popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Spike Leehttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/18836/Spike-LeeJuly 7, 2024, 3:58 pmpl_PL © 2024 Admin stronySpike Lee odpowiada na zarzuty Chance'a The Rappera odnośnie filmu "Chi-Raq"https://popkiller.kingapp.pl/2015-12-13,spike-lee-odpowiada-na-zarzuty-chance-the-rappera-odnosnie-filmu-chi-raqhttps://popkiller.kingapp.pl/2015-12-13,spike-lee-odpowiada-na-zarzuty-chance-the-rappera-odnosnie-filmu-chi-raqDecember 13, 2015, 12:35 pmMichał ZdrojewskiPrzez ostatnie kilka tygodni głośnym wydarzeniem w Stanach Zjednoczonych była premiera filmu znanego i cenionego reżysera Spike'a Lee pt. "Chiraq". Dźwięczna nazwa, którą raperzy pokroju Chief Keefa, Lil Herba, Fredo Santany itp określają swoje miasto ogarniętę wojną gangów, powinna wskazywać na to, że dzieło Spike'a Lee będzie gangsterskim filmem ukazującym problemy Wietrznego Miasta w stylu legendarnych "Menace II Society" czy "Boyz N Da Hood". Nic bardziej mylnego. "Chiraq" okazał się być współczesną satyryczną adaptacją komedii Arystofanesa "Lizystrata", a w główną rolę gangstera/rappera wciela się... Nick Cannon. Na reżysera oraz i na sam film spadła lawina krytyki, którą wygłaszali też raperzy. Jednym z najbardziej sfrustrowanych był pochodzący z Chicago Chance The Rapper. Teraz przyszedł czas na odpowiedź Spike'a Lee dość mocno atakującą młodego rapera.Chance za pośrednictwem twittera napisał: "Pozwólcie mi być jednym z Chicago, który osobiście powie wam, że nie wspieramy tego filmu. To gówno dostaje ZERO miłości tutaj. Ten film jest strasznie lamusowaty i zrobili go ludzie, którzy NIE SĄ stąd, a chcą, żebyś to wspierał. Ludzie, którzy to zrobili nie zrobili tego by ratować życia, bo to już jest niebezpieczne i problematyczne. Również ten pomysł z kobietami, które miałyby nie uprawiać seksu, żeby zatrzymać falę morderstw? To jest atak i policzek w twarz wszystkim matkom, które straciły dziecko na tych ulicach. Nic nie robiliście z dziećmi z Chicago. Nie mieszkacie tutaj. Nigdy nie widzieliście, jak ktoś został tutaj zabity. Nie mówcie mi, żebym siedział spokojnie". W wywiadze z telewizją MSNBC reżyser ustosunkował się do wypowiedzi Chance'a i kolejny raz publicznie zaatakował burmistrza Chicago Rahma Emanuela."Przede wszystkim, Chance The Rapper powinien o czymś powiedzieć: jego ojciec pracuje dla burmistrza. Jego ojciec jest szefem sztabu Rahma Emanuela. Pokażcie mi jakąkolwiek krytykę w jego stronę. Jeśli tak bardzo przejmujesz się Chicago, to zrób swój research i pokaż mi czy kiedykolwiek skrytykował burmistrza. Twoje wyniki byłyby zaskakujące. On nie krytykuje burmistrza. Dlaczego? Bo jego ojciec dla niego pracuje. A to w burmistrzu leży cały problem Chicago". - powiedział Spike Lee.Emanuel Rahm, burmistrz Chicago, jest atakowany z wielu stron ze względu na swoje polityczne posunięcia. Wyborcy zarzucają mu brak jakiejkolwiek reakcji na ponad 500 morderstw w mieście w trakcie 2014 roku. Dodatkowo został on skrytykowany przez mieszkańcow za wypuszczenie z aresztu policjanta Jasona Van Dyke'a, który zastrzelił czarnoskórego 17-latka LaQuana McDonalda. W związku z wypuszczeniem oficera oraz braku jakichkolwiek publicznych przeprosiń z jego strony, setki protestujących wyszło na ulicę Chicago, natomiast Amerykański Wymiar Sprawiedliwości zaczął dochodzenie przeciwko Departamentowi Policji w Chicago. Poniżej trailer filmu "Chi-Raq". Przez ostatnie kilka tygodni głośnym wydarzeniem w Stanach Zjednoczonych była premiera filmu znanego i cenionego reżysera Spike'a Lee pt. "Chiraq". Dźwięczna nazwa, którą raperzy pokroju Chief Keefa, Lil Herba, Fredo Santany itp określają swoje miasto ogarniętę wojną gangów, powinna wskazywać na to, że dzieło Spike'a Lee będzie gangsterskim filmem ukazującym problemy Wietrznego Miasta w stylu legendarnych "Menace II Society" czy "Boyz N Da Hood". Nic bardziej mylnego. "Chiraq" okazał się być współczesną satyryczną adaptacją komedii Arystofanesa "Lizystrata", a w główną rolę gangstera/rappera wciela się... Nick Cannon. Na reżysera oraz i na sam film spadła lawina krytyki, którą wygłaszali też raperzy. Jednym z najbardziej sfrustrowanych był pochodzący z Chicago Chance The Rapper. Teraz przyszedł czas na odpowiedź Spike'a Lee dość mocno atakującą młodego rapera.

Chance za pośrednictwem twittera napisał: "Pozwólcie mi być jednym z Chicago, który osobiście powie wam, że nie wspieramy tego filmu. To gówno dostaje ZERO miłości tutaj. Ten film jest strasznie lamusowaty i zrobili go ludzie, którzy NIE SĄ stąd, a chcą, żebyś to wspierał. Ludzie, którzy to zrobili nie zrobili tego by ratować życia, bo to już jest niebezpieczne i problematyczne. Również ten pomysł z kobietami, które miałyby nie uprawiać seksu, żeby zatrzymać falę morderstw? To jest atak i policzek w twarz wszystkim matkom, które straciły dziecko na tych ulicach. Nic nie robiliście z dziećmi z Chicago. Nie mieszkacie tutaj. Nigdy nie widzieliście, jak ktoś został tutaj zabity. Nie mówcie mi, żebym siedział spokojnie". 

W wywiadze z telewizją MSNBC reżyser ustosunkował się do wypowiedzi Chance'a i kolejny raz publicznie zaatakował burmistrza Chicago Rahma Emanuela.

"Przede wszystkim, Chance The Rapper powinien o czymś powiedzieć: jego ojciec pracuje dla burmistrza. Jego ojciec jest szefem sztabu Rahma Emanuela. Pokażcie mi jakąkolwiek krytykę w jego stronę. Jeśli tak bardzo przejmujesz się Chicago, to zrób swój research i pokaż mi czy kiedykolwiek skrytykował burmistrza. Twoje wyniki byłyby zaskakujące. On nie krytykuje burmistrza. Dlaczego? Bo jego ojciec dla niego pracuje. A to w burmistrzu leży cały problem Chicago". - powiedział Spike Lee.

Emanuel Rahm, burmistrz Chicago, jest atakowany z wielu stron ze względu na swoje polityczne posunięcia. Wyborcy zarzucają mu brak jakiejkolwiek reakcji na ponad 500 morderstw w mieście w  trakcie 2014 roku. Dodatkowo został on skrytykowany przez mieszkańcow za wypuszczenie z aresztu policjanta Jasona Van Dyke'a, który zastrzelił czarnoskórego 17-latka LaQuana McDonalda. W związku z wypuszczeniem oficera oraz braku jakichkolwiek publicznych przeprosiń z jego strony, setki protestujących wyszło na ulicę Chicago, natomiast Amerykański Wymiar Sprawiedliwości zaczął dochodzenie przeciwko Departamentowi Policji w Chicago. 

Poniżej trailer filmu "Chi-Raq". 

]]>
"Malcolm X" (Spike Lee's Joint #9)https://popkiller.kingapp.pl/2014-05-19,malcolm-x-spike-lees-joint-9https://popkiller.kingapp.pl/2014-05-19,malcolm-x-spike-lees-joint-9May 19, 2014, 5:27 pmMaciej WojszkunMalcolm Little. El-Hajj Malik El-Shabazz. Malcolm X. Jedna z najważniejszych i najbardziej kontrowersyjnych postaci w powojennej historii Ameryki, dla jednych niestrudzony adwokat praw czarnoskórych mieszkańców Stanów, dla drugich - podżegacz, nawołujący do rasizmu, przemocy wobec białych, propagujący czarną supremację... Postać niezwykle interesująca, której poglądy, ogłaszane w znakomitych mowach (m.in. w słynnej "The Ballot or the Bullet" z 3 kwietnia 1964 roku) insiprowały miliony Afroamerykanów.Film biograficzny o Malcolmie był w planach już od lat 60. - ok. 1968 roku James Baldwin i Arnold Perl sporządzili scenariusz na podstawie monumentalnej The Autobiography of Malcolm X. Długo jednak nie można było znaleźc reżysera i studia, które podjęłoby się realizacji biopiku tak kontrowersyjnej postaci... W końcu studio Warner Bros. zgodziło się na wyprodukowanie obrazu, na reżysera "mianując" Normana Jewisona. Od razu jednak pojawiły się głosy, że za film o zasłużonym afroamerykańskim działaczu nie powinien brać się biały reżyser...Najgłośniej przeciw Jewisonowi opowiadał się Spike Lee, którego osobistym marzeniem było właśnie przeniesienie Autobiography na srebrny ekran. Po gwałtownych protestach Jewison zrezygnował z projektu, odstępując fotel reżyserski Spike'owi. Ten niezwłocznie zabrał się do roboty - zmieniając znacznie scenariusz Baldwina i Perla, ignorując nawet problemy z budżetem i protesty wytwórni, zaprezentował w 1992 roku " swoją wizję Malcolma X". Z okazji dzisiejszej 89. rocznicy urodzin Malcolma - przyjrzyjmy się owej Spike'owej wizji ziszczonej, temu epickiemu, trzygodzinnemu opus magnum - oto "Malcolm X".Mały, przestraszony, nierozumiejący nic chłopczyk wychowany w Nebrasce, bezceremonialnie zabrany matce po tym, jak jego ojciec został brutalnie zamordowany przez rasistowskich farmerów. Buńczuczny, błyskotliwy ulicznik, pełen dumy, ale także ukrytego bólu i nienawiści - na ulicach Nowego Jorku angażujący się w działalność przestępczą. Człowiek przyparty do muru, spadający w przepaść - niemal zwierzę, gotowe na śmierć, nie mające nic do stracenia. Odrodzony pod wpływem religii, gorący zwolennik ideologii Narodu Islamu, bezgranicznie ufający jego przywódcy - co niestety przynosi ogromne rozczarowanie. Aż w końcu - charyzmatyczny lider własnej organizacji, zmieniony pod wpływem religijnego doświadczenia, głoszący własne poglądy, nie frazesy skorumpowanej organizacji Elijaha Muhammada... "Malcolm X" to obraz życia legendarnego aktywisty, wędrówka przez kolejne etapy jego życia, ukazanie, jak szalony "Red" stał się szanowanym Malcolmem X... To, jak zwykle w przypadku filmów Spike'a wielowymiarowa, wciągająca opowieść o poszukiwaniu samego siebie, o dorastaniu, ostra egzaminacja stosunków biali - czarnoskórzy - a także refleksja na temat religii, zwłaszcza islamu.Marvin Worth, producent filmowy, człowiek, bez którego ten film nigdy nie powstałby. miał niegdyś okazję spotkać Malcolma, który wtedy sprzedawał dragi na ulicach NY."Był błyskotliwy, zabawny, niebywale wręcz charyzmatyczny" - tak Worth określił "Detroit Reda". Trudno o lepsze określenie Denzela Washingtona w głównej roli - jako Malcolm jest on po prostu fenomenalny. Jak zwykle hipnotyzujący, emanujący niezwykłą siłą i charyzmą, raz jowialny i sympatyczny, raz żywiołowy i pełen pasji, raz zimny i przerażający (scena rosyjskiej ruletki zostanie Wam w głowie na długo, zapewniam), Denzel bezbłędnie przedstawia kolejne "wcielenia" Malcolma. Washingtonowi partneruje plejada znakomitych aktorów - od Angeli Bassett, świetnie grającej opiekuńczą, subtelną Betty Shabazz, przez niesamowitego Delroya Lindo w roli gangstera Archiego (wspólne sceny Washingtona i Lindo są wręcz zniewalające, moim zdaniem najlepsze w całym filmie), aż po... samego reżysera, który swoim zwyczajem pojawia się we własnym filmie - tym razem w roli przyjaciela Malcolma, złodzieja Shorty'ego. Wiele scen w tym filmie zapada w pamięć na zawsze. Niesamowita, początkowa sekwencja taneczna. Przerażające i mistrowsko nakręcone sceny "złamania" Reda w więzieniu. Malcolm prowadzący tłum zwolenników Narodu Islamu pod szpital, by zobaczyć się z ciężko pobitym towarzyszem. Podróż Malcolma do Mekki (ciekawostka: "Malcolm X" jest pierwszym amerykańskim filmem, podczas produkcji którego pozwolono na filmowanie w Mekce). Ojciec Malcoma, wielebny Earl Little, dzierżący pistolet i dumnie krzyczący "I am a man", podczas gdy jego dom ogarniają płomienie.... I w końcu rewelacyjna sekwencja, gdy feralnego dnia 21 lutego 1965 roku, w akompaniemencie doskonałego "A Change Is Gonna Come" Sama Cooke'a Malcolm dociera do sali Audobon Ballroom, by wygłosić swe ostatnie przemówienie......co tu dużo kryć - "Malcolm X" to po prostu świetny film. Oczywiście, w żadnym razie nie doskonały - czasem czuć brak pewnych scen, chciałoby się np. zobaczyć więcej interakcji głównego bohatera z rodziną, nie tylko z Betty - córeczki Malcolma zdają się być całkowicie zbędne, wrzucone na siłę. Chciałoby się, aby Spike przedstawił także skomplikowane stosunki Malcolma z Martinem Lutherem Kingiem. Fajnie byłoby też zobaczyć podróż Malcolma do "ziemi-matki", do Afryki, ujrzeć, jak Malcolm otrzymuje tytuł, który uważał za największy zaszczyt, jakiego doznał w życiu - "Omowale". "Syn, który wrócił do domu". Oczywiście, są to tylko pobożne życzenia - jasnym jest, że pewne cięcia i skróty były nieodzowne. "Malcolm X" i z nimi jest rewelacyjnym filmem, jednym z najlepszych filmów biograficznych w historii - i na pewno najważniejszym filmem w dorobku Spike'a Lee. Spike dołożył wszelkich starań, aby przedstawić życie Malcolma jak najstaranniej, jak najwierniej przedstawić jego poglądy. W każdym kadrze tego filmu widać pasję i zaangażowanie reżysera, dążenie, by jego wymarzony projekt był perfekcyjny. Absolutny must-see, w skali Popkillera - pięć z plusem.Soundtrack do filmu omówię w osobnym artykule - stay tuned. Pod spodem - jedna z końcowych sekwencji filmu; mowa wygłoszona na pogrzebie Malcolma przez znakomitego aktora Ossiego Davisa (pamiętny Mayor z "Do the Right Thing" czy Wielebny Purify z "Jungle Fever"), dobitnie podsumowująca, kim dla wielu był tragicznie zmarły aktywista. [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"13925","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]] Malcolm Little. El-Hajj Malik El-Shabazz. Malcolm X. Jedna z najważniejszych i najbardziej kontrowersyjnych postaci w powojennej historii Ameryki, dla jednych niestrudzony adwokat praw czarnoskórych mieszkańców Stanów, dla drugich - podżegacz, nawołujący do rasizmu, przemocy wobec białych, propagujący czarną supremację... Postać niezwykle interesująca, której poglądy, ogłaszane w znakomitych mowach (m.in. w słynnej "The Ballot or the Bullet" z 3 kwietnia 1964 roku) insiprowały miliony Afroamerykanów.

Film biograficzny o Malcolmie był w planach już od lat 60. - ok. 1968 roku James Baldwin i Arnold Perl sporządzili scenariusz na podstawie monumentalnej The Autobiography of Malcolm X. Długo jednak nie można było znaleźc reżysera i studia, które podjęłoby się realizacji biopiku tak kontrowersyjnej postaci... W końcu studio Warner Bros. zgodziło się na wyprodukowanie obrazu, na reżysera "mianując" Normana Jewisona. Od razu jednak pojawiły się głosy, że za film o zasłużonym afroamerykańskim działaczu nie powinien brać się biały reżyser...

