchanie kończy się potrzebą następnego. Za piękną ewolucję, zwartość muzyki w muzyce i perły zbyt rzadko rzucane przez Black Thoughta przed wieprze. Za gitary "Kool On" i klawisze w "The OtherSide". A zresztą łykam to w całości i nawet te konserwatoryjne wstawki na koniec mogę strawić. 5. J. Cole "Cole World" - Nie płakałem po Wizie Khalifie, Yelawolfie i Macu Millerze. I duża w tym zasługa J. Cole'a. Wreszcie debiut na miarę oczekiwań. Bardzo fajne, różnorodne flow, dobre teksty ("Lost Ones"!), urozmaicona produkcja na stabilnie wysokim poziomie. 6. WC "Revenge ot the Barracuda" - Zwarta, mięsista, stuprocentowo przebojowa g-funkowa płyta. Sama klepie w pośladek twoją laskę, dolewa Ci soku do ginu i zapala jointa. To jakiś paradoks - zwykle po nogach leje się wtedy, gdy nie uda się dotrzeć na czas do WC. Tym razem jest odwrotnie. 7. Game "R.E.D Album" - Podoba mi się, jak Game dostosowuje się do swoich gości, jak zmienia konwencje, style obrazowania. Tego po typie od gangsterskiej nawijki nigdy bym się nie spodziewał. Poza tym wciąż ma najlepsze ucho do bitów z jankeskich emcees. Z ostatniego krążka wywaliłbym raptem dwa numery. Reszta nie może mi się znudzić. 8. Lil Wayne "Tha Carter IV" - Tu nie rozwaliły mnie wcale bangery, ale spokojniejsze tracki. Chemia na linii tekst-flow-bit. A przede wszystkim wersy - nadal obstaję za tym, że do tego krążka Wayne musiał nająć elitę amerykańskich copywriterów. Trzeci Carter mnie zaciekawił, ale nie porwał. Za czwartego, a już na pewno za numery takie jak "President Carter", mogę się bić. 9. Astronautalis "This Is Our Science" - Czasy starego Atmosphere i Sage'a Francisa wracają w wersji 2.0. Tym powinni się zajmować Ci nasi "niezalowcy". Tu, a nie u Rootsów, szukać indie-rockowej wrażliwości. Niestety, są zbyt zajęci komplementowaniem Drake'a, nagłym odkryciem, że żyje ktoś taki jak DJ Quik czy faktem, że Araabmuzik ulepił z gówna względnie wysmakowaną rzeźbę. 10. Killer Mike "Pl3dge" - Miało być antidotum na depresję związaną z tym, że w 2011 Andre 3000 nie wydał solówki, a Big Boi nie poprawił jeszcze jedną, równie kozacką co poprzednia. Wyszło bujające, wielce żywotne dziełko, które świetnie broni się poza kontekstem. Poza hip-hopem:1. Katy B "On A Mission"2. Destroyer "Kaputt"3. Jill Scott - "The Light of the Sun"4. The Streets "Computers and Blues"5. The Black Keys "El Camino"6. Modeselektor "Monkeytown"7. The Weeknd "House of Balloons"8. Kasabian "Velociraptor"9. Frank Ocean "nostalgia, ULTRA" 10. Paul Kalkbrenner "Icke Wieder" i Justice "Audio, Video, Disco" TOP 10 - POLSKA1. Łona / Webber "Cztery i pół" i Sokół i Marysia Starosta "Czysta Brudna Prawda" - Jedna płyta to rozum, druga - serce. Nie podejmuje się wyróżnienia jakiejkolwiek, bo obie zostawiły mnie w pozycji charakterystycznej dla fanów Brudnych Serc, czyli na kolanach. Ważne, że mimo wagi poruszonych problemów razem tworzą prawdziwy HH Funpack.3. Tomasz Andersen "Wbrew Wskazówkom" - Rok 2071 może się Wam nie spodobać. Rząd wciąż kłamie i wciąż nie pomoże waszej mamie. Koncept rodem z taniego SF udało się utrzymać, a do tego podbić wieloma błyskotliwymi analogiami do rzeczywistości. Do tego dochodzi eklektyczna produkcja i dobre refreny. Najbardziej pomysłowa płyta polskiego hip-hopu. 4. Jeżozwierz "Pan Kolczasty" - Hardcore hip-hop nie może być już "bardziej". Bardziej szczery, bardziej bezkompromisowy, bardziej plastyczny, bardziej dojrzały. Po usłyszeniu "Dalej...Znowu" czy "Katany Mistrza 666" nie wydaje mi się, żeby mógł być też lepiej wyprodukowany. Miałem okazję zobaczyć Jeżozwierza na żywo - to jest, kurwa, czołg, tego nic nie zatrzyma. 