Najnowszym „Animal Ambition” 50 Cent nie nawiązuje poziomem do swojego opus magnum z 2003 roku, nie przestawia ponownie hiphopowego mainstreamu do góry nogami, ba, nie wywołuje nawet specjalnego popłochu na listach Billboardu. Ale dostarcza za to porcję muzyki, której – wbrew temu, co pisze miażdżąca większość recenzentów – najzwyczajniej w świecie dobrze się słucha.
Okrągłych pięć lat minęło od ostatniego pełnoprawnego albumu w dyskografii Curtisa Jacksona. To, zważywszy na obowiązujące obecnie tempo wydawania płyt przez mainstreamowych artystów, szmat czasu, a jeśli wziąć pod uwagę konkretnie artystów hiphopowych – szmat czasu jeszcze większy. Trudno się zatem dziwić, że dla wielu słuchaczy 50 Cent stał się raczej rapowym skansenem, niż liczącym się na scenie muzykiem, szczególnie, iż wspomniany przed momentem, wydany w 2009 roku „Before I Self-Destruct”, okazał się niewypałem tak komercyjnym, jak i artystycznym. Ale to wydarzenie skrzydeł Nowojorczykowi bynajmniej nie podcięło – muzykę zastąpił rozkręcaniem coraz to nowych biznesów, prędko udowadniając, że jego Midasowy dotyk wybiega daleko poza świat szołbiznesu. Zarabiał więc Fifciak pieniądze, poza tym zarabiał pieniądze, a wolnych chwilach – tak, zgadliście – zarabiał pieniądze. W końcu zebrał ich taką ilość, że mógł sobie pozwolić na luksus (?) opuszczenia szeregów wytwórni Interscope, by powrócić do rapgry jako muzyk niezależny. Co koniec końców zaowocowało wydanym na początku czerwca albumem „Animal Ambition”.
Albumem, od razu zaznaczmy, który zdążył już zostać obsmarowanym przez większość opisujących go recenzentów. Moim zdaniem – nie(do końca)słusznie. Owszem, przy wydanym w 2003 roku „Get Rich or Die Tryin’”, określanym niekiedy mianem rapowego klasyka XXI wieku, „Animal Ambition” wypada mniej więcej tak, jak Michał Probierz wypada przy Pepie Guardioli. Czyli, delikatnie mówiąc, blado. Z drugiej jednak strony – czy piąty album w dorobku 50 Centa można w ogóle porównywać do tego pierwszego (co namiętnie praktykują wspomniani przed sekundą recenzenci)? Wówczas, te jedenaście lat temu, był stosunkowo młodym, głodnym sukcesów emce na dorobku, teraz – mówimy już o spełnionym muzycznie i finansowo (to na pewno) raperze, aktorze i biznesmenie, który nie musi nikomu niczego udowadniać. Wsłuchując się w „Animal Ambition” powinno się po prostu na moment wyrzucić z pamięci mordercze podkłady w rodzaju „21 Questions” czy – jakby to powiedział wszędobylski łamacz nastoletnich serc Maciej Musiał – „Shorty It’s Your Birthday” albo nieznośnie chwytliwe refreny pokroju tych z „P.I.M.P.” bądź „Wanksta”. I kiedy zrzuci się już z barków ten ciężar ciągłych porównań, zestawień i konfrontacji, można w spokoju tudzież z wolną głową delektować się albumem. A jeśli nawet niekoniecznie delektować, to przynajmniej dostrzec jego mocne strony.
Bo tych, będę się przy tym upierać, na „Animal Ambition” nie brakuje. Fifciak nie wystrzelał się przecież z atutów, które przyniosły mu popularność w pierwszej połowie ubiegłej dekady: cholernie melodyjnego głosu, który mógłby robić za doskonale nastrojony instrument, ucha do beatów, ciut może obecnie stępionego, ale mimo to nadal potrafiącego dobrać odpowiednio bujające produkcje, a także niekończących się pokładów charyzmy i magnetycznej osobowości. Warto również pochwalić 50 Centa za kroczenie swoją własną muzyczną ścieżką; raper nie poszedł za panującymi obecnie trendami, nie wsiąknął w świat trapowej siermiężności czy hitowości spod znaku EDM. To wszystko zebrane razem do kupy sygnalizuje, że ten 39-letni muzyk nie zapomniał, z czym to się je i – kto wie – w dłuższej perspektywie zwiastuje być może jego powrót do mainstreamowej ekstraklasy.
Ale do rzeczy. Otwierające całość „Hold On” raczy nas wolno płynącą sekcją rytmiczną, w której prym wiodą świetnie zgrane bas i gitary, oraz rozśpiewanym Fifciakiem, który przechadza się po bicie jak za starych, dobrych czasów. Podobnie jest na „Don’t Worry 'Bout It”, z tą różnicą, że tutaj zamiast klimatycznego podkładu, mamy wszechogarniające synthy, mocne bębny i buzujący bas. Podobać mogą się również wspomagane smyczkami, laidbackowe „Pilot”, interesująco brzmiący numer tytułowy, czy mające zadatki na duży hit „Smoke”, przy którym maczał palce sam Dr. Dre.
I wszystko byłoby pięknie i cudownie, gdyby nie druga część albumu, obfitująca w numery nie tyle jednoznacznie słabe, co najzwyczajniej w świecie przeciętne. Krótko mówiąc: jednym uchem wlatujące, drugim zaś natychmiastowo wylatujące. Chlubnymi wyjątkami są oparte na minimalistycznym, chłodnym podkładzie „Irregular Heartbeat”, a także będące połączeniem delikatnych klawiszy z boombapową perkusją „Winners Circle”. Szkoda, że nawet przy tak krótkim czasie trwania materiału (całość zamyka się w raptem 39 minutach), raperowi z Queens nie udało się uniknąć błędów. Nie potrafił stworzyć płyty od początku do końca trzymającej wysoki, równy poziom. Przyczyniają się do tego także niewychodzące poza oklepaną solidność teksty gospodarza albo irytujące drobnostki, w rodzaju usilnego promowania Kidd Kidda, rapera z powodzeniem mogącego posłużyć za definicję słowa „marność”. Szkoda również, że w podstawowej wersji krążka nie zmieściły się bardzo dobre bonus tracki; mam tu przede wszystkim na myśli wyprodukowane przez Jake One’a „The Funeral” i napędzane soulowym samplem „Flip On You” z gościnnym udziałem – udanym! – ScHoolboya Q.
Zgoda, 50 Cent nie powrócił do rapgry mocarnym wejściem z buta, ale – pozwólcie, że się powtórzę – nagrał krążek, którego po prostu dobrze się słucha. Nie wiem jak Wam, ale mi to w zupełności wystarcza. Tym bardziej, że „Animal Ambition” ma być jedynie aperitifem przed nadchodzącym jeszcze w tym roku „Street King Immortal”. (3+/6)
Komentarze