Końcówka lat 90. przyniosła duże zmiany w hip-hopie i wygenerowała dziesiątki nowych gwiazd rapu, które zaczęły pchać go w zupełnie inną stronę. Na szczycie robiło się coraz mniej miejsca. Naughty By Nature potrafili odnaleźć się w tych warunkach, a ich fanbase pokazał, że wie co znaczy przywiązanie.
W czasach, kiedy zarządzane przez Vin Rocka Naughty Gear (marka ubraniowa z charakterystycznym baseballowym logo grupy) generowało olbrzymie przychodzy, o względy Kay Gee zaczęli starać się wielcy artyści, nie tylko ze Świata hip-hopu, a Treach pojawił się w The Sopranos, ukazał się czwarty album grupy. Ostatni, który pokrył się złotem i przyniósł wielki hit. Zarazem ostatni, który faktycznie trzymał poziom jakiego od grupy oczekiwali fani na całym Świecie.
Wicked Bounce
"Nineteen Naughty Nine: Nature's Fury" to udany krążek, który miał wiele zalet poprzednich trzech, choć mało kto postawiłby go przed, którymkolwiek z nich. Poprzedzała go premiera kolejnego wielkiego hitu, który kontynuował to co rozpoczęło "O.P.P.", "Hip-Hop Hooray" i "Feel Me Flow". Mowa oczywiście o "Jamboree" z gościnnym udziałem Zhane. Wysokobudżetowy teledysk do tego kawałka, świetnie pokazuje jakim statusem cieszyli się wówczas członkowie grupy i na jaki etap przenieśli swoje klipowe "block parties" od "Uptown Anthem". Singiel dotarł do 10 miejsca listy Billboardu i na rotację radiorozgłośni w całych Stanach. Nic zresztą dziwnego, bo jego wakacyjna stylistyka podkreślona zaraźliwym refrenem potwierdzała to, że Naughty nadal potrafią robić przeboje dla masowego odbiorcy jednocześnie nie zniechęcając swoich najwierniejszych fanów. Podobny charakter niósł inny singiel z materiału - "Holiday". Czwarty LP to też sporo nowości, rozwiązań (szczególnie perkusyjnych), które na wcześniejszych krążkach były nie do pomyślenia. Świetnie oddaje to numer "Live Or Die" w którym wyraźnie słychać nowoczesne wówczas inspiracje, a obecność Mystikala i Mastera P dla wielu mogła okazać się szokiem. Podobnie "Wicked Bounce" czy "Thugs & Hustlers", które nijak nie przypominały tego co w pierwszej kolejności pojawia się w głowie fana, kiedy myśli o Treachu, Vinniem i Kay Gee. Nie znaczy to jednak, że numery te są słabe, a testowanie flow chłopaków na takich produkcjach to coś zdecydowanie wartego uwagi. Wieloletni fani nie mieli zresztą na co narzekać, bo na materiale znalazły się też charakterystyczne dla grupy szlagiery jak "On The Run", "DirtAll By My Lonely", "We Could Do It" z Big Punem czy "Ring The Alarm". Czasy się zmieniły, podobnie zaawansowanie sprzętowe w mixowaniu numerów, a wraz z nim odeszła brudna atmosfera nagrań. Tak czy inaczej "Naughty By Nature: Nature's Fury" to pokryty ostatecznie złotem materiał, który dla każdego fana NBN będzie stanowił dużą wartość i słusznie. Niestety ja wspomniałem we wstępie, był to początek końca grupy.
Jak nie wiadomo o co chodzi...