5. Te-Tris "Lot2011" - Temu akurat typowi nie posypał się na płycie eklektyzm i nie przerosła go ambicja zrobienia płyty środka, a zarazem krążka ponadczasowego, stylowego i silnie zindywidualizowanego. Nie ma tu megalomanii, i dobrze, bo tak to już jest, że gdy bierzesz za duży zamach, przeciętność może się wymknąć. Tet jest naturalny, niezmanierowany, ma najlepsze refreny w tym roku. Ścisłe grono kandydatów na zwycięzców. 6. Minoo "White Mice" - Minoo dotarł do podobnego punktu, co (znakomici!) artyści z katalogu wytwórni U Know Me, ale inną drogą. Warto go posłuchać, choćby dlatego, żeby przypomnieć sobie ile dla nowoczesnego, abstrakcyjnego hip-hopu zrobiła oficyna Warp. Dużo tu fajnych, producenckich patentów, ale nikt nie zapomniał o emocjach. Co tu dużo mówić, tak wygląda przyszłość. 7. Hurragun "Hurrap" - Bity to sto procent złotej ery, rymy - sto procent zajawki rozłożonej na trzech emcees, z których Sensei śmiało może aspirować do krajowej czołówki. Przekazu niewiele, ale kto się, u diabła, przejmuje mądrościami niepisanymi kolejnemu pokoleniu przekazywanymi, skoro ta płyta zapewnia lepszy headbanging niż Craig Jones. Hurragun melduje wykonanie zadania8. W.E.N.A. "Dalekie zbliżenia" - To jest pieprzony krasnoludzki rap. W.E.N.A. ma tyle siły i taki charakter, że nie potrzebuje weny, by rozjebać w cząstki najtwardsze bity. A głównie takie mu się dostały. Z tą determinacją w końcu dotrze do złota, ba, wydrze je ze skały gołymi rękami. 9. Fokus "Prewersje" - Fokusmok znów zieje ogniem. Jak żyć? Co robić? Na wszelki wypadek można składać ofiary z forumowych dziewic. 10. Warszafski Deszcz "PraWFDepowiedziafszy" i Moral/Gano "Przeminęło z dymem" - Dwie płyty z takimi bitami, że głowa boli od bujania (choć pomyśleć też jest nad czym). W obu przypadkach mamy dwóch emcees uzupełniających się na mikrofonie niemal idealnie - na scenie solistów to prawdziwa gratka. Taką chemię buduje się latami - te krążki pokazują, że szybko nie będzie takich duetów. Nieświadomi się śmieją jak wtedy gdy nawija Vienio, ale jak nie wiedzą, mogą zapytać starszego brata (choć nie, jego lepiej nie). Wiem ilu zawistnych kutafonów widziałoby Tedego i Gano wyłącznie na kwejku, ale (czy się to komuś podoba, czy nie) te składy odsyłają niecierpliwych białasów na solarium. Poza hip-hopem: 1. Pablopavo - "10 Piosenek" z Ludzikami i "Głodne Kawałki" z Praczasem,2. Pinawela "Renesoul"3. Beneficjenci Splendoru "Tęczy Wybielacz"4. Sedativa ft. Dawid Portasz "I",5. Break Da Funk "Muppets Revolution"6. Różni Artyści - "Etnofonie Kurpiowskie - tribute to Skierkowski i Szymanowski"7. Baaba Kulka - "Baaba Kulka" 8. Ania Rusowicz "Mój Big-Bit"9. Iza Lach "Krzyk"10. R.U.T.A. "Gore"Marcin Flint (m.in. T-Mobile Music, Streetmag, Przekrój)Jestem spokojny o amerykański hip-hop.W 2011 r. przypomniał swoją chwalebną przeszłość, pokazał mocną teraźniejszość, a co najważniejsze, udowodnił, że ma przyszłość. Oczywiście wolałem, kiedy bezguście rozczulająco manifestowało swą obecność w postaci panter na maskach Rollsów, a nie kryło się za dziełami sztuki i apaszkami za 400 dolców. Żałuję czasów, w których debiutanci mieli jeszcze kręgosłupy, horrorcore nie został sprzedany hipsterom, zaś żaden dzieciak w szerokich spodniach nie miał pojęcia kim jest David Guetta. Ale to nie wróci. Tak jak nie wróci Ślizg - jego resztki są zresztą na Popkillerze i w Streetmagu, a nie w cokolwiek pociesznym połączeniu Naszej Klasy, komuny gejowskiej i Salonu 24 z "eu" po kropce. 