Najgłośniej przeciw Jewisonowi opowiadał się Spike Lee, którego osobistym marzeniem było właśnie przeniesienie Autobiography na srebrny ekran. Po gwałtownych protestach Jewison zrezygnował z projektu, odstępując fotel reżyserski Spike'owi. Ten niezwłocznie zabrał się do roboty - zmieniając znacznie scenariusz Baldwina i Perla, ignorując nawet problemy z budżetem i protesty wytwórni, zaprezentował w 1992 roku " swoją wizję Malcolma X". Z okazji dzisiejszej 89. rocznicy urodzin Malcolma - przyjrzyjmy się owej Spike'owej wizji ziszczonej, temu epickiemu, trzygodzinnemu opus magnum - oto "Malcolm X".

Mały, przestraszony, nierozumiejący nic chłopczyk wychowany w Nebrasce, bezceremonialnie zabrany matce po tym, jak jego ojciec został brutalnie zamordowany przez rasistowskich farmerów. Buńczuczny, błyskotliwy ulicznik, pełen dumy, ale także ukrytego bólu i nienawiści - na ulicach Nowego Jorku angażujący się w działalność przestępczą. Człowiek przyparty do muru, spadający w przepaść - niemal zwierzę, gotowe na śmierć, nie mające nic do stracenia. Odrodzony pod wpływem religii, gorący zwolennik ideologii Narodu Islamu, bezgranicznie ufający jego przywódcy - co niestety przynosi ogromne rozczarowanie. Aż w końcu - charyzmatyczny lider własnej organizacji, zmieniony pod wpływem religijnego doświadczenia, głoszący własne poglądy, nie frazesy skorumpowanej organizacji Elijaha Muhammada..."Malcolm X" to obraz życia legendarnego aktywisty, wędrówka przez kolejne etapy jego życia, ukazanie, jak szalony "Red" stał się szanowanym Malcolmem X... To, jak zwykle w przypadku filmów Spike'a wielowymiarowa, wciągająca opowieść o poszukiwaniu samego siebie, o dorastaniu, ostra egzaminacja stosunków biali - czarnoskórzy -  a także refleksja na temat religii, zwłaszcza islamu.

Marvin Worth, producent filmowy, człowiek, bez którego ten film nigdy nie powstałby. miał niegdyś okazję spotkać Malcolma, który wtedy sprzedawał dragi na ulicach NY."Był błyskotliwy, zabawny, niebywale wręcz charyzmatyczny" -  tak Worth określił "Detroit Reda". Trudno o lepsze określenie Denzela Washingtona w głównej roli - jako Malcolm jest on po prostu fenomenalny. Jak zwykle hipnotyzujący, emanujący niezwykłą siłą i charyzmą, raz jowialny i sympatyczny, raz żywiołowy i  pełen pasji, raz zimny i przerażający (scena rosyjskiej ruletki zostanie Wam w głowie na długo, zapewniam), Denzel bezbłędnie przedstawia kolejne "wcielenia" Malcolma. Washingtonowi partneruje plejada znakomitych aktorów - od Angeli Bassett, świetnie grającej opiekuńczą, subtelną Betty Shabazz, przez niesamowitego Delroya Lindo w roli gangstera Archiego (wspólne sceny Washingtona i Lindo są wręcz zniewalające, moim zdaniem najlepsze w całym filmie), aż po... samego reżysera, który swoim zwyczajem pojawia się we własnym filmie - tym razem w roli przyjaciela Malcolma, złodzieja Shorty'ego. 

Wiele scen w tym filmie zapada w pamięć na zawsze. Niesamowita, początkowa sekwencja taneczna. Przerażające i mistrowsko nakręcone sceny "złamania" Reda w więzieniu. Malcolm prowadzący tłum zwolenników Narodu Islamu pod szpital, by zobaczyć się z ciężko pobitym towarzyszem. Podróż Malcolma do Mekki (ciekawostka: "Malcolm X" jest pierwszym amerykańskim filmem, podczas produkcji którego pozwolono na filmowanie w Mekce). Ojciec Malcoma, wielebny Earl Little, dzierżący pistolet i dumnie krzyczący "I am a man", podczas gdy jego dom ogarniają płomienie.... I w końcu rewelacyjna sekwencja, gdy feralnego dnia 21 lutego 1965 roku, w akompaniemencie doskonałego "A Change Is Gonna Come" Sama Cooke'a Malcolm dociera do sali Audobon Ballroom, by wygłosić swe ostatnie przemówienie...

...co tu dużo kryć - "Malcolm X" to po prostu świetny film. Oczywiście, w żadnym razie nie doskonały - czasem czuć brak pewnych scen, chciałoby się np. zobaczyć więcej interakcji głównego bohatera z rodziną, nie tylko z Betty - córeczki Malcolma zdają się być całkowicie zbędne, wrzucone na siłę. Chciałoby się, aby Spike przedstawił także skomplikowane stosunki Malcolma z Martinem Lutherem Kingiem. Fajnie byłoby też zobaczyć podróż Malcolma do "ziemi-matki", do Afryki, ujrzeć, jak Malcolm otrzymuje tytuł, który uważał za największy zaszczyt, jakiego doznał w życiu - "Omowale". "Syn, który wrócił do domu". 

Oczywiście, są to tylko pobożne życzenia - jasnym jest, że pewne cięcia i skróty były nieodzowne. "Malcolm X" i z nimi jest rewelacyjnym filmem, jednym z najlepszych filmów biograficznych w historii - i na pewno najważniejszym filmem w dorobku Spike'a Lee. Spike dołożył wszelkich starań, aby przedstawić życie Malcolma jak najstaranniej, jak najwierniej przedstawić jego poglądy. W każdym kadrze tego filmu widać pasję i zaangażowanie reżysera, dążenie, by jego wymarzony projekt był perfekcyjny. Absolutny must-see, w skali Popkillera - pięć z plusem.

Soundtrack do filmu omówię w osobnym artykule - stay tuned. Pod spodem - jedna z końcowych sekwencji filmu; mowa wygłoszona na pogrzebie Malcolma przez znakomitego aktora Ossiego Davisa (pamiętny Mayor z "Do the Right Thing" czy Wielebny Purify z "Jungle Fever"), dobitnie podsumowująca, kim dla wielu był tragicznie zmarły aktywista.

                                               [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"13925","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]] 

]]>
Eminem feat. Nate Ruess "Headlights" (vel Spike Lee's Joint #8) - teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2014-05-12,eminem-feat-nate-ruess-headlights-vel-spike-lees-joint-8-teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2014-05-12,eminem-feat-nate-ruess-headlights-vel-spike-lees-joint-8-teledyskMay 12, 2014, 4:04 pmMaciej WojszkunJeden z najbardziej zaskakujących utworów na "MMLP2" - "Headlights", z gościnnym udziałem Nate'a z zespołu fun, doczekał się w końcu teledysku. Dlaczego jest to kawałek zaskakujący? Oto bowiem Eminem, niegdyś lżący i przeklinający swą rodzicielkę Debbie Mathers na każdym niemal kroku - teraz wyciąga dłoń z gałązką oliwną, oznajmiając "maybe we took this too far". Mocny, dorosły i przejmująco szczery utwór. Znamiennym jest fakt, że teledysk miał swą premierę 11 maja - w Dzień Matki (w USA i w wielu krajach świata święto to wypada zawsze w drugą niedzielę maja). Dodatkową niespodzianką jest fakt, że reżyserem całkiem pomysłowego klipu (w którym większość akcji pokazana jest z "punktu widzenia" matki Marshalla) jest nie kto inny, jak dobrze znany czytelnikom Popkillera Spike Lee![[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"13511","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]Jeden z najbardziej zaskakujących utworów na "MMLP2" - "Headlights", z gościnnym udziałem Nate'a z zespołu fun, doczekał się w końcu teledysku. Dlaczego jest to kawałek zaskakujący? Oto bowiem Eminem, niegdyś lżący i przeklinający swą rodzicielkę Debbie Mathers na każdym niemal kroku - teraz wyciąga dłoń z gałązką oliwną, oznajmiając "maybe we took this too far". Mocny, dorosły i przejmująco szczery utwór. 

Znamiennym jest fakt, że teledysk miał swą premierę 11 maja - w Dzień Matki (w USA i w wielu krajach świata święto to wypada zawsze w drugą niedzielę maja). Dodatkową niespodzianką jest fakt, że reżyserem całkiem pomysłowego klipu (w którym większość akcji pokazana jest z "punktu widzenia" matki Marshalla) jest nie kto inny, jak dobrze znany czytelnikom Popkillera Spike Lee!

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"13511","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

]]>
Spike Lee's Joint #7: He Got Gamehttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-25,spike-lees-joint-7-he-got-gamehttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-25,spike-lees-joint-7-he-got-gameApril 12, 2013, 8:51 amMarcin NataliW 1998 roku Spike Lee miał już na koncie większość uznawanych dziś za bezwzględne klasyki "jointów". Od "Do The Right Thing" minęło prawie 10 lat, w ciągu tego czasu zdążyła się zmienić zarówno moda, jak i muzyka. Nasz bohater był już uznanym w środowisku, choć wciąż niedocenianym przez szerszą mainstreamową publikę artystą, z wyrobionym własnym stylem i lojalnym gronem fanów. W maju tego roku do amerykańskich kin trafiło jego najnowsze dzieło, a osobiście mój ulubiony "joint" z filmografii Mistrza - "He Got Game". W rolach głównych ledwie 22-letni wówczas, grający drugi sezon w barwach Milwaukee Bucks Ray Allen oraz niezawodny, znany już z imponujących występów w "Mo' Better Blues" i "Malcolmie X" Denzel Washington. "He Got Game" to bez wątpienia jeden z najlepszych filmów o koszykówce, jakie kiedykolwiek powstały. Co ważniejsze jednak - nie dość, że ukazuje całe piękno i magię basketu, daje nam też wgląd w procesy, które zachodzą za kulisami gry i problemy, z którymi muszą się zmagać młodzi, utalentowani, doświadczeni przez życie zawodnicy z nizin społecznych, będący u progu wielkiej kariery. Spike nie byłby też sobą, gdyby nie przemycił tutaj ważnych treści społecznych i nie przybliżył nam kolejnej części swojej ukochanej dzielnicy, Brooklynu... O filmieJuż świetnie zrealizowana czołówka, złożona z rozmaitych scen gry w koszykówkę wprowadza nas w klimat, pokazując co ten sport znaczy dla ludzi takich jak główny bohater Jesus Shuttlesworth (Ray Allen). Pochodzący z położonej nad Atlantykiem, najbardziej wysuniętej na południe części Brooklynu – Coney Island – chłopak to największy talent koszykarski spośród zawodników na poziomie liceum w kraju, tak zwany "#1 Prospect". Mało powiedziane, według mediów to "Biblical player, The Chosen One, The Second Coming, The Resurrection, The Salvation"… Im większy jednak talent – tym większa presja otoczenia, czego doświadcza na każdym kroku. Do podjęcia przez Jesusa decyzji o wyborze uniwersytetu pozostał równy tydzień a ten wciąż nie ma pojęcia co zrobi. "This will be the most important decision of your life" – słyszy z ust wszystkich kolejno trenerów najlepszych drużyn akademickich z całych Stanów Zjednoczonych. Od tego zależeć będzie jego przyszłość i obiecująca kariera sportowa... W decyzji chłopaka korzyści upatruje jednak dużo więcej osób, wydaje się, że każdy widzi w nim żyłę złota. Począwszy od chciwego, cwanego wujka (Uncle Bubba), marzącego o ogromnej willi z basenem, którą zapewni mu pławiący się niedługo w luksusach bratanek, poprzez lokalnego latynoskiego hustlera o ksywie Big Time Willie, oferującego w zamian swoją specyficzną "opiekę" (Big Time Willie told motherfuckers: they be fuckin’ with the J-Man, they gonna wake up dead in the Atlantic Ocean and shit). Bezstronna nie pozostaje nawet dziewczyna bohatera – Lala. Jakby tego było mało, w życiu Jesusa pojawia się znów nieobecny przez ponad 6 lat ojciec - Jake (Denzel Washington)…Świeżo wypuszczony z więzienia na zwolnieniu warunkowym, czy też, jak to sam określa - "work release program" Jake ma przed sobą wyłącznie jedno zadanie – sprawić, aby jego syn wybrał ukochaną uczelnię obecnego gubernatora – "Big State". Jeśli mu się powiedzie, gubernator znacząco skróci jego wyrok, jeśli nie – wraca do więzienia bez żadnych ulg. W ciągu tygodnia Jake musi odnowić trudne relacje z traktującym go jak obcą osobę Jesusem i znaleźć sposób, aby ten go posłuchał i znów zobaczył w nim ojca…O muzyceJak to miało miejsce w przypadku wielu filmów Spike’a Lee, również tym razem do sklepów trafiły dwie osobne ścieżki dźwiękowe. Pierwsza "He Got Game: The Music of Aaron Copland" zawiera muzykę skomponowaną przez zmarłego w 1990 r. amerykańskiego kompozytora Aarona Coplanda. To kompilacja utworów, które Copland napisał na różne okazje. Za wykonanie w większości odpowiada London Symphony Orchestra. Te spokojne, oparte w dużej mierze na smyczkach kompozycje przewijają się przez cały film, nadając mu niesamowity klimat i skłaniając do refleksji.Drugi, dużo bardziej popularny wśród fanów czarnej muzyki soundtrack nagrali specjalnie na potrzeby produkcji brooklyńskiego reżysera Public Enemy. Na "He Got Game" znalazło się 13 surowych, stricte nowojorskich utworów w stylu, do którego nowojorska grupa zdążyła nas przyzwyczaić. Mamy polityczno-społeczne teksty Chucka D, szalone ad-libsy i krótkie monologi niedającego się wrzucić do żadnej szufladki Flavor Flava, a także fragmenty spoken word Professora Griffa i cuty/skrecze będącego jeszcze wtedy w składzie grupy Terminatora X. Jednym z najmocniejszych punktów na albumie jest tytułowe, klasyczne już "He Got Game" z gościnnym udziałem bluesowego wokalisty Stephena Stillsa, w którym Chuck i Flav uczą nas znaczenia słowa "game" – dużo szerszego niż to, które kojarzymy z boiskiem i dwoma koszami.Dużo tu brudnych, boom-bapowych bitów, które tworzą odpowiednie tło dla mocnego wokalu i ambitnych tekstów Chucka D i pozwalają nam skupić się na przekazie. Gościnnie w kawałkach pojawili się m.in. Masta Killa (Wu-Tang), Smoothe da Hustler i KRS-One. Wciąż mam przed oczami scenę z filmu, kiedy podenerwowany Jake idzie szybkim krokiem ulicami Coney Island, próbując znaleźć swojego syna, a w tle wjeżdża Teacha z kozacką zwrotką w "Unstoppable" – perfekcja. Numerem zdecydowanie wyróżniającym się na tle reszty płyty jest też tłuste, bujające "Shake Your Booty" w wykonaniu zwariowanego Flavor Flava. Chyba nie można nie uśmiechnąć się słysząc zaśpiewany kobiecym chórkiem refren o treści "Flavor Flav shake your booty, get rich, do your dance, it’s your duty". Na "He Got Game" znajdziemy zarówno numery luźne, niepowiązane bezpośrednio z filmem, jak i inspirowane jego treścią, takie jak analizujące politykę gigantów produkujących buty do kosza i jej konsekwencje "Politics of Sneaker Pimps", czy też pomysłowo wykorzystujące postać głównego bohatera "What You Need Is Jesus". Soundtrack poprzez klasyczne, nowojorskie brzmienie najbardziej przypadnie do gustu fanom Eastcoastu, jednakże zachęcam wszystkich do sprawdzenia. Zresztą co ja będę zachęcał – lepiej zrobi to za mnie film.Pod spodem cały film do obejrzenia przez youtube, a także klip do "He Got Game" - reszty wspomnianych numerów nie mogłem niestety znaleźć na yt, także polecam zaopatrzyć się w cały album. PS. Seria jointów Spike'a zmotywowała nas by wprowadzić na Popkillerze nową kategorię - "Film". Póki co znajdziecie w niej wszystkie artykuły związane z naszym Artystą Tygodnia. Kategorią będziemy oznaczać artykuły dotyczące filmów i soundtracków utrzymane w podobnej konwencji do "jointów", ale też krótkie i dłuższe filmy dokumentalne dotyczące muzyki, których ostatnio jest coraz więcej. [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3297","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3298","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]W 1998 roku Spike Lee miał już na koncie większość uznawanych dziś za bezwzględne klasyki "jointów". Od "Do The Right Thing" minęło prawie 10 lat, w ciągu tego czasu zdążyła się zmienić zarówno moda, jak i muzyka. Nasz bohater był już uznanym w środowisku, choć wciąż niedocenianym przez szerszą mainstreamową publikę artystą, z wyrobionym własnym stylem i lojalnym gronem fanów. W maju tego roku do amerykańskich kin trafiło jego najnowsze dzieło, a osobiście mój ulubiony "joint" z filmografii Mistrza - "He Got Game". W rolach głównych ledwie 22-letni wówczas, grający drugi sezon w barwach Milwaukee Bucks Ray Allen oraz niezawodny, znany już z imponujących występów w "Mo' Better Blues" i "Malcolmie X" Denzel Washington.