Kiedy dziś rozmawiamy o konflikcie Treacha z Vin Rockiem, wielu zapomina, że kłótnie wewnątrz grupy, która przez lata funkcjonowała jak prawdziwa rodzina zaczęły się, wiele, wiele lat wcześniej. Przełom wieków to początek ciągnącego się latami sporu pomiędzy Treachem i Kay Gee. Początkowo nie było wiadomo o co dokładnie chodzi, a panowie byli na siebie ewidentnie naburmuszeni. Z czasem nieoficjalne źródła zaczęły mówić o tym, że Treach jako frontman zespołu zaczął wysuwać roszczenia do większej części udziału w zyskach. Treach twierdził natomiast (po latach potwierdził to również Kay), że w wyniku żciowych zawirowań i finansowych problemów superproducent zabrał ze wspólnego konta część pieniędzy nie informując o tym kolegów. Ciężko dziś rozstrzygnąć jak było naprawdę. Efekt był taki, że Kay Gee zaczął pracować solowo z takimi artystami jak Luther Vandross, Jaheim, Next czy Zhane. W audycji Juana Epsteina obydwaj potwierdzili krążącą od wielu lat plotkę, że przed odejściem KG w okolicach 2000 roku doszło między nimi do bójki, a ekipa od lat związana z NBN automatycznie zaczęła "wybierać strony". Aż ciężko w to uwierzyć... Treach i Vin Rock postanowili kontynuować drogę Naughty By Nature we współpracy z Columbią. Tak powstał "Ilcons", jedyny album nagrany bez udziału Kiera Geista. Olbrzymie rozczarowanie. Nie znaczy oczywiście, że raperzy oduczyli się rapować, ale zniknął charakterystyczny styl grupy, a wiele kawałków do dziś brzmi jak zrobione na siłę i zupełnie nieprzystające do wcześniejszych dokonań. Znajdziemy tutaj parę fajnych tracków jak chociażby "Naughty By Nature" (nie jest to numer od którego wzięła się nazwa zespołu, o którym pisałem w pierwszej części profilu) czy "N.J. To L.A." z Rottin Razkalz i Road Dawgs, ale mnóstwo też ewidentnych, średnio udanych prób gonienia zmieniającego się hip-hopu. Treach i Vin Rock potrafili wcześniej wpasować się w zmiany w rapie, ale era The Lox, Ruff Ryders i DMX'a była kompletnie inna, a w takiej stylistyce ich rap nie był już tym samym. Album obronił się sprzedażowo dochodząc do 15 miejsca listy Billboardu, ale przymierzany do kolejnego singla "Feels Good (Don't Worry Bout A Thing)" dziś już mało kto pamięta w przeciwieństwie do jego wielkich poprzedników. Z pewnością pomogły gościnne występy Meth & Red czy Queen Latifah, ale nic nie zmienia to w jakości krążka. Problem polegał przede wszystkim na tym, że zespół zaczął brzmieć jakby chciał wpisać się w jadowitą, elektroniczną stylistykę Rockwildera i Swizz Beatza, zamiast dalej robić swoje odpowiednio dopasowując do zmian w ich otoczeniu. Od 2002 roku w historii zespołu zrobiło się pusto, cicho i nieciekawie.
Hymnowi
Pierwsza dekada XXI wieku minęła zespołowi przede wszystkim na próbach rozwiązania sporów i koncertowaniu po całym Świecie. W tej kwestii nie zmieniło się nic - ich show nadal były uważane za jedne z najbardziej energetycznych, a biznesowe podejście dało o sobie znać również przy ostatnim rozpadzie. Po kolei jednak. Z okazji 20-lecia debiutu, panowie zdołali się pojednać, żeby w 2011 roku przygotować nowy materiał zatytułowany "Anthem Inc". Komercyjnie był to zdecydowanie najsłabiej przyjęty album w historii grupy, ale w porównaniu z poprzedzającym go "ilcons" wcale nienajgorszy, choć chwilami mocno zaskakujący na niekorzyść. Oczywiście panowie zdążyli się trochę zestarzeć, a rap też mienił się nie do poznania, ale takie flow raczej nie traci z czasem. W dobrej formie był też Kay Gee, który takimi bitami jak "I Gotta Lotta" czy "Naughty Nation" pokazał, że boom-bap trzyma się w nim mocno i nie da go z siebie wydrzeć. Sporo znalazło się tam śpiewanych refrenów i bardzo melodyjnych numerów, sporo nieudanych adaptacji popularnych rozwiązań, ale wszystko całościowo układało się przyzwoicie, a materiał był względnie przyjemnym powrotem po wielu latach przerwy. Na krążku znalazły się też remake'i największych przebojów takich jak "Uptown Anthem", "O.P.P.", "Hip-Hop Hooray" czy "Feel Me Flow".
Epilog/Epitafium?
Niestety nic co dobre, nie trwa wiecznie. Wiadomość o konflikcie na linii Treach - Vin Rock, która przekazywaliśmy wam jakiś czas temu, przyniosła kolejne wątpliwości dotyczące przyszłości grupy. Jak dowiedzieliśmy się z późniejszych wywiadów, konflikt trwał znacznie dłużej mimo że... grupa grała koncerty. Trigga mówił, że przez wiele miesięcy trasy dzielili wspólne pomieszczenia i scenę przed olbrzymią publiką nie wymieniając nawet dwóch zdań. Kay Gee dodawał, że z czasem Uncle Vinnie przestał się odzywać również do niego, bo uważał, że nastawia przeciw niemu Treacha. Atmosfera zrobiła się więcej niż nieprzyjemna, a każda kolejna wypowiedź rozwiewała nadzieje wiernych fanów. Treach zapewniał też, że nie ma najmniejszych szans na pojednania, a sprawa jest definitywnie skończona. Wygląda na to, że ta długa i niesamowita historia nie zakończy się happy endem... No cóż. Tak bywa. Nie zmienia to też w żadnym stopniu zasług grupy. Mam nadzieję, że nikt kto uważnie sprawdzał trzy części profilu nie ma wątpliwości, że bez Naughty By Nature hip-hop nie byłby taki sam.
Komentarze