Nie ma jednak co pluć żółcią, gdyż -  zwłaszcza w Polsce - to był naprawdę świetny rok.  Chyba najlepszy od czasów solówek gwiazd Asfaltu i wyprzedzających swoje czasy eksperymentów Blendu.  Mamy underground  - Tusz na Rękach czy Haju pokazują, że wreszcie odpowiednio dojrzały. Mamy overground. Mamy rookies, inicjatywy, które pozwalają ich odnaleźć (Młode Wilki Popkillera) oraz wydawców gotowych tych kotów wydawać. Mamy też weteranów, z kolanami  sprawniejszymi od tych Vince'a Cartera i łokciami, których nie powstydziłby się Bruce Bowen.

Ale kończymy z tym wstępem. Bo dobre typy bronią się same. Bo dobry ranking nie potrzebuje reklamy.  To nasza gra i uwaga - wygraliśmy.

TOP 10 - ŚWIAT

1. Kendrick Lamar "Section.80"  - Wyjątkowy album, nie tylko w skali roku, ale też w skali całej dekady. Kendrick ma dużą wrażliwość, ale nie szantażuje nią słuchacza, mota wyjątkowe wersy, które można nosić w sobie, a potem rzucić nimi jak granatem. Myślę, że może być złodziejem dusz jak niegdyś Tupac.  Do tego bity pasujące do siebie jak elementy układanki, zawsze w najlepszym guście, wirtuozersko grające na emocjach.  Składa się to na całość, która za pierwszym przesłuchaniem sprawiła, że wyglądaliśmy z żoną jak Ci filmowi Amerykanie, którzy z rozdziawioną gębą obserwują z ganku wiszące nad ich miastem UFO. Nic dziwnego, dostaliśmy kosmicznie dobrą rzecz.

2. Blitz The Ambassador "Native Sun" - Cała - doskonała zresztą -  etniczna, organiczna, perfekcyjnie przygotowana nadbudowa stoi na mistrzowskim rapowym fundamencie. Szerokie horyzonty nie poszły tu w parze z zawężoną ilością patentów w nawijce. Dlatego Blitz jest jednym z najlepszych mikrofonowych ludzi w grze. Ale te aranżacje to już są doprawdy nieludzko dobre  Wybitny album, tyle, że z Lamarem  w tym roku po prostu nie dało się wygrać.

3. Common "The Dreamer, The Believer" - Ojej, to Common umie jeszcze tak nawijać? A już myślałem, że filozofia przenosi się drogą płciową i trwale zaraził się od Eryki. Właśnie przypomniałem sobie jak dużo charyzmy ma ten koleś. Jako że No I.D. sprawuje się bez zarzutu, z tego powrotu do przeszłości nie wywaliłbym jednej minuty. To będzie przyjaźń na długo.

4. The Roots "Undun" - Za to, że każde przesłuchanie kończy się potrzebą następnego.  Za piękną ewolucję, zwartość muzyki w muzyce i perły zbyt rzadko rzucane przez Black Thoughta przed wieprze. Za gitary "Kool On" i klawisze w "The OtherSide". A zresztą łykam to w całości i nawet te konserwatoryjne wstawki na koniec mogę strawić. 