"He Got Game" to bez wątpienia jeden z najlepszych filmów o koszykówce, jakie kiedykolwiek powstały. Co ważniejsze jednak - nie dość, że ukazuje całe piękno i magię basketu, daje nam też wgląd w procesy, które zachodzą za kulisami gry i problemy, z którymi muszą się zmagać młodzi, utalentowani, doświadczeni przez życie zawodnicy z nizin społecznych, będący u progu wielkiej kariery. Spike nie byłby też sobą, gdyby nie przemycił tutaj ważnych treści społecznych i nie przybliżył nam kolejnej części swojej ukochanej dzielnicy, Brooklynu...

O filmie

Już świetnie zrealizowana czołówka, złożona z rozmaitych scen gry w koszykówkę wprowadza nas w klimat, pokazując co ten sport znaczy dla ludzi takich jak główny bohater Jesus Shuttlesworth (Ray Allen). Pochodzący z położonej nad Atlantykiem, najbardziej wysuniętej na południe części Brooklynu – Coney Island – chłopak to największy talent koszykarski spośród zawodników na poziomie liceum w kraju, tak zwany "#1 Prospect". Mało powiedziane, według mediów to "Biblical player, The Chosen One, The Second Coming, The Resurrection, The Salvation"…

Im większy jednak talent – tym większa presja otoczenia, czego doświadcza na każdym kroku. Do podjęcia przez Jesusa decyzji o wyborze uniwersytetu pozostał równy tydzień a ten wciąż nie ma pojęcia co zrobi. "This will be the most important decision of your life" – słyszy z ust wszystkich kolejno trenerów najlepszych drużyn akademickich z całych Stanów Zjednoczonych. Od tego zależeć będzie jego przyszłość i obiecująca kariera sportowa...

W decyzji chłopaka korzyści upatruje jednak dużo więcej osób, wydaje się, że każdy widzi w nim żyłę złota. Począwszy od chciwego, cwanego wujka (Uncle Bubba), marzącego o ogromnej willi z basenem, którą zapewni mu pławiący się niedługo w luksusach bratanek, poprzez lokalnego latynoskiego hustlera o ksywie Big Time Willie, oferującego w zamian swoją specyficzną "opiekę" (Big Time Willie told motherfuckers: they be fuckin’ with the J-Man, they gonna wake up dead in the Atlantic Ocean and shit). Bezstronna nie pozostaje nawet dziewczyna bohatera – Lala. Jakby tego było mało, w życiu Jesusa pojawia się znów nieobecny przez ponad 6 lat ojciec - Jake (Denzel Washington)…

Świeżo wypuszczony z więzienia na zwolnieniu warunkowym, czy też, jak to sam określa - "work release program" Jake ma przed sobą wyłącznie jedno zadanie – sprawić, aby jego syn wybrał ukochaną uczelnię obecnego gubernatora – "Big State". Jeśli mu się powiedzie, gubernator znacząco skróci jego wyrok, jeśli nie – wraca do więzienia bez żadnych ulg. W ciągu tygodnia Jake musi odnowić trudne relacje z traktującym go jak obcą osobę Jesusem i znaleźć sposób, aby ten go posłuchał i znów zobaczył w nim ojca…

O muzyce

Jak to miało miejsce w przypadku wielu filmów Spike’a Lee, również tym razem do sklepów trafiły dwie osobne ścieżki dźwiękowe. Pierwsza "He Got Game: The Music of Aaron Copland" zawiera muzykę skomponowaną przez zmarłego w 1990 r. amerykańskiego kompozytora Aarona Coplanda. To kompilacja utworów, które Copland napisał na różne okazje. Za wykonanie w większości odpowiada London Symphony Orchestra. Te spokojne, oparte w dużej mierze na smyczkach kompozycje przewijają się przez cały film, nadając mu niesamowity klimat i skłaniając do refleksji.

Drugi, dużo bardziej popularny wśród fanów czarnej muzyki soundtrack nagrali specjalnie na potrzeby produkcji brooklyńskiego reżysera Public Enemy. Na "He Got Game" znalazło się 13 surowych, stricte nowojorskich utworów w stylu, do którego nowojorska grupa zdążyła nas przyzwyczaić. Mamy polityczno-społeczne teksty Chucka D, szalone ad-libsy i krótkie monologi niedającego się wrzucić do żadnej szufladki Flavor Flava, a także fragmenty spoken word Professora Griffa i cuty/skrecze będącego jeszcze wtedy w składzie grupy Terminatora X. Jednym z najmocniejszych punktów na albumie jest tytułowe, klasyczne już "He Got Game" z gościnnym udziałem bluesowego wokalisty Stephena Stillsa, w którym Chuck i Flav uczą nas znaczenia słowa "game" – dużo szerszego niż to, które kojarzymy z boiskiem i dwoma koszami.

Dużo tu brudnych, boom-bapowych bitów, które tworzą odpowiednie tło dla mocnego wokalu i ambitnych tekstów Chucka D i pozwalają nam skupić się na przekazie. Gościnnie w kawałkach pojawili się m.in. Masta Killa (Wu-Tang), Smoothe da Hustler i KRS-One. Wciąż mam przed oczami scenę z filmu, kiedy podenerwowany Jake idzie szybkim krokiem ulicami Coney Island, próbując znaleźć swojego syna, a w tle wjeżdża Teacha z kozacką zwrotką w "Unstoppable" – perfekcja. Numerem zdecydowanie wyróżniającym się na tle reszty płyty jest też tłuste, bujające "Shake Your Booty" w wykonaniu zwariowanego Flavor Flava. Chyba nie można nie uśmiechnąć się słysząc zaśpiewany kobiecym chórkiem refren o treści "Flavor Flav shake your booty, get rich, do your dance, it’s your duty".

Na "He Got Game" znajdziemy zarówno numery luźne, niepowiązane bezpośrednio z filmem, jak i inspirowane jego treścią, takie jak analizujące politykę gigantów produkujących buty do kosza i jej konsekwencje "Politics of Sneaker Pimps", czy też pomysłowo wykorzystujące postać głównego bohatera "What You Need Is Jesus". Soundtrack poprzez klasyczne, nowojorskie brzmienie najbardziej przypadnie do gustu fanom Eastcoastu, jednakże zachęcam wszystkich do sprawdzenia. Zresztą co ja będę zachęcał – lepiej zrobi to za mnie film.

Pod spodem cały film do obejrzenia przez youtube, a także klip do "He Got Game" - reszty wspomnianych numerów nie mogłem niestety znaleźć na yt, także polecam zaopatrzyć się w cały album.

PS. Seria jointów Spike'a zmotywowała nas by wprowadzić na Popkillerze nową kategorię - "Film". Póki co znajdziecie w niej wszystkie artykuły związane z naszym Artystą Tygodnia. Kategorią będziemy oznaczać artykuły dotyczące filmów i soundtracków utrzymane w podobnej konwencji do "jointów", ale też krótkie i dłuższe filmy dokumentalne dotyczące muzyki, których ostatnio jest coraz więcej.

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3297","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3298","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

]]>
Spike Lee's Joint#6: Jungle Feverhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-15,spike-lees-joint6-jungle-feverhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-15,spike-lees-joint6-jungle-feverMarch 18, 2013, 5:17 pmMarcin NataliTo już szósty joint Spike'a, który wam przedstawiamy i jeśli znacie poprzednie wiecie doskonale, że temat dyskryminacji rasowej u nowojorskiego reżysera jest motywem przewodnim 95% filmografii. Nigdzie jednak jego złożoność nie została przedstawiona tak jak w "Jungle Fever" z 1991 roku. Wiele osób zwróci na niego uwagę ze względu na kapitalną obsadę - w roli głównej znany zapewne wszystkim Wesley Snipes, w drugoplanowych Samuel L. Jackson (dostał za tę rolę nagrodę na festiwalu w Cannes), młodziutka Halle Berry czy debiutująca na wielkim ekranie Queen Latifah. "Jungle Fever" to jednak przede wszystkim punkt wyjścia do dyskusji, film ukazujący przerażające zjawiska, ale zarazem jak to u Spike'a bywa zazwyczaj również ich przyczyny środowiskowe. W sposób absolutnie wybitny dodajmy.Tytułowa "Jungle Fever" to określenie związku dwójki osób różnych ras. W tym wypadku jest to związek Flippera, syna kaznodziei kościoła baptystów i Angie - włoskiej Amerykanki wychowanej w tradycyjnym, katolickim domu bez zmarłej matki. Postać grana przez Snipesa ma szczęśliwą rodzinę, piękną żonę i córkę, świetną i dobrze płatną pracę. Angie poznaje jako nową sekretarkę zatrudnioną bez jego wiedzy i aprobaty. Między postaciami zaczyna iskrzyć od pierwszego dnia wspólnej pracy, ale piękny romans okazuje się tragiczny w skutkach.O filmie (Daniel Wardziński)"Jungle Fever" to długi i bardzo złożony film ukazujący wiele zjawisk w sposób może nieco przeostrzony, ale taki miał być efekt. Z jednej strony jest to film o namiętności i jeśli będziecie oglądać go ze swoją drugą połówką prawdopodobnie nie obejrzycie go za jednym razem, ale nie jest to powód do zmartwień. Z drugiej strony obraz mówi o rasizmie w każdej postaci, od najbardziej oczywistej do groteskowych, ale niestety realnych odsłon. Nie chodzi tylko o niechęć białych do czarnych, ale również o tę odwrotną, która wcale nie jest mniejszym problemem. Widzimy też to co kiedyś w swoim kawałku świetnie ujął Kam Moye (KLIK) - okropną sytuację mulatów, którzy przez swoją karnację mają problem z akceptacją obu grup z których się wywodzą. Granice budowane między ludźmi przez ich kolor skóry posuwają się do absurdu i tutaj doskonale to widać. Swoją drogą choć jestem pełen podziwu dla filmów naszego artysty tygodnia, jestem jego wielkim fanem, nadal uważam, że tak mocno walczył z rasizmem, że w końcu sam zaczął być rasistą ("reverse racism" jest dla mnie pojęciem sztucznym, rasizm to rasizm, jeśli ocenia się kogoś przez pryzmat koloru skóry jakie znaczenie ma to jaka jest twoja?). To samo tyczy się np. Mos Defa i wielu innych czarnych gwiazd (nomen omen). W "Jungle Fever" jednak zjawisko jest ukazane z każdej strony, pozwala sobie wyrobić pełny ogląd, nie jest jednostronne - może nawet w sposób nie do końca zamierzony.Nie mniej ciekawe jest to co dzieje się trochę w tle głównego wątku. Motyw życia rodzinnego Pauliego i Angie, który robi z nich niewolników własnych rodzin i nieszczęśliwych ludzi. Zabawny i słodki motyw dziecka, które domaga się wyjaśnień hałasów dobiegających z sypialni rodziców czy wreszcie relacja granego przez Samuela L. Jacksona "Gatora", uzależnionego od cracku oraz jego matki, która nie może się pogodzić z problemem dziecka i oszukuje samą siebie nie dopuszczając myśli, że mogłaby go wykreślić ze swojego życia. Pięknie ukazano też mechanizm plotki i rozchodzenia się informacji oraz tzw. solidarności jajników - m.in. dzięki postaci Cyrusa, przyjaciela głównego bohatera, którego rolę (całkiem sporą) gra sam Spike. To chyba największy atut tego filmu - każdy zobaczy w nim inny aspekt fabuły, zwróci uwagę na co innego, a film oglądany piąty raz nadal ukaże coś nowego - wiem, bo sprawdzałem.Wiele tutaj znakomitych kreacji aktorskich, ale chciałbym zwrócić waszą uwagę szczególnie na jedną - rola Pauliego odtwarzana przez jednego z aktorów, który u Spike'a grał najwięcej - Johna Torturro. Jest on jedną z niewielu postaci w tym filmie, która pomimo środowiska w którym przebywa, nie jest skażona rasizmem. Ukazano go jednak jako odmieńca, a nie normę (podobnie jak jedna z koleżanek żony Flippera), a rola którą odgrywa - dobrego, sympatycznego i wrażliwego chłopaka jest z pewnością jedną z jego najtrudniejszych, ale i najlepszych w karierze. Nie lubię tego wyświechtanego zbitka słów, ale w tym wypadku naprawdę pasuje - film skłania do refleksji. Każe zastanowić się nad tym jak niewiele wystarczy, żeby postawić między sobą mur, żeby wypielęgnować bezpodstawną niechęć i podzielić się przez swoją różnorodność, w której nie ma przecież nic złego. W ocenie filmu nie można też zapomnieć o idealnie dopasowanym do filmu soundtracku autorstwa Steviego Wondera, z którym zapozna was Marcin.O soundtracku (Marcin Natali)Pewnie co niektórzy, bardziej uszczypliwi pomyślą sobie na wstępie "Jak można powierzyć stworzenie soundtracku do filmu komuś, kto nigdy go nie widział?". Otóż można, pod warunkiem, że tym kimś jest jeden z największych artystów w historii czarnej muzyki, genialny Stevie Wonder. To zresztą nie pierwszy soundtrack na koncie Steviego – w 1979 roku skomponował muzykę do filmu dokumentalnego "The Secret Life of Plants" (album "Stevie Wonder’s Journey Through The Secret Life of Plants"), a w 1984 roku muzyką opatrzył komedię romantyczną z Gene’m Wilderem w roli głównej - "The Woman In Red". Ścieżka dźwiękowa do "Kobiety w czerwieni" pokryła się w samych Stanach Zjednoczonych platyną, a na płycie znalazł się jeden z największych hitów w karierze artysty – znane wszystkim "I Just Called To Say I Love You".Powierzenie Stevie’mu zadania wyprodukowania całego soundtracku do "Jungle Fever" było więc od samego początku świetnym pomysłem i złotą inwestycją, o minimalnym stopniu ryzyka. Płyta pokryła się w USA złotem, a film zyskał dzięki niej naprawdę wiele... Pamiętajmy, mamy rok 1991 – energiczne, coraz bardziej nowoczesne i "komputerowe" r&b lat 80. zaczyna mieszać się z wpływami hip-hopu i nurtu New Jack Swing. Klimat ten wspaniale ukazuje tytułowy, otwierający film utwór "Jungle Fever", wprowadzający także elementy brzmień afrykańskich. Połączenie tego numeru z imponująco zrealizowaną, dającą nam wgląd w codziennie życie zawsze zabieganych Nowojorczyków czołówką, robi duże wrażenie i z miejsca wciąga nas w akcję.Tę samą rolę na ścieżce dźwiękowej spełnia tryskające pozytywną energią, wręcz beztroskie "Fun Day". W sumie znajdziemy tu 11 oryginalnych, nagranych specjalnie na potrzeby produkcji Spike’a utworów. Stevie tradycyjnie odpowiada tu nie tylko za sam kapitalny wokal, ale też teksty i warstwę muzyczną. Niezależnie czy śpiewa piękne, spokojne ballady o miłości jak "These Three Words", maluje obraz niestałości uczuć w klimatycznym "Make Sure You’re Sure" czy też mówi o tym, jak bardzo ludzie lubią sobie skakać do gardeł w "Each Other’s Throat" - wszystko brzmi bardzo dobrze. Oczywiście Stevie z przełomu lat 80/90 to już zupełnie inna bajka niż "Innervisions" czy "Talking Book" i nie wszystkim może tak samo przypaść do gustu, ale niewątpliwie "Jungle Fever" to płyta również warta uwagi. Sprawdza się bowiem nie tylko jako wspaniałe tło dla burzliwych, często dramatycznych scen z filmu, ale też jako osobny krążek, stanowiący smakowite, treściwe uzupełnienie przebogatej dyskografii muzyka.Pod spodem trzy teledyski z płyty - "Jungle Fever", "These Three Words" i "Gotta Have You", a także wspomniane "Make Sure You're Sure".[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3251","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3252","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3253","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3254","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]To już szósty joint Spike'a, który wam przedstawiamy i jeśli znacie poprzednie wiecie doskonale, że temat dyskryminacji rasowej u nowojorskiego reżysera jest motywem przewodnim 95% filmografii. Nigdzie jednak jego złożoność nie została przedstawiona tak jak w "Jungle Fever" z 1991 roku. Wiele osób zwróci na niego uwagę ze względu na kapitalną obsadę - w roli głównej znany zapewne wszystkim Wesley Snipes, w drugoplanowych Samuel L. Jackson (dostał za tę rolę nagrodę na festiwalu w Cannes), młodziutka Halle Berry czy debiutująca na wielkim ekranie Queen Latifah. "Jungle Fever" to jednak przede wszystkim punkt wyjścia do dyskusji, film ukazujący przerażające zjawiska, ale zarazem jak to u Spike'a bywa zazwyczaj również ich przyczyny środowiskowe. W sposób absolutnie wybitny dodajmy.

