Calvin Broadus Jr. i Pharrell Williams – nie ma w rapie wielu duetów, które dostarczałyby nam niezmiennie od lat tyle frajdy i wrażeń co wspólne utwory tych dwóch panów. Niezależnie czy wspomnimy mistrzowskie "Beautiful", przełomowo minimalistyczne "Drop It Like It’s Hot" czy przepiękne, luzackie "Let’s Get Blown" – praktycznie za każdym razem, gdy Skateboard P i Bigg Snoop Dogg łączyli siły na tracku, rezultatem były pamiętne, wbijające się na długo w głowę petardy.
W zeszłym tygodniu zdający się wiecznie popijać eliksir młodości Uncle Snoop wreszcie spełnił marzenia wygłodniałych pełnego LP duetu fanów, puszczając w świat zapowiadany od zeszłego roku krążek "Bush". Jak prezentują się efekty tej elektryzującej współpracy?
Podobnie jak za kadencji samego Busha… dosyć wybuchowo. Na tej płycie Pharrell zdecydowanie jest Happy, a Snoop? Snoop już nie jest lwią reinkarnacją Boba Marleya, oldskulowo funkującym Snoopzillą (choć do tego mu najbliżej) ani Snoop Doggy Doggiem jakiego znamy sprzed lat – przynajmniej jak sam twierdzi, to wciąż Dogg (Is he Snoop Lion or Doggy mayne? Ask me again, I tell you the same, DO Dubb with the key to the city). Z tą różnicą, że w tym pieskim wcieleniu autor "Gin & Juice" częściej śpiewa niż rapuje, fundując nam przedłużoną sesję wyśmienitego 7 Days of Funk i pozbawionego autotune'a "Sensual Seduction". Nie ma w tym jednak nic złego, nie czujemy, żeby coś było grane na siłę, a pochodzący z Long Beach weteran wyraźnie bawi się w najlepsze, nie robiąc sobie nic z podziałów gatunkowych i utartych schematów w myśl cytatu I don’t do it for the haters, I do it for the playas. W przeciągu 41 minut znajdziemy tu jedynie 3 rapowane zwrotki gospodarza, będące swoistą wisienką na tym kolorowym, smakowitym torcie. Zresztą sam sposób w jaki Snoop akcentuje banalny zwrot I am a G każe bić pokłony i momentalnie wywołuje uśmiech na twarzy.
Cała reszta to melodyjne, stylowe podśpiewywanie, ozdobione jedynymi w swoim rodzaju szeptanymi ad-libamii wzbogacone gościnnymi zwrotkami idealnie zgrywającego się z bitami Pharrella T.I.’a (oklaski!) czy wnoszącego w ten zwariowany, imprezowy świat trochę gierek słownych Kendricka. Jakby tego było mało, w otwierającym LP tracku "California Roll" pojawia się sam genialny Stevie Wonder, który nie dość, że udziela się wokalnie to przygrywa na swojej ulubionej harmonijce, przenosząc ten słoneczny kalifornijski vibe na kolejny poziom. Prawą ręką duetu jest natomiast niezawodny Charlie Wilson, który podobnie jak Terrace Martin na "To Pimp a Butterfly", maczał tu palce w zdecydowanej większości utworów.
Pierwsze skrzypce na "Bush" gra jednak niesamowita produkcja spod ręki połówki The Neptunes i wybitnego frontmana N.E.R.D., który dostarcza Snoopowi bogatych, tłustych podkładów, balansujących gdzieś pomiędzy r&b i klasycznym funkiem a współczesną elektroniką i disco lat 80 – George Clinton byłby dumny. Rytmicznie wibrujące gitarki elektryczne, przeróżnej maści syntezatory, żywo stąpające, wznoszące się i opadające na zmianę linie basu, wszechobecne hand clapy – to wszystko sprawia, że ta muzyka porywa i uniemożliwia słuchanie jej na siedząco.Zapomnijcie o boombapowym kiwaniu głową – tutaj dużo bardziej na miejscu okaże się niekontrolowane pstrykanie palcami czy wręcz wyzwolenie uśpionych dawno kocich ruchów i przejęcie parkietu na wzór Króla Juliana.
W całym tym wysokoenergetycznym, pozytywnie nastrajającym do życia otoczeniu Mr. Broadus czuje się jak ryba w wodzie.Może wręcz zbyt wygodnie, bo momentami wydaje się, że Snoop i Pharrell, znani z wytyczania nowych ścieżek, tym razem obrali bezpieczną, dobrze znaną im trasę i sprawili sobie ubranko szyte na miarę sprawdzonego "Get Lucky" i "GIRL". Ale szczerze, czy jest w tym coś złego? Nie ma co spodziewać się tu lirycznych akrobacji, ciętych punchline’ów niszczących konkurencję ani numerów szokujących, rewolucjonizujących tę muzykę – to po prostu nie ta płyta. Zamiast tego dostajemy tak komiczne, typowo Snoopowe linijki jak Are you a freak, or what? I’m just a squirrel, tryna get a nut (swoją drogą Panie Snoop Squirrel, o co chodzi z tą nowązajawkąna wiewiórki, hę?). "Bush" to esencja epikurejskiego podejścia dojrzałego, cieszącego się każdą chwilą życia gościa, który daleko w tyle zostawił uliczną przeszłość i agresywne, bezcelowe bragga.I don't understand why do they live so violently, let's get closer to the sun, where we're meant to be – czy trzeba coś dodawać? Odpalcie ten albumizzle na głośnikach, zapomnijcie o problemach i cieszcie się słońcem. Mocna czwórka.
Echo z redakcji:
Tomasz Przytuła: Nowy album Snoopa to zaledwie 40 minut muzyki, wystarczająco jednak, ażeby zmęczyć słuchacza już przy pierwszym odsłuchu. Powiedzmy to sobie od razu – "Bush" zawodzi przez swoją nijakość, powtarzalność i karkołomne partie wokalne gospodarza. Wydawać by się mogło, że całość gra jak należy, a rozbudowane aranżacje Pharrella standardowo porywają do tańca. Tak jednak nie jest. W kompozycjach brakuje niestety dostatecznej głębi i mocy zdolnej wciągnąć na dobre w wir funkującego świata Snoopa i Williamsa. Co więcej, na niekorzyść przemawia zarówno niedostatek rapowych wersów Boss Dogga jak i próby śpiewu w jego wykonaniu, które na szczęście zręcznie zakamuflowano pomocniczymi wokalami - w tym wychodzącego niekiedy na pierwszy plan Charliego Wilsona. Poza trzema porywającymi singlami, płyta nie oferuje wiele ponadto. Jedno jest pewne – "Bush" świetnie sprawdziłoby się jako EPka, w obecnej formie zasługuje jednak tylko na trójkę. (3/6)
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"22305","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"22852","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"23617","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
Komentarze