5. J. Cole  "Cole World" - Nie płakałem po Wizie Khalifie, Yelawolfie i Macu Millerze. I duża w tym zasługa  J. Cole'a.  Wreszcie debiut na miarę oczekiwań. Bardzo fajne, różnorodne flow, dobre teksty ("Lost Ones"!), urozmaicona produkcja na stabilnie wysokim poziomie.


6. WC  "Revenge ot the Barracuda" -
Zwarta, mięsista, stuprocentowo przebojowa g-funkowa płyta. Sama klepie w pośladek twoją laskę, dolewa Ci soku do ginu i zapala jointa. To jakiś paradoks - zwykle po nogach leje się wtedy, gdy nie uda się dotrzeć na czas do WC. Tym razem jest odwrotnie.

7. Game "R.E.D Album" - Podoba mi się, jak Game dostosowuje się do swoich gości, jak zmienia konwencje,  style obrazowania. Tego po typie od gangsterskiej nawijki nigdy bym się nie spodziewał. Poza tym wciąż ma najlepsze ucho do bitów z jankeskich emcees. Z ostatniego krążka wywaliłbym raptem dwa numery. Reszta nie może mi się znudzić.

8. Lil Wayne "Tha Carter IV"  - Tu nie rozwaliły mnie wcale bangery, ale spokojniejsze tracki. Chemia na linii tekst-flow-bit. A przede wszystkim wersy - nadal obstaję za tym, że do tego krążka Wayne musiał nająć elitę amerykańskich copywriterów. Trzeci Carter mnie zaciekawił, ale nie porwał. Za czwartego, a już na pewno za numery takie jak "President Carter",  mogę się bić.

9. Astronautalis "This Is Our Science" - Czasy starego Atmosphere i Sage'a Francisa wracają w wersji 2.0. Tym powinni się zajmować Ci nasi "niezalowcy". Tu, a nie u Rootsów, szukać indie-rockowej wrażliwości. Niestety, są zbyt zajęci komplementowaniem Drake'a, nagłym odkryciem, że żyje ktoś taki jak DJ Quik czy faktem, że Araabmuzik ulepił z gówna względnie wysmakowaną rzeźbę.

10. Killer Mike  "Pl3dge" - Miało być antidotum na depresję związaną z tym, że w 2011  Andre 3000 nie wydał solówki, a Big Boi nie poprawił jeszcze jedną, równie kozacką co poprzednia.  Wyszło bujające, wielce żywotne dziełko, które świetnie broni się poza kontekstem.


Poza hip-hopem:
1. Katy B "On A Mission"
2. Destroyer "Kaputt"
3. Jill Scott - "The Light of the Sun"
4. The Streets "Computers and Blues"
5. The Black Keys "El Camino"
6. Modeselektor "Monkeytown"
7. The Weeknd "House of Balloons"
8. Kasabian "Velociraptor"
9. Frank Ocean "nostalgia, ULTRA"
10. Paul Kalkbrenner "Icke Wieder" i  Justice "Audio, Video, Disco"

TOP 10 - POLSKA


1. Łona / Webber "Cztery i pół" i Sokół i Marysia Starosta "Czysta Brudna Prawda"
- Jedna płyta to rozum, druga - serce. Nie podejmuje się wyróżnienia jakiejkolwiek, bo obie zostawiły mnie w pozycji charakterystycznej dla fanów Brudnych Serc, czyli na kolanach. Ważne, że mimo wagi poruszonych problemów razem tworzą prawdziwy HH Funpack.

3. Tomasz Andersen "Wbrew Wskazówkom" -  Rok 2071 może się Wam nie spodobać. Rząd wciąż kłamie i wciąż nie pomoże waszej mamie. Koncept rodem z taniego SF udało się utrzymać, a do tego podbić wieloma błyskotliwymi analogiami do rzeczywistości. Do tego dochodzi eklektyczna produkcja i dobre refreny. Najbardziej pomysłowa płyta polskiego hip-hopu.