Tytułowa "Jungle Fever" to określenie związku dwójki osób różnych ras. W tym wypadku jest to związek Flippera, syna kaznodziei kościoła baptystów i Angie - włoskiej Amerykanki wychowanej w tradycyjnym, katolickim domu bez zmarłej matki. Postać grana przez Snipesa ma szczęśliwą rodzinę, piękną żonę i córkę, świetną i dobrze płatną pracę. Angie poznaje jako nową sekretarkę zatrudnioną bez jego wiedzy i aprobaty. Między postaciami zaczyna iskrzyć od pierwszego dnia wspólnej pracy, ale piękny romans okazuje się tragiczny w skutkach.

O filmie (Daniel Wardziński)

"Jungle Fever" to długi i bardzo złożony film ukazujący wiele zjawisk w sposób może nieco przeostrzony, ale taki miał być efekt. Z jednej strony jest to film o namiętności i jeśli będziecie oglądać go ze swoją drugą połówką prawdopodobnie nie obejrzycie go za jednym razem, ale nie jest to powód do zmartwień. Z drugiej strony obraz mówi o rasizmie w każdej postaci, od najbardziej oczywistej do groteskowych, ale niestety realnych odsłon. Nie chodzi tylko o niechęć białych do czarnych, ale również o tę odwrotną, która wcale nie jest mniejszym problemem.  Widzimy też to co kiedyś w swoim kawałku świetnie ujął Kam Moye (KLIK) - okropną sytuację mulatów, którzy przez swoją karnację mają problem z akceptacją obu grup z których się wywodzą. Granice budowane między ludźmi przez ich kolor skóry posuwają się do absurdu i tutaj doskonale to widać. Swoją drogą choć jestem pełen podziwu dla filmów naszego artysty tygodnia, jestem jego wielkim fanem, nadal uważam, że tak mocno walczył z rasizmem, że w końcu sam zaczął być rasistą ("reverse racism" jest dla mnie pojęciem sztucznym, rasizm to rasizm, jeśli ocenia się kogoś przez pryzmat koloru skóry jakie znaczenie ma to jaka jest twoja?). To samo tyczy się np. Mos Defa i wielu innych czarnych gwiazd (nomen omen). W "Jungle Fever" jednak zjawisko jest ukazane z każdej strony, pozwala sobie wyrobić pełny ogląd, nie jest jednostronne - może nawet w sposób nie do końca zamierzony.

Nie mniej ciekawe jest to co dzieje się trochę w tle głównego wątku. Motyw życia rodzinnego Pauliego i Angie, który robi z nich niewolników własnych rodzin i nieszczęśliwych ludzi. Zabawny i słodki motyw dziecka, które domaga się wyjaśnień hałasów dobiegających z sypialni rodziców czy wreszcie relacja granego przez Samuela L. Jacksona "Gatora", uzależnionego od cracku oraz jego matki, która nie może się pogodzić z problemem dziecka i oszukuje samą siebie nie dopuszczając myśli, że mogłaby go wykreślić ze swojego życia. Pięknie ukazano też mechanizm plotki i rozchodzenia się informacji oraz tzw. solidarności jajników - m.in. dzięki postaci Cyrusa, przyjaciela głównego bohatera, którego rolę (całkiem sporą) gra sam Spike. To chyba największy atut tego filmu - każdy zobaczy w nim inny aspekt fabuły, zwróci uwagę na co innego, a film oglądany piąty raz nadal ukaże coś nowego - wiem, bo sprawdzałem.

Wiele tutaj znakomitych kreacji aktorskich, ale chciałbym zwrócić waszą uwagę szczególnie na jedną - rola Pauliego odtwarzana przez jednego z aktorów, który u Spike'a grał najwięcej - Johna Torturro. Jest on jedną z niewielu postaci w tym filmie, która pomimo środowiska w którym przebywa, nie jest skażona rasizmem. Ukazano go jednak jako odmieńca, a nie normę (podobnie jak jedna z koleżanek żony Flippera), a rola którą odgrywa - dobrego, sympatycznego i wrażliwego chłopaka jest z pewnością jedną z jego najtrudniejszych, ale i najlepszych w karierze. Nie lubię tego wyświechtanego zbitka słów, ale w tym wypadku naprawdę pasuje - film skłania do refleksji. Każe zastanowić się nad tym jak niewiele wystarczy, żeby postawić między sobą mur, żeby wypielęgnować bezpodstawną niechęć i podzielić się przez swoją różnorodność, w której nie ma przecież nic złego. W ocenie filmu nie można też zapomnieć o idealnie dopasowanym do filmu soundtracku autorstwa Steviego Wondera, z którym zapozna was Marcin.

O soundtracku (Marcin Natali)

Pewnie co niektórzy, bardziej uszczypliwi pomyślą sobie na wstępie "Jak można powierzyć stworzenie soundtracku do filmu komuś, kto nigdy go nie widział?". Otóż można, pod warunkiem, że tym kimś jest jeden z największych artystów w historii czarnej muzyki, genialny Stevie Wonder. To zresztą nie pierwszy soundtrack na koncie Steviego – w 1979 roku skomponował muzykę do filmu dokumentalnego "The Secret Life of Plants" (album "Stevie Wonder’s Journey Through The Secret Life of Plants"), a w 1984 roku muzyką opatrzył komedię romantyczną z Gene’m Wilderem w roli głównej - "The Woman In Red". Ścieżka dźwiękowa do "Kobiety w czerwieni" pokryła się w samych Stanach Zjednoczonych platyną, a na płycie znalazł się jeden z największych hitów w karierze artysty – znane wszystkim "I Just Called To Say I Love You".

Powierzenie Stevie’mu zadania wyprodukowania całego soundtracku do "Jungle Fever" było więc od samego początku świetnym pomysłem i złotą inwestycją, o minimalnym stopniu ryzyka. Płyta pokryła się w USA złotem, a film zyskał dzięki niej naprawdę wiele... Pamiętajmy, mamy rok 1991 – energiczne, coraz bardziej nowoczesne i "komputerowe" r&b lat 80. zaczyna mieszać się z wpływami hip-hopu i nurtu New Jack Swing. Klimat ten wspaniale ukazuje tytułowy, otwierający film utwór "Jungle Fever", wprowadzający także elementy brzmień afrykańskich. Połączenie tego numeru z imponująco zrealizowaną, dającą nam wgląd w codziennie życie zawsze zabieganych Nowojorczyków czołówką, robi duże wrażenie i z miejsca wciąga nas w akcję.

Tę samą rolę na ścieżce dźwiękowej spełnia tryskające pozytywną energią, wręcz beztroskie "Fun Day". W sumie znajdziemy tu 11 oryginalnych, nagranych specjalnie na potrzeby produkcji Spike’a utworów. Stevie tradycyjnie odpowiada tu nie tylko za sam kapitalny wokal, ale też teksty i warstwę muzyczną. Niezależnie czy śpiewa piękne, spokojne ballady o miłości jak "These Three Words", maluje obraz niestałości uczuć w klimatycznym "Make Sure You’re Sure" czy też mówi o tym, jak bardzo ludzie lubią sobie skakać do gardeł w "Each Other’s Throat" - wszystko brzmi bardzo dobrze. Oczywiście Stevie z przełomu lat 80/90 to już zupełnie inna bajka niż "Innervisions" czy "Talking Book" i nie wszystkim może tak samo przypaść do gustu, ale niewątpliwie "Jungle Fever" to płyta również warta uwagi. Sprawdza się bowiem nie tylko jako wspaniałe tło dla burzliwych, często dramatycznych scen z filmu, ale też jako osobny krążek, stanowiący smakowite, treściwe uzupełnienie przebogatej dyskografii muzyka.

Pod spodem trzy teledyski z płyty - "Jungle Fever", "These Three Words" i "Gotta Have You", a także wspomniane "Make Sure You're Sure".

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3251","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3252","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3253","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3254","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

]]>
Ludacris "Do The Right Thang" ft. Spike Lee, Common (Ot Tak #123)https://popkiller.kingapp.pl/2013-03-13,ludacris-do-the-right-thang-ft-spike-lee-common-ot-tak-123https://popkiller.kingapp.pl/2013-03-13,ludacris-do-the-right-thang-ft-spike-lee-common-ot-tak-123March 25, 2013, 10:19 amDaniel WardzińskiSpike Lee działa głównie na polu filmowym, ale jego filmy zawsze były bardzo inspirujące dla muzyków. Ilość odwołań do jego filmów w rapowych kawałkach jest niezliczona. Dziś chcielibyśmy przypomnieć wam wyjątkowy track w którym Spike pojawił się również wokalnie robiąc charakterystyczne shouty do numeru zatytułowanego tak jak jego najbardziej znany film w południowej wymowie Ludy - "Do The Right Thang". Był to ostatni track z mojego ulubionego albumu Ludacrisa - "Theater Of The Mind" z 2008 roku. Oprócz Spike'a w numerze pojawił się bardzo pasujący tutaj Common, a bit wyprodukował 9th Wonder."Do The Right Thang" to numer, który dla mnie pokazuje jak kumatym gościem jest Luda. Wiele osób nie docenia go widząc w nim cały czas ignoranckiego kretyna ze skrzydełkiem kurczaka w łapie. Tutaj w sposób idealnie wyważony, bez przesadnego moralizatorstwa, za to z autentyczną, wiarygodną troską przemawia do rozsądku swoim słuchaczom, którzy nie robią "tego co właściwe". "I woke up this morning and got a call/ My partner said he had news about a girl named Baby Doll/ She got four baby daddies; four kids by four different men/ And she just found out she's pregnant, I said, No, not again!" nawija na początku ostatniej zwrotki. To co jest najlepsze, że nie mówi z pozycji "jestem mądrzejszy, zarobiłem hajs i mogę ci powiedzieć co robić". "You know you're mama, and mama we can't lose you" - mówi dalej i pokazuje, że potrafi w drugiej osobie widzieć kogoś więcej niż obcego. To właśnie to w tym numerze urzeka - troska. Odbiera się ją inaczej wiedząc jakim skurwielem potrafi być Luda i jak bezceremonialnie umie atakować swoich wrogów - a tu proszę...Numer świetnie uzupełnia Common dla którego ten, bardzo udany zresztą i trafiony klimatycznie bit 9th Wondera jest jak naturalne środowisko. W swojej zwrotce najpierw opisuje to jak jego życie wyglądało kiedyś (pamiętajmy, że Common u progu kariery miał olbrzymie problemy z alkoholem) oraz to w jaki sposób zmieniła je strata jednego z przyjaciół. W tym wszystkim znajdziecie sporo odniesień do "Do The Right Thing", które wczoraj dokładnie przedstawił i opisał wam Marcin. Jedne są bardziej wprost, drugie bardziej ukryte, ale inspiracja płynąca z klasycznego dzieła Spike'a okazała się dobra, nie tylko w znaczeniu dobrej jakości... To potwierdza, że dzieło nowojorskiego reżysera zostało w ludziach i dało dużo dobrej energii, nie tylko w NYC. Spike Lee działa głównie na polu filmowym, ale jego filmy zawsze były bardzo inspirujące dla muzyków. Ilość odwołań do jego filmów w rapowych kawałkach jest niezliczona. Dziś chcielibyśmy przypomnieć wam wyjątkowy track w którym Spike pojawił się również wokalnie robiąc charakterystyczne shouty do numeru zatytułowanego tak jak jego najbardziej znany film w południowej wymowie Ludy - "Do The Right Thang". Był to ostatni track z mojego ulubionego albumu Ludacrisa - "Theater Of The Mind" z 2008 roku. Oprócz Spike'a w numerze pojawił się bardzo pasujący tutaj Common, a bit wyprodukował 9th Wonder.

"Do The Right Thang" to numer, który dla mnie pokazuje jak kumatym gościem jest Luda. Wiele osób nie docenia go widząc w nim cały czas ignoranckiego kretyna ze skrzydełkiem kurczaka w łapie. Tutaj w sposób idealnie wyważony, bez przesadnego moralizatorstwa, za to z autentyczną, wiarygodną troską przemawia do rozsądku swoim słuchaczom, którzy nie robią "tego co właściwe"."I woke up this morning and got a call/ My partner said he had news about a girl named Baby Doll/ She got four baby daddies; four kids by four different men/ And she just found out she's pregnant, I said, No, not again!" nawija na początku ostatniej zwrotki. To co jest najlepsze, że nie mówi z pozycji "jestem mądrzejszy, zarobiłem hajs i mogę ci powiedzieć co robić". "You know you're mama, and mama we can't lose you" - mówi dalej i pokazuje, że potrafi w drugiej osobie widzieć kogoś więcej niż obcego. To właśnie to w tym numerze urzeka - troska. Odbiera się ją inaczej wiedząc jakim skurwielem potrafi być Luda i jak bezceremonialnie umie atakować swoich wrogów - a tu proszę...

Numer świetnie uzupełnia Common dla którego ten, bardzo udany zresztą i trafiony klimatycznie bit 9th Wondera jest jak naturalne środowisko. W swojej zwrotce najpierw opisuje to jak jego życie wyglądało kiedyś (pamiętajmy, że Common u progu kariery miał olbrzymie problemy z alkoholem) oraz to w jaki sposób zmieniła je strata jednego z przyjaciół. W tym wszystkim znajdziecie sporo odniesień do "Do The Right Thing", które wczoraj dokładnie przedstawił i opisał wam Marcin. Jedne są bardziej wprost, drugie bardziej ukryte, ale inspiracja płynąca z klasycznego dzieła Spike'a okazała się dobra, nie tylko w znaczeniu dobrej jakości... To potwierdza, że dzieło nowojorskiego reżysera zostało w ludziach i dało dużo dobrej energii, nie tylko w NYC.

