Dziś 16 listopada - data nieprzypadkowa, na którą wybrałem kolejny wpis z serii "Ot Tak". Dokładnie tego dnia, 15 lat temu ukazał się album który na zawsze odmienił oblicze nie tylko zachodniego wybrzeża ale i całej rap gry. Mowa oczywiście o drugiej solowej płycie Dr. Dre - "2001", która na stałe wpisała się do kanonu hiphopowych klasyków.
Krążek ten był dziełem przełomowym z kilku powodów. Po pierwsze - udowodnił wszystkim niedowiarkom, że D-R-E pomimo siedmioletniej abstynencji od solowych wydawnictw nadal jest w stanie dostarczyć fanom prawdziwy majstersztyk. Nie było to jednak łatwe, bowiem pod koniec lat 90-tych słuchacze mieli duże powody by powątpiewać w sukces Andre Young'a. Odejście od Death Row i zmiana gangstarapowej stylówki nie przysporzyła mu legionu sympatyków a pierwsze wydawnictwo Aftermath - pomimo osiągnięcia statusu platynowej płyty, zostało przyjęte dośc chłodno. Potem był album The Firm, który również nie spełnił pokładanych w nim nadziei a zapowiadane solo King T - "Thy Kingdom Come", w ogóle się nie ukazało. Wszyscy stwierdzili zatem, że Dre się wypalił i zgubił gdzieś swoje magiczne brzmienie a o powtórzeniu sukcesu pierwszego Chronica nie ma mowy... a potem pojawiło się "2001", które nie tylko doścignęło pierwowzór ale i w pewnych elementach (m.in. pod względem sprzedażowym) go pobiło.
Po drugie - podobnie jak "The Chronic", dzięki któremu hiphopowy świat poznał pełnie raperskich możliwości Snoop Doggy Dogga, tak i "2001" zdołał wylansować nowy materiał na przyszłe kalifornijskie gwiazdy jak Hittman czy Knoc-Turn'al. Chociaż żaden z nich nigdy nie zrobił takiej kariery jak Calvin Broadus, chyba każdy przyzna że bez obecności na albumie Briana Bailey (który nawiasem mówiąc udzielił się aż w dziewięciu ze wszystkich 22 kawałków z płyty), drugi Chronic nie brzmiałby tak samo.
Po trzecie - krążek przywrócił ponownie wiarę w zachodnie wybrzeże i sprawił, że kalifornijskie moce przerobowe ponownie ruszyły pełną parą jak za G-Funk ery. Drugi zryw West Coastu nie trwał może aż tak długo jak w latach 90-tych ani nie obfitował taką ilością klasyków, ale w tym dwuletnim okresie (99-01) ukazało się naprawdę kilka klasycznych pozycji, które odniosły spory komercyjny sukces (wystarczy wspomnieć m.in. "Last Meal" Snoopa czy "Restless" Xzibita).
Prawdziwego arcydzieła nie jest w stanie naruszyć nawet ząb czasu i widać (a raczej słychać) to doskonale na przykładzie "2001", które dziś wciąż brzmi tak samo świeżo jak przed piętnastoma laty, kiedy słuchałem go u kumpla na kasecie. Aby celebrować urodziny jednego z najlepszych albumów w historii nie tylko hip-hopu, ale muzyki w ogóle prezentuję wam wyjątkowy remix jednego z singli promujących ten materiał. Chyba mało kto nie zna na pamięć chociażby krótkiego fragmentu "The Next Episode" - nadal granego chętnie przez rozgłośnie radiowe jak i na parkietach klubowych. Wersja, którą wam chcę przedstawić powstała na potrzeby słynnej trasy koncertowej "Up In Smoke", jaka przewinęła się przez teren Stanów Zjednoczonych latem 2000 roku. Fragmenty podrasowanego i świetną piszczałę bitu można zaś było usłyszeć także w teledysku do utworu. Sam kawałek znalazł się jedynie na limitowanej edycji soundtracku, który był dodawany do specjalnej wersji DVD z zapisem koncertu i zawierał numery grane przez headlinerów podczas występów na trasie.
Jeśli nie mieliście go jeszcze okazji sprawdzić szczerze polecam bo jak dla mnie przebił nawet oryginał a potem - zamiast snuć marzenia o "Detoxie", wrzućcie na dokładkę całe "2001" i zanurzcie się raz jeszcze w ten wyjątkowy album i brzmienie, które na początku ubiegłej dekady wywróciło do góry nogami cały hiphopowy przemysł do góry nogami.
Komentarze