4. Jeżozwierz "Pan Kolczasty" - Hardcore hip-hop nie może być już "bardziej". Bardziej szczery, bardziej bezkompromisowy, bardziej plastyczny, bardziej dojrzały. Po usłyszeniu "Dalej...Znowu" czy "Katany Mistrza 666" nie wydaje mi się, żeby mógł być też lepiej wyprodukowany. Miałem okazję zobaczyć Jeżozwierza na żywo - to jest, kurwa, czołg, tego nic nie zatrzyma.

5. Te-Tris "Lot2011"  - Temu akurat typowi nie posypał się na płycie eklektyzm i nie przerosła go ambicja zrobienia płyty środka, a zarazem krążka ponadczasowego, stylowego i silnie zindywidualizowanego. Nie ma tu megalomanii, i dobrze, bo tak to już jest, że gdy bierzesz za duży zamach, przeciętność może się wymknąć. Tet  jest naturalny, niezmanierowany, ma najlepsze refreny w tym roku.  Ścisłe grono kandydatów na zwycięzców.

6. Minoo "White Mice" - Minoo dotarł do podobnego punktu, co (znakomici!) artyści z katalogu wytwórni U Know Me, ale inną drogą.  Warto go posłuchać, choćby dlatego, żeby przypomnieć sobie ile dla nowoczesnego, abstrakcyjnego hip-hopu zrobiła oficyna Warp. Dużo tu fajnych, producenckich patentów, ale nikt nie zapomniał o emocjach. Co tu dużo mówić, tak wygląda przyszłość.

7. Hurragun "Hurrap" - Bity to sto procent złotej ery, rymy  - sto procent zajawki rozłożonej na trzech emcees, z których Sensei śmiało może aspirować do krajowej czołówki. Przekazu niewiele, ale kto się, u diabła, przejmuje mądrościami niepisanymi kolejnemu pokoleniu przekazywanymi, skoro ta płyta zapewnia lepszy headbanging niż Craig Jones. Hurragun melduje wykonanie zadania

8. W.E.N.A.  "Dalekie zbliżenia" - To jest pieprzony krasnoludzki rap. W.E.N.A. ma tyle siły i taki charakter, że nie potrzebuje weny, by rozjebać w cząstki najtwardsze bity. A głównie takie mu się dostały. Z tą determinacją w końcu dotrze do złota, ba, wydrze je ze skały gołymi rękami. 

9. Fokus "Prewersje" - Fokusmok znów zieje ogniem. Jak żyć? Co robić? Na wszelki wypadek można składać ofiary z forumowych dziewic.






10. Warszafski Deszcz "PraWFDepowiedziafszy" i Moral/Gano "Przeminęło z dymem" -
Dwie płyty z takimi bitami, że głowa boli od bujania (choć pomyśleć też jest nad czym). W obu przypadkach mamy dwóch emcees uzupełniających się na mikrofonie niemal idealnie - na scenie solistów to prawdziwa gratka. Taką chemię buduje się latami - te krążki pokazują, że szybko nie będzie takich duetów. Nieświadomi się śmieją jak wtedy gdy nawija Vienio, ale jak nie wiedzą, mogą zapytać starszego brata (choć nie, jego lepiej nie). Wiem ilu zawistnych kutafonów widziałoby Tedego i Gano wyłącznie na kwejku, ale (czy się to komuś podoba, czy nie) te składy odsyłają niecierpliwych białasów na solarium.

Poza hip-hopem:  
1. Pablopavo  - "10 Piosenek" z Ludzikami i "Głodne Kawałki" z Praczasem,
2. Pinawela "Renesoul"
3. Beneficjenci Splendoru "Tęczy Wybielacz"
4. Sedativa ft. Dawid Portasz "I",
5. Break Da Funk "Muppets Revolution"
6. Różni Artyści - "Etnofonie Kurpiowskie - tribute to Skierkowski i Szymanowski"
7. Baaba Kulka  - "Baaba Kulka"
8. Ania Rusowicz "Mój Big-Bit"
9. Iza Lach "Krzyk"
10.  R.U.T.A. "Gore"

Marcin Flint (m.in. T-Mobile Music, Streetmag, Przekrój)
]]>