 

]]>
Spike Lee's Joint #6: Jungle Feverhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-16,spike-lees-joint-6-jungle-feverhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-16,spike-lees-joint-6-jungle-feverMarch 25, 2013, 10:17 amDaniel WardzińskiTo już szósty joint Spike'a, który wam przedstawiamy i jeśli znacie poprzednie wiecie doskonale, że temat dyskryminacji rasowej u nowojorskiego reżysera jest motywem przewodnim większości filmografii. Nigdzie jednak jego złożoność nie została przedstawiona tak jak w "Jungle Fever" z 1991 roku. Wiele osób zwróci na niego uwagę ze względu na kapitalną obsadę - w roli głównej znany zapewne wszystkim Wesley Snipes, w drugoplanowych Samuel L. Jackson (dostał za tę rolę nagrodę na festiwalu w Cannes), młodziutka Halle Berry czy debiutująca na wielkim ekranie Queen Latifah. "Jungle Fever" to jednak przede wszystkim punkt wyjścia do dyskusji, film ukazujący przerażające zjawiska, ale zarazem jak to u Spike'a bywa zazwyczaj również ich przyczyny środowiskowe.Tytułowa "Jungle Fever" (w polskiej dystrybucji jako "Malaria"...) to określenie związku dwójki osób różnych ras. W tym wypadku jest to związek Flippera, syna kaznodziei kościoła baptystów i Angie - włoskiej Amerykanki wychowanej w tradycyjnym, katolickim domu bez zmarłej matki. Postać grana przez Snipesa ma szczęśliwą rodzinę, piękną żonę i córkę, świetną i dobrze płatną pracę. Angie poznaje jako nową sekretarkę zatrudnioną bez jego wiedzy i aprobaty. Między postaciami zaczyna iskrzyć od pierwszego dnia wspólnej pracy, ale piękny romans ma nieoczekiwane skutki.O filmie (Daniel Wardziński)"Jungle Fever" to długi i bardzo złożony film ukazujący wiele zjawisk w sposób może nieco przesadzony, ale taki też miał być efekt. Z jednej strony jest to film o namiętności i jeśli będziecie oglądać go ze swoją drugą połówką prawdopodobnie nie obejrzycie go za jednym razem, ale nie jest to powód do zmartwień. Z drugiej strony obraz mówi o rasizmie w każdej postaci, od najbardziej oczywistej do groteskowych, ale niestety realnych odsłon. Wzajemnie napędzająca się niechęć białych do czarnych i czarnych do białych. Widzimy też to co kiedyś w swoim kawałku świetnie ujął Kam Moye (KLIK) - okropną sytuację mulatów, którzy przez swoją karnację mają problem z akceptacją obu grup z których się wywodzą. Granice budowane między ludźmi przez ich kolor skóry posuwają się do absurdu i tutaj doskonale to widać. W "Jungle Fever" rasizm jako zjawisko jest ukazany z każdej strony, co pozwala sobie wyrobić pełny ogląd, bo jeśli nie zrobi się tego samemu to wielu postaci z którymi będziemy się w tej kwestii zgadzać na ekranie nie znajdziemy.Nie mniej ciekawe jest to co dzieje się trochę w tle głównego wątku. Motyw życia rodzinnego Pauliego i Angie, który robi z nich niewolników własnych rodzin i nieszczęśliwych ludzi. Zabawny i słodki motyw dziecka, które domaga się wyjaśnień hałasów dobiegających z sypialni rodziców czy wreszcie relacja granego przez Samuela L. Jacksona "Gatora", uzależnionego od cracku oraz jego matki, która nie może się pogodzić z problemem dziecka i oszukuje samą siebie nie dopuszczając myśli, że mogłaby go wykreślić ze swojego życia. Pięknie ukazano mechanizm plotki i rozchodzenia się informacji oraz tzw. solidarności jajników - m.in. dzięki postaci Cyrusa, przyjaciela głównego bohatera, którego rolę (całkiem sporą) gra sam Spike. To chyba największy atut tego filmu - każdy zobaczy w nim inny aspekt fabuły, zwróci uwagę na co innego, a film oglądany piąty raz nadal ukaże coś nowego - wiem, bo sprawdzałem.Wiele tutaj znakomitych kreacji aktorskich, ale chciałbym zwrócić waszą uwagę szczególnie na jedną - rola Pauliego odtwarzana przez jednego z aktorów, który u Spike'a grał najwięcej - Johna Torturro. Jest on jedną z niewielu postaci w tym filmie, która pomimo środowiska w którym przebywa, nie jest skażona rasizmem. Ukazano go jednak jako odmieńca, a nie normę (podobnie jak jedna z koleżanek żony Flippera), a rola którą odgrywa - dobrego, sympatycznego i wrażliwego chłopaka jest z pewnością jedną z jego najtrudniejszych, ale i najlepszych w karierze. Nie lubię tego wyświechtanego zbitka słów, ale w tym wypadku naprawdę pasuje - film skłania do refleksji. Każe zastanowić się nad tym jak niewiele wystarczy, żeby postawić między sobą mur, żeby wypielęgnować bezpodstawną niechęć i podzielić się przez swoją różnorodność, w której nie ma przecież nic złego.O soundtracku (Marcin Natali)Pewnie co niektórzy, bardziej uszczypliwi pomyślą sobie na wstępie "Jak można powierzyć stworzenie soundtracku do filmu komuś, kto nigdy go nie widział?". Otóż można, pod warunkiem, że tym kimś jest jeden z największych artystów w historii czarnej muzyki, genialny Stevie Wonder. To zresztą nie pierwszy soundtrack na koncie Steviego – w 1979 roku skomponował muzykę do filmu dokumentalnego "The Secret Life of Plants" (album "Stevie Wonder’s Journey Through The Secret Life of Plants"), a w 1984 roku muzyką opatrzył komedię romantyczną z Gene’m Wilderem w roli głównej - "The Woman In Red". Ścieżka dźwiękowa do "Kobiety w czerwieni" pokryła się w samych Stanach Zjednoczonych platyną, a na płycie znalazł się jeden z największych hitów w karierze artysty – znane wszystkim "I Just Called To Say I Love You".Powierzenie Stevie’mu zadania wyprodukowania całego soundtracku do "Jungle Fever" było więc od samego początku świetnym pomysłem i złotą inwestycją, o minimalnym stopniu ryzyka. Płyta pokryła się w USA złotem, a film zyskał dzięki niej naprawdę wiele... Pamiętajmy, mamy rok 1991 – energiczne, coraz bardziej nowoczesne i "komputerowe" r&b lat 80. zaczyna mieszać się z wpływami hip-hopu i nurtu New Jack Swing. Klimat ten wspaniale ukazuje tytułowy, otwierający film utwór "Jungle Fever", wprowadzający także elementy brzmień afrykańskich. Połączenie tego numeru z imponująco zrealizowaną, dającą nam wgląd w codziennie życie zawsze zabieganych Nowojorczyków czołówką, robi duże wrażenie i z miejsca wciąga nas w akcję.Tę samą rolę na sścieżce dźwiękowej spełnia tryskające pozytywną energią, wręcz beztroskie "Fun Day". W sumie znajdziemy tu 11 oryginalnych, nagranych specjalnie na potrzeby produkcji Spike’a utworów. Stevie tradycyjnie odpowiada tu nie tylko za sam kapitalny wokal, ale też teksty i warstwę muzyczną. Niezależnie czy śpiewa piękne, spokojne ballady o miłości jak "These Three Words", maluje obraz niestałości uczuć w klimatycznym "Make Sure You’re Sure" czy też mówi o tym, jak bardzo ludzie lubią sobie skakać do gardeł w "Each Other’s Throat" - wszystko brzmi bardzo dobrze. Oczywiście Stevie z przełomu lat 80/90 to już zupełnie inna bajka niż "Innervisions" czy "Talking Book" i nie wszystkim może tak samo przypaść do gustu, ale niewątpliwie "Jungle Fever" to płyta również warta uwagi. Sprawdza się bowiem nie tylko jako wspaniałe tło dla burzliwych, często dramatycznych scen z filmu, ale też jako osobny krążek, stanowiący smakowite, treściwe uzupełnienie przebogatej dyskografii muzyka.Pod spodem trzy teledyski z płyty - "Jungle Fever", "These Three Words" i "Gotta Have You", a także wspomniane "Make Sure You're Sure".[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3251","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3252","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3253","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3254","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]To już szósty joint Spike'a, który wam przedstawiamy i jeśli znacie poprzednie wiecie doskonale, że temat dyskryminacji rasowej u nowojorskiego reżysera jest motywem przewodnim większości filmografii. Nigdzie jednak jego złożoność nie została przedstawiona tak jak w "Jungle Fever" z 1991 roku. Wiele osób zwróci na niego uwagę ze względu na kapitalną obsadę - w roli głównej znany zapewne wszystkim Wesley Snipes, w drugoplanowych Samuel L. Jackson (dostał za tę rolę nagrodę na festiwalu w Cannes), młodziutka Halle Berry czy debiutująca na wielkim ekranie Queen Latifah. "Jungle Fever" to jednak przede wszystkim punkt wyjścia do dyskusji, film ukazujący przerażające zjawiska, ale zarazem jak to u Spike'a bywa zazwyczaj również ich przyczyny środowiskowe.

Tytułowa "Jungle Fever" (w polskiej dystrybucji jako "Malaria"...) to określenie związku dwójki osób różnych ras. W tym wypadku jest to związek Flippera, syna kaznodziei kościoła baptystów i Angie - włoskiej Amerykanki wychowanej w tradycyjnym, katolickim domu bez zmarłej matki. Postać grana przez Snipesa ma szczęśliwą rodzinę, piękną żonę i córkę, świetną i dobrze płatną pracę. Angie poznaje jako nową sekretarkę zatrudnioną bez jego wiedzy i aprobaty. Między postaciami zaczyna iskrzyć od pierwszego dnia wspólnej pracy, ale piękny romans ma nieoczekiwane skutki.

O filmie (Daniel Wardziński)

"Jungle Fever" to długi i bardzo złożony film ukazujący wiele zjawisk w sposób może nieco przesadzony, ale taki też miał być efekt. Z jednej strony jest to film o namiętności i jeśli będziecie oglądać go ze swoją drugą połówką prawdopodobnie nie obejrzycie go za jednym razem, ale nie jest to powód do zmartwień. Z drugiej strony obraz mówi o rasizmie w każdej postaci, od najbardziej oczywistej do groteskowych, ale niestety realnych odsłon. Wzajemnie napędzająca się niechęć białych do czarnych i czarnych do białych.  Widzimy też to co kiedyś w swoim kawałku świetnie ujął Kam Moye (KLIK) - okropną sytuację mulatów, którzy przez swoją karnację mają problem z akceptacją obu grup z których się wywodzą. Granice budowane między ludźmi przez ich kolor skóry posuwają się do absurdu i tutaj doskonale to widać. W "Jungle Fever" rasizm jako zjawisko jest ukazany z każdej strony, co pozwala sobie wyrobić pełny ogląd, bo jeśli nie zrobi się tego samemu to wielu postaci z którymi będziemy się w tej kwestii zgadzać na ekranie nie znajdziemy.

Nie mniej ciekawe jest to co dzieje się trochę w tle głównego wątku. Motyw życia rodzinnego Pauliego i Angie, który robi z nich niewolników własnych rodzin i nieszczęśliwych ludzi. Zabawny i słodki motyw dziecka, które domaga się wyjaśnień hałasów dobiegających z sypialni rodziców czy wreszcie relacja granego przez Samuela L. Jacksona "Gatora", uzależnionego od cracku oraz jego matki, która nie może się pogodzić z problemem dziecka i oszukuje samą siebie nie dopuszczając myśli, że mogłaby go wykreślić ze swojego życia. Pięknie ukazano mechanizm plotki i rozchodzenia się informacji oraz tzw. solidarności jajników - m.in. dzięki postaci Cyrusa, przyjaciela głównego bohatera, którego rolę (całkiem sporą) gra sam Spike. To chyba największy atut tego filmu - każdy zobaczy w nim inny aspekt fabuły, zwróci uwagę na co innego, a film oglądany piąty raz nadal ukaże coś nowego - wiem, bo sprawdzałem.

Wiele tutaj znakomitych kreacji aktorskich, ale chciałbym zwrócić waszą uwagę szczególnie na jedną - rola Pauliego odtwarzana przez jednego z aktorów, który u Spike'a grał najwięcej - Johna Torturro. Jest on jedną z niewielu postaci w tym filmie, która pomimo środowiska w którym przebywa, nie jest skażona rasizmem. Ukazano go jednak jako odmieńca, a nie normę (podobnie jak jedna z koleżanek żony Flippera), a rola którą odgrywa - dobrego, sympatycznego i wrażliwego chłopaka jest z pewnością jedną z jego najtrudniejszych, ale i najlepszych w karierze. Nie lubię tego wyświechtanego zbitka słów, ale w tym wypadku naprawdę pasuje - film skłania do refleksji. Każe zastanowić się nad tym jak niewiele wystarczy, żeby postawić między sobą mur, żeby wypielęgnować bezpodstawną niechęć i podzielić się przez swoją różnorodność, w której nie ma przecież nic złego.

O soundtracku (Marcin Natali)

Pewnie co niektórzy, bardziej uszczypliwi pomyślą sobie na wstępie "Jak można powierzyć stworzenie soundtracku do filmu komuś, kto nigdy go nie widział?". Otóż można, pod warunkiem, że tym kimś jest jeden z największych artystów w historii czarnej muzyki, genialny Stevie Wonder. To zresztą nie pierwszy soundtrack na koncie Steviego – w 1979 roku skomponował muzykę do filmu dokumentalnego "The Secret Life of Plants" (album "Stevie Wonder’s Journey Through The Secret Life of Plants"), a w 1984 roku muzyką opatrzył komedię romantyczną z Gene’m Wilderem w roli głównej - "The Woman In Red". Ścieżka dźwiękowa do "Kobiety w czerwieni" pokryła się w samych Stanach Zjednoczonych platyną, a na płycie znalazł się jeden z największych hitów w karierze artysty – znane wszystkim "I Just Called To Say I Love You".

Powierzenie Stevie’mu zadania wyprodukowania całego soundtracku do "Jungle Fever" było więc od samego początku świetnym pomysłem i złotą inwestycją, o minimalnym stopniu ryzyka. Płyta pokryła się w USA złotem, a film zyskał dzięki niej naprawdę wiele... Pamiętajmy, mamy rok 1991 – energiczne, coraz bardziej nowoczesne i "komputerowe" r&b lat 80. zaczyna mieszać się z wpływami hip-hopu i nurtu New Jack Swing. Klimat ten wspaniale ukazuje tytułowy, otwierający film utwór "Jungle Fever", wprowadzający także elementy brzmień afrykańskich. Połączenie tego numeru z imponująco zrealizowaną, dającą nam wgląd w codziennie życie zawsze zabieganych Nowojorczyków czołówką, robi duże wrażenie i z miejsca wciąga nas w akcję.

Tę samą rolę na sścieżce dźwiękowej spełnia tryskające pozytywną energią, wręcz beztroskie "Fun Day". W sumie znajdziemy tu 11 oryginalnych, nagranych specjalnie na potrzeby produkcji Spike’a utworów. Stevie tradycyjnie odpowiada tu nie tylko za sam kapitalny wokal, ale też teksty i warstwę muzyczną. Niezależnie czy śpiewa piękne, spokojne ballady o miłości jak "These Three Words", maluje obraz niestałości uczuć w klimatycznym "Make Sure You’re Sure" czy też mówi o tym, jak bardzo ludzie lubią sobie skakać do gardeł w "Each Other’s Throat" - wszystko brzmi bardzo dobrze. Oczywiście Stevie z przełomu lat 80/90 to już zupełnie inna bajka niż "Innervisions" czy "Talking Book" i nie wszystkim może tak samo przypaść do gustu, ale niewątpliwie "Jungle Fever" to płyta również warta uwagi. Sprawdza się bowiem nie tylko jako wspaniałe tło dla burzliwych, często dramatycznych scen z filmu, ale też jako osobny krążek, stanowiący smakowite, treściwe uzupełnienie przebogatej dyskografii muzyka.

Pod spodem trzy teledyski z płyty - "Jungle Fever", "These Three Words" i "Gotta Have You", a także wspomniane "Make Sure You're Sure".

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3251","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3252","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3253","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3254","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

]]>
UPDATE: Spike Lee naszym Artystą Tygodniahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-06,update-spike-lee-naszym-artysta-tygodniahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-06,update-spike-lee-naszym-artysta-tygodniaMarch 6, 2013, 1:49 pmDaniel WardzińskiUPDATE: Obserwując waszą reakcję na nasz tydzień ze Spikiem i zastanawiając się jak maksymalnie uprzyjemnić wam odbiór postanowiliśmy przedłużyć tydzień do dwóch. Po pierwsze - da wam to czas, żeby na spokojnie sprawdzać nasze artykuły (a przede wszystkim - filmy), a po drugie da nam czas, żeby przygotować ich dla was jeszcze więcej niż pierwotnie bylo w planie. Już widzę waszą konsternację i pytania w stylu "czemu na muzycznym portalu artystą tygodnia zostaje reżyser"? Kiedy pewnego dnia kilka tygodni temu trafiłem na klip Skyzoo i Taliba Kweli, który znajdziecie w rozwinięciu pomysł zaczął kiełkować. Przecież Spike to nie tylko społecznie zaangażowane kino w zdecydowanej większości opowiadające o black communities, ale też szereg absolutnie wybitnych soundtracków na których pojawiały się największe gwiazdy hip-hopu, r&b, bluesa, a nawet popu. Kopalnia muzyki, która w dużym stopniu stanowi premierowe i niepublikowane nigdzie indziej materiały. To nie przypadek, że na potrzeby soundtracków Spike'a swoje całe albumy przeznaczali m.in. Stevie Wonder czy Public Enemy.Jak wspomniałem pomysł tygodnia ze Spikiem powstał dosyć dawno, a materiały wjeżdżają dopiero teraz. Powodem jest fakt, że tak rozbudowanego i obszernego w treści tygodnia na Popkillerze chyba jeszcze nie było.Każdy z następnych siedmu dni będzie wam przynosił nowe materiały dotyczące zarówno filmów Spike'a, jak i ilustrujących je soundtracków. Na potrzeby tygodnia przygotowaliśmy serię "Spike Lee's Joint" - bardzo obszernych tekstów podzielonych na pół - najpierw o filmie, potem o muzyce. Nawet jeśli nie spodziewaliście się na naszej stronie artykułów związanych z kinematografią, zapewne każdy z was coś ogląda. Nasze subiektywne propozycje mogą rozkręcić w was zajawkę na czarne kino nowojorskiego reżysera, a nawet jeśli nie, każdy fan rapu (i nie tylko rapu) znajdzie w tym tygodniu niejedną znakomitą perełkę muzyczną, która zagości w jego głośnikach na długo.Oprócz "Jointów" dostaniecie od nas związane ze Spikiem odcinki naszych stałych cyklów. Przyznam szczerze, że w miarę powstawania bazy artykułów na ten tydzień moja zajawa wzrastała i mam poczucie, że razem z Marcinem, który dołożył od siebie dużo kozackiego materiału, zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Oby to nie było tylko nasze zdanie. Pierwszy tekst związany z naszym tygodniem już za dwie godziny. Wpadajcie na Popkillera codziennie, żeby zobaczyć jak wyglądają kolejne. UPDATE: Obserwując waszą reakcję na nasz tydzień ze Spikiem i zastanawiając się jak maksymalnie uprzyjemnić wam odbiór postanowiliśmy przedłużyć tydzień do dwóch. Po pierwsze - da wam to czas, żeby na spokojnie sprawdzać nasze artykuły (a przede wszystkim - filmy), a po drugie da nam czas, żeby przygotować ich dla was jeszcze więcej niż pierwotnie bylo w planie.

