W życiu urodzonego w 1957 r. na Południu Stanów Zjednoczonych Sheltona Jacksona Lee jazz obecny był praktycznie od kołyski. Bill Lee - ojciec chłopaka, ochrzczonego kilka lat później przydomkiem "Spike", utrzymywał rodzinę z gry na gitarze basowej w zespołach jazzowych, choć w swojej karierze współpracował też z takimi artystami jak Aretha Franklin, Cat Stevens, Bob Dylan czy Simon and Garfunkel. Na przełomie lat 50. i 60. familia przeprowadziła się z Atlanty na nowojorski Brooklyn, a za nimi podążyła kultywowana w domu Lee miłość do jazzu…
Trzydzieści trzy lata później, w sierpniu 1990 r. na ekrany amerykańskich kin trafił czwarty pełnometrażowy film autorstwa Spike'a Lee, przepełniony muzyką jazzową "Mo' Better Blues". Odpowiedzialny za scenariusz, reżyserię i produkcję, a także występujący tu jako aktor Spike stworzył niesamowicie klimatyczny i realistyczny obraz codziennego życia uzdolnionego trębacza z Nowego Jorku. Fakt obsadzenia w roli głównej świetnego, znanego już między innymi z "Freedom Cry" i "Glory", 35-letniego wówczas Denzela Washingtona bez wątpienia pomógł filmowi odnieść w USA sukces komercyjny. Zresztą jak najbardziej zasłużony.
O filmie
Otwierająca "Mo' Better Blues" scena cofa nas do roku 1969, kiedy to mały, kilkuletni Bleek Gilliam ćwiczy w brooklyńskim mieszkaniu pod bacznym okiem rodziców grę na trąbce. Zza okna dobiegają krzyki jego czterech kolegów, którzy korzystając z pięknej, słonecznej pogody starają się wyciągnąć Bleeka na dwór – bezskutecznie. Przymuszany przez wymagającą matkę do ćwiczeń chłopak stwierdza, że ma już dość i nienawidzi tej trąbki… Gra jednak dalej.
Mija ponad 20 lat a nasz bohater (Denzel Washington) wyrasta na świetnego, ściągającego do klubu tłumy słuchaczy, trębacza. Utrzymuje się z muzyki, a fakt bycia liderem firmowanego swoim imieniem zespołu The Bleek Quintet dodaje mu pewności siebie i daje satysfakcję. Pewne rzeczy pozostają niezmienne – wciąż regularnie ćwiczy grę o ustalonych porach dnia, z tą jednak różnicą, że teraz nikt go nie przymusza. Gra nie jest też jego pobocznym hobby, ani przyjemnością w wolnym czasie – to jego powietrze, ten gość żyje muzyką. Wspaniale ukazuje to dialog, w którym pada pytanie "Co byś zrobił gdybyś nie mógł już grać?”, na co Bleek odpowiada „Pewnie zaszyłbym się w jakimś kącie i umarł. Zagrałbym na własnym pogrzebie"…
Gilliam to z jednej strony profesjonalista i bohater w pełni uporządkowany, dobrze zorganizowany, a z drugiej strony postać trochę zagubiona, uwikłana w skomplikowane relacje w życiu osobistym. Sytuacji bohatera nie ułatwia ambitny, niezmiernie pewny siebie saksofonista z zespołu – Shadow Henderson (Wesley Snipes), ani też fakt, że najlepszy przyjaciel i zarazem menedżer Bleeka – Giant (Spike Lee) to nałogowy hazardzista…
Po "Mo' Better Blues" nie oczekujcie misternej, zawiłej, wielowymiarowej intrygi, ani błyskawicznej akcji, za którą ciężko nadążyć – nie taki był cel filmu. Tutaj liczy się przede wszystkim bezcenny KLIMAT. Scen takich jak ta, gdy Gilliam stoi samotnie w środku nocy na nowojorskim moście i gra na trąbce, a pod nim przejeżdżają pędzące dokądś samochody, nie da się zastąpić. Mamy wrażenie, że świat wokół Bleeka przestaje istnieć w momencie, kiedy ten podnosi trąbkę do ust. Wspaniale też widzimy, jak emocje wpływają na jego grę – najlepiej na przykładzie porywającej solówki, kończącej kulminacyjną scenę koncertu w klubie, tuż przed tym, jak…
O muzyce
Za ścieżkę dźwiękową do filmu odpowiadają kwartet Branford Marsalis Quartet we współpracy z genialnym kompozytorem Terencem Blanchardem, którego nazwisko po naszym Tygodniu ze Spike’iem powinniście już dobrze znać. W efekcie dostajemy niecałe 40 minut wspaniałego jazzu, przypominającego nam konkretne sceny z filmu. Najlepszym tego przykładem jest otwierający album utwór "Harlem Blues", w wykonaniu grającej Clarke Bentancourt Cyndy Williams. Słuchając samego audio wciąż mam przed oczami jej magiczny występ w "Mo' Better Blues"… Tak jest praktycznie z każdym kolejnym utworem na soundtracku, co tylko dodaje im uroku.
Jeśli oglądaliście film, to zaskoczeniem nie będzie również gościnny występ ćwiczących sztukę spoken word Denzela Washingtona i Wesley Snipesa. Nie mogło też zabraknąć kończącego film, rozbrzmiewającego z głośników już na napisach końcowych, kozackiego "Jazz Thing" panów z Gang Starr. A czy jest ktoś kto brzmi lepiej na jazzowych bitach niż niezawodny Gifted Unlimited Rhymes Universal? R.I.P Guru...Zdecydowanie polecam więc nie tylko film, ale i po filmie soundtrack, który stanowi dobre "przedłużenie" znakomitego seansu. I pamiętajcie - cytując wspomnianego Guru, Jazz ain't the past, the music's gonna last...
Pod spodem "Jazz Thing" Gang Starr i fragment z filmu, gdzie Cynda Williams wykonuje "Harlem Blues" (wersja krótsza niż ta, którą znajdziemy na soundtracku).
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3034","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3035","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
Komentarze