 

Już widzę waszą konsternację i pytania w stylu "czemu na muzycznym portalu artystą tygodnia zostaje reżyser"? Kiedy pewnego dnia kilka tygodni temu trafiłem na klip Skyzoo i Taliba Kweli, który znajdziecie w rozwinięciu pomysł zaczął kiełkować. Przecież Spike to nie tylko społecznie zaangażowane kino w zdecydowanej większości opowiadające o black communities, ale też szereg absolutnie wybitnych soundtracków na których pojawiały się największe gwiazdy hip-hopu, r&b, bluesa, a nawet popu. Kopalnia muzyki, która w dużym stopniu stanowi premierowe i niepublikowane nigdzie indziej materiały. To nie przypadek, że na potrzeby soundtracków Spike'a swoje całe albumy przeznaczali m.in. Stevie Wonder czy Public Enemy.

Jak wspomniałem pomysł tygodnia ze Spikiem powstał dosyć dawno, a materiały wjeżdżają dopiero teraz. Powodem jest fakt, że tak rozbudowanego i obszernego w treści tygodnia na Popkillerze chyba jeszcze nie było.

Każdy z następnych siedmu dni będzie wam przynosił nowe materiały dotyczące zarówno filmów Spike'a, jak i ilustrujących je soundtracków. Na potrzeby tygodnia przygotowaliśmy serię "Spike Lee's Joint" - bardzo obszernych tekstów podzielonych na pół - najpierw o filmie, potem o muzyce. Nawet jeśli nie spodziewaliście się na naszej stronie artykułów związanych z kinematografią, zapewne każdy z was coś ogląda. Nasze subiektywne propozycje mogą rozkręcić w was zajawkę na czarne kino nowojorskiego reżysera, a nawet jeśli nie, każdy fan rapu (i nie tylko rapu) znajdzie w tym tygodniu niejedną znakomitą perełkę muzyczną, która zagości w jego głośnikach na długo.

Oprócz "Jointów" dostaniecie od nas związane ze Spikiem odcinki naszych stałych cyklów. Przyznam szczerze, że w miarę powstawania bazy artykułów na ten tydzień moja zajawa wzrastała i mam poczucie, że razem z Marcinem, który dołożył od siebie dużo kozackiego materiału, zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Oby to nie było tylko nasze zdanie. Pierwszy tekst związany z naszym tygodniem już za dwie godziny. Wpadajcie na Popkillera codziennie, żeby zobaczyć jak wyglądają kolejne.

 

]]>
Spike Lee's Joint #5: Do The Right Thinghttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-12,spike-lees-joint-5-do-the-right-thinghttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-12,spike-lees-joint-5-do-the-right-thingApril 12, 2013, 8:44 amMarcin Natali"Do The Right Thing", trzeci pełnometrażowy film w dorobku Spike’a Lee, to zarazem jeden z jego największych kasowych hitów (31 mln $ zysku) i bezapelacyjny klasyk, którego nie mogliśmy pominąć w naszym przeglądzie twórczości mistrza. Ten kontrowersyjny, wywołujący dyskusję na niechętnie poruszane tematy uprzedzeń rasowych dramat z wieloma elementami komediowymi świetnie oceniono już w momencie ukazania się latem 1989 r., a z biegiem czasu nie został zapomniany i wcale nie stracił na wartości. Odpowiedzialny za scenariusz, reżyserię, produkcję i grający zarazem główną rolę Spike Lee zawarł w tym filmie esencję swojego stylu. "Do The Right Thing" umiejętnie bowiem łączy sceny komediowe z poważnym, ambitnym przesłaniem całości, napięcie budowane jest stopniowo i umiejętnie, a zaskakujące zakończenie daje nam wiele do myślenia… To także kolejny film, przedstawiający realia życia w Nowym Jorku z perspektywy zwykłych mieszkańców tamtejszych blokowisk. O filmieAkcja "Do The Right Thing" rozgrywa się w zamieszkanej głównie przez Afroamerykanów dzielnicy Bedford-Stuyevant (potocznie Bed-Stuy) na nowojorskim Brooklynie. Budzący mieszkańców do życia w porannej audycji, dysponujący nieprzeciętnym darem nawijki lokalny prezenter radiowy Mister Señor Love Daddy (Samuel L. Jackson) zapowiada kolejną upalną sobotę. Mamy środek lata, żar leje się z nieba a 40-stopniowa temperatura niemożliwym czyni wszelki wysiłek i wzmożoną aktywność w tym dniu. Obowiązki jednak wzywają a pracujący w jedynej włoskiej pizzerii w tej okolicy, wiecznie spóźniony dostawca pizzy Mookie (Spike Lee) stawia się wreszcie w pracy…Najgłośniejszy człowiek na całym osiedlu, Radio Raheem zaczyna swój obchód po ulicach, nosząc z dumą ogromnego, old-schoolowego boomboxa, zagłuszającego wszelkie rozmowy dźwiękami Public Enemy. Stary gawędziarz, nazywany Burmistrzem (Da Mayor) przechadza się powoli w tę i z powrotem, zagadując napotkanych ludzi, a wiekowa już "Mateczka" (Mother Sister) obserwuje wszystkie wydarzenia na Stuyesvant Avenue z okna swojej kamienicy. Desperacko szukający chłodu i chwili wytchnienia ludzie sączą zimne browary na schodkach bądź też korzystają z odkręconego na krótko hydrantu na rogu ulicy…Wszystko wskazuje na to, że mieszkańców Bed-Stuy czeka kolejny, leniwy dzień, przepełniony pogawędkami i uszczypliwymi żartami. Drobne kłótnie są tu na porządku dziennym, tak więc też nikt nie poświęca im zbyt wielkiej uwagi. Co z tego, że młodemu, afrocentrycznemu, wygadanemu Buggin' Out'owi zaczyna nie podobać się fakt, iż w Pizzerii Sala, obsługującej głównie czarnoskórych klientów, nie wiszą żadne zdjęcia "czarnych braci" a sami Amerykanie włoskiego pochodzenia? Co z tego, że pewnemu nadzianemu gościowi dwóch gagatków zalało zabytkowy samochód wodą z hydrantu a prowadzący mały biznes koreański sklepikarz co chwilę dostaje garścią wyzwisk w twarz za brak dostatecznego opanowania języka angielskiego?Co się jednak stanie kiedy młody, biały Amerykanin w koszulce Larry’ego Birda nadepnie na nowiutkie, białe Air Jordany Buggin' Outa? Kiedy Raheemowi skończą się baterie do radia? Kiedy wiecznie czepiający się czarnoskórych starszy syn Sala, właściciela pizzerii – Pino, skonfrontuje swoje poglądy z Mookiem (- Pino, fuck you, fuck your fuckin' pizza, and fuck Frank Sinatra. -Yeah? Well fuck you too, and fuck Michael Jackson.)? Bohaterowie będą zmuszeni podjąć trudne decyzje, a interpretacja wypowiedzianej przez Burmistrza, z pozoru łatwej rady "Always do the right thing" może okazać się nielada problemem…O muzyceW przypadku "Do The Right Thing" mamy do czynienia z dwoma płytami, zawierającymi muzykę z filmu. Na pierwszej (Original Score) znajdziemy oryginalną muzykę, przewijającą się jako tło dialogów i wielu scen, skomponowaną na potrzeby filmu przez ojca Spike’a – Billa Lee we współpracy z Branfordem Marsalisem. W większości to spokojny, klimatyczny jazz, pełen partii saksofonowych i trąbek, pianina i smyczków.Właściwy soundtrack ukazał się natomiast nakładem Motown Records i zawiera 11 utworów, stanowiących smakowitą mieszankę hip-hopu, r&b, soulu, jazzu a nawet reggae. Płytę otwiera obecne praktycznie przez cały film, mocarne "Fight The Power" Public Enemy z bezkompromisowymi wersami Chucka D „Elvis was a hero to most/ But he never meant shit to me you see/ Straight up racist that sucker was Simple and plain/ Mother fuck him and John Wayne". Wejście z buta.Następnie dostajemy energiczne, ukazujące o co chodzi w stylu new jack swing "My Fantasy" reprezentującej ten podgatunek w nurcie r&b grupy Guy (Teddy Riley, Aaron Hall, Damion Hall). Do wyróżniających się numerów należy ten bez wątpienia świetne, reggae'owe "Can't Stand It" grupy Steel Pulse, które od razu przypomina nam skąpane w słońcu ulice Bed-Stuy... Mamy także robiące wrażenie, niesamowite wokalnie "Don't Shoot Me" wielokrotnie nagradzanej nagrodą Grammy, wywodzącej się z tradycji gospel 6-osobowej grupy Take 6 rodem z Alabamy. Nie można też zapomnieć o Al Jarreau - wspaniałym wokaliście jazzowym, który również stworzył nowy utwór "Never Explain Love" specjalnie na potrzeby Spike'owej produkcji. A to ciągle jedynie część magii, którą znajdziemy na zróżnicowanym brzmieniowo, lecz trzymającym w całości bardzo wysoki poziom, soundtracku. Serdecznie więc zachęcam do zapoznania się z całością - jestem pewien, iż nie tylko umili wam czas, ale też zaintryguje i poszerzy wasze zaintersowania muzyczne. Pod spodem wspomniane "Fight The Power", "My Fantasy", "Can't Stand It", "Don't Shoot Me" i "Never Explain Love".[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3092","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3093","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3094","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3097","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3095","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]"Do The Right Thing", trzeci pełnometrażowy film w dorobku Spike’a Lee, to zarazem jeden z jego największych kasowych hitów (31 mln $ zysku) i bezapelacyjny klasyk, którego nie mogliśmy pominąć w naszym przeglądzie twórczości mistrza. Ten kontrowersyjny, wywołujący dyskusję na niechętnie poruszane tematy uprzedzeń rasowych dramat z wieloma elementami komediowymi świetnie oceniono już w momencie ukazania się latem 1989 r., a z biegiem czasu nie został zapomniany i wcale nie stracił na wartości.

Odpowiedzialny za scenariusz, reżyserię, produkcję i grający zarazem główną rolę Spike Lee zawarł w tym filmie esencję swojego stylu. "Do The Right Thing" umiejętnie bowiem łączy sceny komediowe z poważnym, ambitnym przesłaniem całości, napięcie budowane jest stopniowo i umiejętnie, a zaskakujące zakończenie daje nam wiele do myślenia… To także kolejny film, przedstawiający realia życia w Nowym Jorku z perspektywy zwykłych mieszkańców tamtejszych blokowisk.

O filmie

Akcja "Do The Right Thing" rozgrywa się w zamieszkanej głównie przez Afroamerykanów dzielnicy Bedford-Stuyevant (potocznie Bed-Stuy) na nowojorskim Brooklynie. Budzący mieszkańców do życia w porannej audycji, dysponujący nieprzeciętnym darem nawijki lokalny prezenter radiowy Mister Señor Love Daddy (Samuel L. Jackson) zapowiada kolejną upalną sobotę. Mamy środek lata, żar leje się z nieba a 40-stopniowa temperatura niemożliwym czyni wszelki wysiłek i wzmożoną aktywność w tym dniu. Obowiązki jednak wzywają a pracujący w jedynej włoskiej pizzerii w tej okolicy, wiecznie spóźniony dostawca pizzy Mookie (Spike Lee) stawia się wreszcie w pracy…

Najgłośniejszy człowiek na całym osiedlu, Radio Raheem zaczyna swój obchód po ulicach, nosząc z dumą ogromnego, old-schoolowego boomboxa, zagłuszającego wszelkie rozmowy dźwiękami Public Enemy. Stary gawędziarz, nazywany Burmistrzem (Da Mayor) przechadza się powoli w tę i z powrotem, zagadując napotkanych ludzi, a wiekowa już "Mateczka" (Mother Sister) obserwuje wszystkie wydarzenia na Stuyesvant Avenue z okna swojej kamienicy. Desperacko szukający chłodu i chwili wytchnienia ludzie sączą zimne browary na schodkach bądź też korzystają z odkręconego na krótko hydrantu na rogu ulicy…

Wszystko wskazuje na to, że mieszkańców Bed-Stuy czeka kolejny, leniwy dzień, przepełniony pogawędkami i uszczypliwymi żartami. Drobne kłótnie są tu na porządku dziennym, tak więc też nikt nie poświęca im zbyt wielkiej uwagi. Co z tego, że młodemu, afrocentrycznemu, wygadanemu Buggin' Out'owi zaczyna nie podobać się fakt, iż w Pizzerii Sala, obsługującej głównie czarnoskórych klientów, nie wiszą żadne zdjęcia "czarnych braci" a sami Amerykanie włoskiego pochodzenia? Co z tego, że pewnemu nadzianemu gościowi dwóch gagatków zalało zabytkowy samochód wodą z hydrantu a prowadzący mały biznes koreański sklepikarz co chwilę dostaje garścią wyzwisk w twarz za brak dostatecznego opanowania języka angielskiego?

Co się jednak stanie kiedy młody, biały Amerykanin w koszulce Larry’ego Birda nadepnie na nowiutkie, białe Air Jordany Buggin' Outa? Kiedy Raheemowi skończą się baterie do radia? Kiedy wiecznie czepiający się czarnoskórych starszy syn Sala, właściciela pizzerii – Pino, skonfrontuje swoje poglądy z Mookiem (- Pino, fuck you, fuck your fuckin' pizza, and fuck Frank Sinatra. -Yeah? Well fuck you too, and fuck Michael Jackson.)? Bohaterowie będą zmuszeni podjąć trudne decyzje, a interpretacja wypowiedzianej przez Burmistrza, z pozoru łatwej rady "Always do the right thing" może okazać się nielada problemem…

O muzyce

W przypadku "Do The Right Thing" mamy do czynienia z dwoma płytami, zawierającymi muzykę z filmu. Na pierwszej (Original Score) znajdziemy oryginalną muzykę, przewijającą się jako tło dialogów i wielu scen, skomponowaną na potrzeby filmu przez ojca Spike’a – Billa Lee we współpracy z Branfordem Marsalisem. W większości to spokojny, klimatyczny jazz, pełen partii saksofonowych i trąbek, pianina i smyczków.

Właściwy soundtrack ukazał się natomiast nakładem Motown Records i zawiera 11 utworów, stanowiących smakowitą mieszankę hip-hopu, r&b, soulu, jazzu a nawet reggae. Płytę otwiera obecne praktycznie przez cały film, mocarne "Fight The Power" Public Enemy z bezkompromisowymi wersami Chucka D „Elvis was a hero to most/ But he never meant shit to me you see/ Straight up racist that sucker was Simple and plain/ Mother fuck him and John Wayne". Wejście z buta.

Następnie dostajemy energiczne, ukazujące o co chodzi w stylu new jack swing "My Fantasy" reprezentującej ten podgatunek w nurcie r&b grupy Guy (Teddy Riley, Aaron Hall, Damion Hall). Do wyróżniających się numerów należy ten bez wątpienia świetne, reggae'owe "Can't Stand It" grupy Steel Pulse, które od razu przypomina nam skąpane w słońcu ulice Bed-Stuy... Mamy także robiące wrażenie, niesamowite wokalnie "Don't Shoot Me" wielokrotnie nagradzanej nagrodą Grammy, wywodzącej się z tradycji gospel 6-osobowej grupy Take 6 rodem z Alabamy. Nie można też zapomnieć o Al Jarreau - wspaniałym wokaliście jazzowym, który również stworzył nowy utwór "Never Explain Love" specjalnie na potrzeby Spike'owej produkcji.

A to ciągle jedynie część magii, którą znajdziemy na zróżnicowanym brzmieniowo, lecz trzymającym w całości bardzo wysoki poziom, soundtracku. Serdecznie więc zachęcam do zapoznania się z całością - jestem pewien, iż nie tylko umili wam czas, ale też zaintryguje i poszerzy wasze zaintersowania muzyczne.

Pod spodem wspomniane "Fight The Power", "My Fantasy", "Can't Stand It", "Don't Shoot Me" i "Never Explain Love".

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3092","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3093","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3094","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3097","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3095","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

]]>
Spike Lee & V/A "New Jersey Drive OST" (Klasyk Na Weekend)https://popkiller.kingapp.pl/2013-03-08,spike-lee-va-new-jersey-drive-ost-klasyk-na-weekendhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-08,spike-lee-va-new-jersey-drive-ost-klasyk-na-weekendDecember 29, 2013, 6:05 pmDaniel WardzińskiKariera Spike'a Lee jest naprawdę przebogata, a tydzień to zdecydowanie za mało, żeby zaznajomić was z jego twórczością. Tym bardziej, że Spike swoje zasługi notował nie tylko na polu reżyserii czy scenariusza, ale także produkcji. W filmie "New Jersey Drive" jest executive producerem, zresztą jego rękę w efekcie końcowym dostrzeże każdy kto zna charakterystyczne zagrywki z jego innych filmów. Jak widzicie jednak przede wszystkim skupimy się na przepotężnym soundtracku, zdecydowanie najlepszym jaki słyszałem w życiu, dwucześciowym wydawnictwie na którym pojawia się cała plejada gwiazd tworząc z dwóch krążków swoiste "the best of '95 hip-hop".Kiedy ktoś kojarzy fakty, połączy czas powstania materiału z ksywkami zrozumie o co chodzi. Fanom rapu nie muszę tłumaczyć w jakiej formie w tamtym czasie byli Notorious B.I.G., Jeru The Damaja, Boot Camp Click, Redman, Naughty By Nature, Queen Latifah, Pharoahe Monch, O.C., Heavy D czy Lords Of The Underground. Wszyscy z wyżej wymienionych pojawiają się na soundtracku, a to może połowa tego co na nim znajdziecie.Akcja filmu dzieje się w Newark, New Jersey i rapowo również mamy tutaj silną reprezentację rejonu, a trzeba wiedzieć, że w tamtym czasie było to jedno z najbardziej kreatywnych hip-hopowo miejsc na Świecie. Zacznę od Redmana, bo to jego bit do "Where Am I" tworzy w filmie jedną z najlepszych scen, polecam zobaczyć TUTAJ - nie trzeba was będzie zachęcać do szybkiego sprawdzenia całości. Słuchając tej funkowej bomby czuję się jakby ktoś ukrył przede mną klasyka o mocy nie mniejszej niż "Ante Up" czy "Full Clip". Nic dziwnego, że Master Cee wybrał ten numer montując "the best of Redman". Inna rezydentka Jersey - Queen Latifah, którą część będzie kojarzyć bardziej jako aktorkę, serwuje tutaj jeden z najpiękniejszych home-anthems jakie kiedykolwiek powstały. Do tego dodajcie sobie Lord Of The Underground na bicie Marley Marla, Naughty By Nature masakrujący piekielną energią... Ciężko tu niczego nie pominąć, o tych kawałkach spokojnie można by napisać książkę.Nie tylko z NJ jednak mamy tutaj do czynienia. Potężna reprezentacja Nowego Jorku to jednak i tak nie wszystko - dodajcie do tego niesamowite g-funkowe, kalifornijskie perły autorstwa MC Eihta, Young Laya, Ray Luva i Mac Malla. Mamy tu zespoły, które debiutują jak E. Bros na genialnym bicie Ś.P. Roc Raida, który otwiera film w najbardziej klimatyczny sposób jak się dało. Mamy najlepsze krzyżówki R&B z rapem jak w numerze B.I.G. z Total czy funkowy sztos od Frankie Beverly & Maze. Mamy toastujących Black Panta i Mad Liona. Obydwie części soundtracku razem trwają ponad godzinę i czterdzieści pięć minut, a mimo to nie ma możliwości znudzenia się tą muzyką. Nie brakuje i południa reprezentowanego dumnie przez Outkast w genialnym numerze "Benz Or Beamer". Jeru w "Invasion" jest w najwyższej formie, podobnie jak O.C. i Organized Konfusion we wspólnym tracku.Wielbiciele boom-bapu muszą to sprawdzić. Bity od takich ludzi jak Erick Sermon, Easy Mo Bee, Roc Raida, DJ Premier czy Funkmaster Flex sprawiają, że ciężko jest przestać tego słuchać. Dodajmy, że w zdecydowanej większości są to kawałki ekskluzywnie przygotowane na tą ścieżkę dźwiękową, a duża część z nich lądowała potem na "The Best Of" i wypuszczanych przez artystów na własną rękę winylowych singlach. "New Jersey Drive" to jeden z moich ulubionych filmów, ukazujący Newark od środka za pomocą wybitnych ujęć, których nie da się zapomnieć. Ciężko o lepsze tło muzyczne niż to które znajduje się na tych płytach. KLASYK. Kariera Spike'a Lee jest naprawdę przebogata, a tydzień to zdecydowanie za mało, żeby zaznajomić was z jego twórczością. Tym bardziej, że Spike swoje zasługi notował nie tylko na polu reżyserii czy scenariusza, ale także produkcji. W filmie "New Jersey Drive" jest executive producerem, zresztą jego rękę w efekcie końcowym dostrzeże każdy kto zna charakterystyczne zagrywki z jego innych filmów. Jak widzicie jednak przede wszystkim skupimy się na przepotężnym soundtracku, zdecydowanie najlepszym jaki słyszałem w życiu, dwucześciowym wydawnictwie na którym pojawia się cała plejada gwiazd tworząc z dwóch krążków swoiste "the best of '95 hip-hop".

Kiedy ktoś kojarzy fakty, połączy czas powstania materiału z ksywkami zrozumie o co chodzi. Fanom rapu nie muszę tłumaczyć w jakiej formie w tamtym czasie byli Notorious B.I.G., Jeru The Damaja, Boot Camp Click, Redman, Naughty By Nature, Queen Latifah, Pharoahe Monch, O.C., Heavy D czy Lords Of The Underground. Wszyscy z wyżej wymienionych pojawiają się na soundtracku, a to może połowa tego co na nim znajdziecie.

Akcja filmu dzieje się w Newark, New Jersey i rapowo również mamy tutaj silną reprezentację rejonu, a trzeba wiedzieć, że w tamtym czasie było to jedno z najbardziej kreatywnych hip-hopowo miejsc na Świecie. Zacznę od Redmana, bo to jego bit do "Where Am I" tworzy w filmie jedną z najlepszych scen, polecam zobaczyć TUTAJ - nie trzeba was będzie zachęcać do szybkiego sprawdzenia całości. Słuchając tej funkowej bomby czuję się jakby ktoś ukrył przede mną klasyka o mocy nie mniejszej niż "Ante Up" czy "Full Clip". Nic dziwnego, że Master Cee wybrał ten numer montując "the best of Redman". Inna rezydentka Jersey - Queen Latifah, którą część będzie kojarzyć bardziej jako aktorkę, serwuje tutaj jeden z najpiękniejszych home-anthems jakie kiedykolwiek powstały. Do tego dodajcie sobie Lord Of The Underground na bicie Marley Marla, Naughty By Nature masakrujący piekielną energią... Ciężko tu niczego nie pominąć, o tych kawałkach spokojnie można by napisać książkę.

Nie tylko z NJ jednak mamy tutaj do czynienia. Potężna reprezentacja Nowego Jorku to jednak i tak nie wszystko - dodajcie do tego niesamowite g-funkowe, kalifornijskie perły autorstwa MC Eihta, Young Laya, Ray Luva i Mac Malla. Mamy tu zespoły, które debiutują jak E. Bros na genialnym bicie Ś.P. Roc Raida, który otwiera film w najbardziej klimatyczny sposób jak się dało. Mamy najlepsze krzyżówki R&B z rapem jak w numerze B.I.G. z Total czy funkowy sztos od Frankie Beverly & Maze. Mamy toastujących Black Panta i Mad Liona. Obydwie części soundtracku razem trwają ponad godzinę i czterdzieści pięć minut, a mimo to nie ma możliwości znudzenia się tą muzyką. Nie brakuje i południa reprezentowanego dumnie przez Outkast w genialnym numerze "Benz Or Beamer". Jeru w "Invasion" jest w najwyższej formie, podobnie jak O.C. i Organized Konfusion we wspólnym tracku.

Wielbiciele boom-bapu muszą to sprawdzić. Bity od takich ludzi jak Erick Sermon, Easy Mo Bee, Roc Raida, DJ Premier czy Funkmaster Flex sprawiają, że ciężko jest przestać tego słuchać. Dodajmy, że w zdecydowanej większości są to kawałki ekskluzywnie przygotowane na tą ścieżkę dźwiękową, a duża część z nich lądowała potem na "The Best Of" i wypuszczanych przez artystów na własną rękę winylowych singlach. "New Jersey Drive" to jeden z moich ulubionych filmów, ukazujący Newark od środka za pomocą wybitnych ujęć, których nie da się zapomnieć. Ciężko o lepsze tło muzyczne niż to które znajduje się na tych płytach. KLASYK.

 

]]>
Spike Lee's Joint #2: Mo' Better Blueshttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-05,spike-lees-joint-2-mo-better-blueshttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-05,spike-lees-joint-2-mo-better-bluesMarch 25, 2013, 10:29 amMarcin NataliW życiu urodzonego w 1957 r. na Południu Stanów Zjednoczonych Sheltona Jacksona Lee jazz obecny był praktycznie od kołyski. Bill Lee - ojciec chłopaka, ochrzczonego kilka lat później przydomkiem "Spike", utrzymywał rodzinę z gry na gitarze basowej w zespołach jazzowych, choć w swojej karierze współpracował też z takimi artystami jak Aretha Franklin, Cat Stevens, Bob Dylan czy Simon and Garfunkel. Na przełomie lat 50. i 60. familia przeprowadziła się z Atlanty na nowojorski Brooklyn, a za nimi podążyła kultywowana w domu Lee miłość do jazzu…Trzydzieści trzy lata później, w sierpniu 1990 r. na ekrany amerykańskich kin trafił czwarty pełnometrażowy film autorstwa Spike'a Lee, przepełniony muzyką jazzową "Mo' Better Blues". Odpowiedzialny za scenariusz, reżyserię i produkcję, a także występujący tu jako aktor Spike stworzył niesamowicie klimatyczny i realistyczny obraz codziennego życia uzdolnionego trębacza z Nowego Jorku. Fakt obsadzenia w roli głównej świetnego, znanego już między innymi z "Freedom Cry" i "Glory", 35-letniego wówczas Denzela Washingtona bez wątpienia pomógł filmowi odnieść w USA sukces komercyjny. Zresztą jak najbardziej zasłużony.O filmieOtwierająca "Mo' Better Blues" scena cofa nas do roku 1969, kiedy to mały, kilkuletni Bleek Gilliam ćwiczy w brooklyńskim mieszkaniu pod bacznym okiem rodziców grę na trąbce. Zza okna dobiegają krzyki jego czterech kolegów, którzy korzystając z pięknej, słonecznej pogody starają się wyciągnąć Bleeka na dwór – bezskutecznie. Przymuszany przez wymagającą matkę do ćwiczeń chłopak stwierdza, że ma już dość i nienawidzi tej trąbki… Gra jednak dalej.Mija ponad 20 lat a nasz bohater (Denzel Washington) wyrasta na świetnego, ściągającego do klubu tłumy słuchaczy, trębacza. Utrzymuje się z muzyki, a fakt bycia liderem firmowanego swoim imieniem zespołu The Bleek Quintet dodaje mu pewności siebie i daje satysfakcję. Pewne rzeczy pozostają niezmienne – wciąż regularnie ćwiczy grę o ustalonych porach dnia, z tą jednak różnicą, że teraz nikt go nie przymusza. Gra nie jest też jego pobocznym hobby, ani przyjemnością w wolnym czasie – to jego powietrze, ten gość żyje muzyką. Wspaniale ukazuje to dialog, w którym pada pytanie "Co byś zrobił gdybyś nie mógł już grać?”, na co Bleek odpowiada „Pewnie zaszyłbym się w jakimś kącie i umarł. Zagrałbym na własnym pogrzebie"…Gilliam to z jednej strony profesjonalista i bohater w pełni uporządkowany, dobrze zorganizowany, a z drugiej strony postać trochę zagubiona, uwikłana w skomplikowane relacje w życiu osobistym. Sytuacji bohatera nie ułatwia ambitny, niezmiernie pewny siebie saksofonista z zespołu – Shadow Henderson (Wesley Snipes), ani też fakt, że najlepszy przyjaciel i zarazem menedżer Bleeka – Giant (Spike Lee) to nałogowy hazardzista…Po "Mo' Better Blues" nie oczekujcie misternej, zawiłej, wielowymiarowej intrygi, ani błyskawicznej akcji, za którą ciężko nadążyć – nie taki był cel filmu. Tutaj liczy się przede wszystkim bezcenny KLIMAT. Scen takich jak ta, gdy Gilliam stoi samotnie w środku nocy na nowojorskim moście i gra na trąbce, a pod nim przejeżdżają pędzące dokądś samochody, nie da się zastąpić. Mamy wrażenie, że świat wokół Bleeka przestaje istnieć w momencie, kiedy ten podnosi trąbkę do ust. Wspaniale też widzimy, jak emocje wpływają na jego grę – najlepiej na przykładzie porywającej solówki, kończącej kulminacyjną scenę koncertu w klubie, tuż przed tym, jak… O muzyceZa ścieżkę dźwiękową do filmu odpowiadają kwartet Branford Marsalis Quartet we współpracy z genialnym kompozytorem Terencem Blanchardem, którego nazwisko po naszym Tygodniu ze Spike’iem powinniście już dobrze znać. W efekcie dostajemy niecałe 40 minut wspaniałego jazzu, przypominającego nam konkretne sceny z filmu. Najlepszym tego przykładem jest otwierający album utwór "Harlem Blues", w wykonaniu grającej Clarke Bentancourt Cyndy Williams. Słuchając samego audio wciąż mam przed oczami jej magiczny występ w "Mo' Better Blues"… Tak jest praktycznie z każdym kolejnym utworem na soundtracku, co tylko dodaje im uroku.Jeśli oglądaliście film, to zaskoczeniem nie będzie również gościnny występ ćwiczących sztukę spoken word Denzela Washingtona i Wesley Snipesa. Nie mogło też zabraknąć kończącego film, rozbrzmiewającego z głośników już na napisach końcowych, kozackiego "Jazz Thing" panów z Gang Starr. A czy jest ktoś kto brzmi lepiej na jazzowych bitach niż niezawodny Gifted Unlimited Rhymes Universal? R.I.P Guru...Zdecydowanie polecam więc nie tylko film, ale i po filmie soundtrack, który stanowi dobre "przedłużenie" znakomitego seansu. I pamiętajcie - cytując wspomnianego Guru, Jazz ain't the past, the music's gonna last...Pod spodem "Jazz Thing" Gang Starr i fragment z filmu, gdzie Cynda Williams wykonuje "Harlem Blues" (wersja krótsza niż ta, którą znajdziemy na soundtracku).[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3034","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3035","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]W życiu urodzonego w 1957 r. na Południu Stanów Zjednoczonych Sheltona Jacksona Lee jazz obecny był praktycznie od kołyski. Bill Lee - ojciec chłopaka, ochrzczonego kilka lat później przydomkiem "Spike", utrzymywał rodzinę z gry na gitarze basowej w zespołach jazzowych, choć w swojej karierze współpracował też z takimi artystami jak Aretha Franklin, Cat Stevens, Bob Dylan czy Simon and Garfunkel. Na przełomie lat 50. i 60. familia przeprowadziła się z Atlanty na nowojorski Brooklyn, a za nimi podążyła kultywowana w domu Lee miłość do jazzu…

Trzydzieści trzy lata później, w sierpniu 1990 r. na ekrany amerykańskich kin trafił czwarty pełnometrażowy film autorstwa Spike'a Lee, przepełniony muzyką jazzową "Mo' Better Blues". Odpowiedzialny za scenariusz, reżyserię i produkcję, a także występujący tu jako aktor Spike stworzył niesamowicie klimatyczny i realistyczny obraz codziennego życia uzdolnionego trębacza z Nowego Jorku. Fakt obsadzenia w roli głównej świetnego, znanego już między innymi z "Freedom Cry" i "Glory", 35-letniego wówczas Denzela Washingtona bez wątpienia pomógł filmowi odnieść w USA sukces komercyjny. Zresztą jak najbardziej zasłużony.

O filmie

Otwierająca "Mo' Better Blues" scena cofa nas do roku 1969, kiedy to mały, kilkuletni Bleek Gilliam ćwiczy w brooklyńskim mieszkaniu pod bacznym okiem rodziców grę na trąbce. Zza okna dobiegają krzyki jego czterech kolegów, którzy korzystając z pięknej, słonecznej pogody starają się wyciągnąć Bleeka na dwór – bezskutecznie. Przymuszany przez wymagającą matkę do ćwiczeń chłopak stwierdza, że ma już dość i nienawidzi tej trąbki… Gra jednak dalej.

Mija ponad 20 lat a nasz bohater (Denzel Washington) wyrasta na świetnego, ściągającego do klubu tłumy słuchaczy, trębacza. Utrzymuje się z muzyki, a fakt bycia liderem firmowanego swoim imieniem zespołu The Bleek Quintet dodaje mu pewności siebie i daje satysfakcję. Pewne rzeczy pozostają niezmienne – wciąż regularnie ćwiczy grę o ustalonych porach dnia, z tą jednak różnicą, że teraz nikt go nie przymusza. Gra nie jest też jego pobocznym hobby, ani przyjemnością w wolnym czasie – to jego powietrze, ten gość żyje muzyką. Wspaniale ukazuje to dialog, w którym pada pytanie "Co byś zrobił gdybyś nie mógł już grać?”, na co Bleek odpowiada „Pewnie zaszyłbym się w jakimś kącie i umarł. Zagrałbym na własnym pogrzebie"…

Gilliam to z jednej strony profesjonalista i bohater w pełni uporządkowany, dobrze zorganizowany, a z drugiej strony postać trochę zagubiona, uwikłana w skomplikowane relacje w życiu osobistym. Sytuacji bohatera nie ułatwia ambitny, niezmiernie pewny siebie saksofonista z zespołu – Shadow Henderson (Wesley Snipes), ani też fakt, że najlepszy przyjaciel i zarazem menedżer Bleeka – Giant (Spike Lee) to nałogowy hazardzista…

Po "Mo' Better Blues" nie oczekujcie misternej, zawiłej, wielowymiarowej intrygi, ani błyskawicznej akcji, za którą ciężko nadążyć – nie taki był cel filmu. Tutaj liczy się przede wszystkim bezcenny KLIMAT. Scen takich jak ta, gdy Gilliam stoi samotnie w środku nocy na nowojorskim moście i gra na trąbce, a pod nim przejeżdżają pędzące dokądś samochody, nie da się zastąpić. Mamy wrażenie, że świat wokół Bleeka przestaje istnieć w momencie, kiedy ten podnosi trąbkę do ust. Wspaniale też widzimy, jak emocje wpływają na jego grę – najlepiej na przykładzie porywającej solówki, kończącej kulminacyjną scenę koncertu w klubie, tuż przed tym, jak…

O muzyce

Za ścieżkę dźwiękową do filmu odpowiadają kwartet Branford Marsalis Quartet we współpracy z genialnym kompozytorem Terencem Blanchardem, którego nazwisko po naszym Tygodniu ze Spike’iem powinniście już dobrze znać. W efekcie dostajemy niecałe 40 minut wspaniałego jazzu, przypominającego nam konkretne sceny z filmu. Najlepszym tego przykładem jest otwierający album utwór "Harlem Blues", w wykonaniu grającej Clarke Bentancourt Cyndy Williams. Słuchając samego audio wciąż mam przed oczami jej magiczny występ w "Mo' Better Blues"… Tak jest praktycznie z każdym kolejnym utworem na soundtracku, co tylko dodaje im uroku.

Jeśli oglądaliście film, to zaskoczeniem nie będzie również gościnny występ ćwiczących sztukę spoken word Denzela Washingtona i Wesley Snipesa. Nie mogło też zabraknąć kończącego film, rozbrzmiewającego z głośników już na napisach końcowych, kozackiego "Jazz Thing" panów z Gang Starr. A czy jest ktoś kto brzmi lepiej na jazzowych bitach niż niezawodny Gifted Unlimited Rhymes Universal? R.I.P Guru...Zdecydowanie polecam więc nie tylko film, ale i po filmie soundtrack, który stanowi dobre "przedłużenie" znakomitego seansu. I pamiętajcie - cytując wspomnianego Guru, Jazz ain't the past, the music's gonna last...

Pod spodem "Jazz Thing" Gang Starr i fragment z filmu, gdzie Cynda Williams wykonuje "Harlem Blues" (wersja krótsza niż ta, którą znajdziemy na soundtracku).

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3034","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3035","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

]]>
Spike Lee's Joint #4: Bamboozled https://popkiller.kingapp.pl/2013-03-10,spike-lees-joint-4-bamboozledhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-10,spike-lees-joint-4-bamboozledMarch 25, 2013, 1:04 pmMarcin NataliSpike Lee to bez wątpienia jeden z tych reżyserów, którzy nie boją się podejmować problemów trudnych, kontrowersyjnych, mogących wywołać burzliwy dialog w społeczeństwie. Jeśli myślicie o ambitnym kinie afro amerykańskim, w głowie natychmiast powinno wam się zapalać światełko z jego nazwiskiem. Działający aktywnie w przemyśle filmowym od 1983 r. artysta pod koniec XX w. miał już na koncie kilkanaście świetnie przyjętych "jointów", a założona przez niego na początku kariery, prężnie rozwijająca się wytwórnia filmowa "40 Acres & A Mule Filmworks" stała się symbolem zaangażowanego kina afro amerykańskiego na najwyższym poziomie.Na jesieni 2000 r. do kin w USA trafiła kolejna produkcja spod ręki mistrza – napisane i wyreżyserowane przez niego "Bamboozled". Film ten szybko okazał się komercyjną klapą, a mieszane recenzje i masa kontrowersji mu towarzyszących spowodowały, że po latach został niejako zapomniany i niezmiernie rzadko stawia się go w jednym rzędzie z pozostałymi klasykami Lee... Nie oznacza to jednak, że "Bamboozled" nie jest dziełem wartym uwagi – wręcz przeciwnie. Ta podejmująca problematykę rasową gorzka satyra na współczesny przemysł telewizyjny stanowi ważny element Spike’owej układanki, pozwalającej nam zrozumieć lepiej istotę tkwiących w społeczeństwie amerykańskim tarć i napięć. O filmie"Bamboozled" to film skomplikowany, wielopłaszczyznowy, pełen aluzji i sięgającej aż XIX w. symboliki. Głównym bohaterem jest tutaj wykształcony na Harvardzie, mówiący przykładnym, słownikowym angielskim afro amerykański pisarz, twórca scenariuszy telewizyjnych Pierre Delacroix (w tej roli wspaniały Damon Wayans). Sfrustrowany ciągłym odrzucaniem nowych pomysłów przez prostolinijnego, ograniczającego jego zapędy twórcze białego szefa Delacroix postanawia dać grubym rybom stacji CNS to, czego oczekują. Koniec prób stworzenia programu na wzór Cosby’ch, przedstawiającego dobrze prezentującą się, afro amerykańską klasę średnią... FEED THE IDIOT BOX – to hasło przyświeca pisarzowi, kiedy wpada na szalony pomysł ożywienia znanego z czasów niewolnictwa, wyśmiewającego kulturę czarnoskórych Amerykanów, rasistowskiego Minstrel show. Z tą różnicą, że tym razem zamiast białych aktorów z twarzami pomalowanymi na czarno występować będą mało znani, amatorscy aktorzy czarnoskórzy. Rzecz będzie dziać się na plantacji w Alabamie, a czerpiąca garściami ze stereotypów i uprzedzeń rasowych całość ma wzbudzać uzasadnione oburzenie u każdego widza. Tym sposobem Delacroix ma nadzieję uwolnić się od krępującej go posady w siedzibie Contintental Network System. Jak tłumaczy swojej asystentce (Jada Pinkett Smith), "Quitters quit. Besides I’d get sued. I have a contract. The only way I get out of this is if I get fired, and that is what I intend to do".Nie wszystko jednak idzie po jego myśli, a szef Pierre’a Thomas Dunwitty (Michael Rapaport), posługujący się biegle dialektem "ebonics" jest wręcz zachwycony ("Delacroix, my motherfucking man, you dug deep. You dug deeper than deep. This is the shit!"). W reztultacie wkrótce do rozkładu telewizyjnego trafia program "Mantan. The New Millenium Minstrel Show", a sam pomysłodawca i twórca w dniu jego wejścia na antenę przyznaje, że czuje się jak dr Frankenstein. Stworzył potwora... Jak zareagują widzowie, co powie społeczeństwo? O muzyceW przypadku "Bamboozled" możemy mówić praktycznie o dwóch ścieżkach dźwiękowych. Oryginalną muzykę instrumentalną do filmu (niedostępną na cd) skomponował niezmiernie utalentowany amerykański muzyk jazzowy rodem z Nowego Orleanu - Terence Blanchard. Gość ten, będący wieloletnim współpracownikiem Spike’a Lee, odpowiada za tło muzyczne m.in. do takich jego filmów jak "Crooklyn", "Malcolm X", "Clockers", "Jungle Fever", "Summer of Sam" czy "25th Hour". Stąd też w wielu scenach "Bamboozled" słyszmy spokojny, klimatyczny jazz, co wzmacnia jedynie przesłanie całości i pozwala nam skupić się na dialogach.Drugi, oficjalny soundtrack, który wciąż możecie próbować nabyć na cd, zawiera natomiast 20 utworów, w większości soulowych, z domieszką kilku konkretnych rapowych sztosów. Płytę otwiera brudne, bangerowe "Blak Iz Blak" w wykonaniu występującej w filmie afrocentrycznej, rewolucjonistycznej grupy Mau Maus: Mos Def, Canibus, MC Serch, Charli Baltimore, Mums, Gano Grills & DJ Scratch. Dalej znajdziemy m.in. "Burned Hollywood Burned" od The Roots (grających w filmie jako zespół o wdzięcznej nazwie Alabama Porch Monkeys), Chucka D i Zacka De La Rocha, a także "Just a Song" Goodie Mob czy wreszcie wspaniały remix "The Light" Commona i Eryki Badu, na bicie wielkiego J Dilli. Nie można jednak zapomnieć o niezawodnym, genialnym Stevie’m Wonderze, którego utwory "Misrepresented People" i "Some Years Ago" idealnie otwierają i kończą film. Na soundtracku znalazło się też miejsce dla innych soulowych artystów jak Angie Stone, Gerald Levert, Prince, zespół Profyle czy India.Arie, dla której był to debiut na legalnym wydawnictwie. W skrócie - ścieżka dźwiękowa z "Bamboozled" to porcja ciepłej, ambitnej, pełnej soulu muzyki, wspaniale podtrzymującej klimat dzieła Spike’a Lee. Pod spodem film w całości do obejrzenia przez youtube, a także numery "Blak Iz Blak" Mau Maus, "Misrepresented People" i "Some Years Ago" Stevie'go Wondera. "The Light (Remix)" Common oraz "Dream With No Love" Geralda Leverta.[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2821","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2822","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2823","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2824","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2825","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2828","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]Spike Lee to bez wątpienia jeden z tych reżyserów, którzy nie boją się podejmować problemów trudnych, kontrowersyjnych, mogących wywołać burzliwy dialog w społeczeństwie. Jeśli myślicie o ambitnym kinie afro amerykańskim, w głowie natychmiast powinno wam się zapalać  światełko z jego nazwiskiem. Działający aktywnie w przemyśle filmowym od 1983 r. artysta pod koniec XX w. miał już na koncie kilkanaście  świetnie przyjętych "jointów", a założona przez niego na początku kariery, prężnie rozwijająca się wytwórnia filmowa "40 Acres & A Mule Filmworks" stała się symbolem zaangażowanego kina afro amerykańskiego na najwyższym poziomie.

Na jesieni 2000 r. do kin w USA trafiła kolejna produkcja spod ręki mistrza – napisane i wyreżyserowane przez niego "Bamboozled". Film ten szybko okazał się komercyjną klapą, a mieszane recenzje i masa kontrowersji mu towarzyszących spowodowały, że po latach został niejako zapomniany i niezmiernie rzadko stawia się go w jednym rzędzie z pozostałymi klasykami Lee... Nie oznacza to jednak, że "Bamboozled" nie jest dziełem wartym uwagi – wręcz przeciwnie. Ta podejmująca problematykę rasową gorzka satyra na współczesny przemysł telewizyjny stanowi ważny element Spike’owej układanki, pozwalającej nam zrozumieć lepiej istotę tkwiących w społeczeństwie amerykańskim tarć i napięć.

O filmie

"Bamboozled" to film skomplikowany, wielopłaszczyznowy, pełen aluzji i sięgającej aż XIX w. symboliki. Głównym bohaterem jest tutaj wykształcony na Harvardzie, mówiący przykładnym, słownikowym angielskim afro amerykański pisarz, twórca scenariuszy telewizyjnych Pierre Delacroix (w tej roli wspaniały Damon Wayans). Sfrustrowany ciągłym odrzucaniem nowych pomysłów przez prostolinijnego, ograniczającego jego zapędy twórcze białego szefa Delacroix postanawia dać grubym rybom stacji CNS to, czego oczekują. Koniec prób stworzenia programu na wzór Cosby’ch, przedstawiającego dobrze prezentującą się, afro amerykańską klasę średnią...

FEED THE IDIOT BOX – to hasło przyświeca pisarzowi, kiedy wpada na szalony pomysł ożywienia znanego z czasów niewolnictwa, wyśmiewającego kulturę czarnoskórych Amerykanów, rasistowskiego Minstrel show. Z tą różnicą, że tym razem zamiast białych aktorów z twarzami pomalowanymi na czarno występować będą mało znani, amatorscy aktorzy czarnoskórzy. Rzecz będzie dziać się na plantacji w Alabamie, a czerpiąca garściami ze stereotypów i uprzedzeń rasowych całość ma wzbudzać uzasadnione oburzenie u każdego widza. Tym sposobem Delacroix ma nadzieję uwolnić się od krępującej go posady w siedzibie Contintental Network System. Jak tłumaczy swojej asystentce (Jada Pinkett Smith), "Quitters  quit. Besides I’d get sued. I have a contract. The only way I get out of this is if I get fired, and that is what I intend to do".

Nie wszystko jednak idzie po jego myśli, a szef Pierre’a Thomas Dunwitty (Michael Rapaport), posługujący się biegle dialektem "ebonics" jest wręcz zachwycony ("Delacroix, my motherfucking man, you dug deep. You dug deeper than deep. This is the shit!"). W reztultacie wkrótce do rozkładu telewizyjnego trafia program "Mantan. The New Millenium Minstrel Show", a sam pomysłodawca i twórca w dniu jego wejścia na antenę przyznaje, że czuje się jak dr Frankenstein. Stworzył potwora... Jak zareagują widzowie, co powie społeczeństwo?

O muzyce

W przypadku "Bamboozled" możemy mówić praktycznie o dwóch ścieżkach dźwiękowych. Oryginalną muzykę instrumentalną do filmu (niedostępną na cd) skomponował niezmiernie utalentowany amerykański muzyk jazzowy rodem z Nowego Orleanu - Terence Blanchard.  Gość ten, będący wieloletnim współpracownikiem Spike’a Lee, odpowiada za tło muzyczne m.in. do takich jego filmów jak "Crooklyn", "Malcolm X", "Clockers", "Jungle Fever", "Summer of Sam" czy "25th Hour". Stąd też w wielu scenach "Bamboozled" słyszmy spokojny, klimatyczny jazz, co wzmacnia jedynie przesłanie całości i pozwala nam skupić się na dialogach.

Drugi, oficjalny soundtrack, który wciąż możecie próbować nabyć na cd, zawiera natomiast 20 utworów, w większości soulowych, z domieszką kilku konkretnych rapowych sztosów. Płytę otwiera brudne, bangerowe "Blak Iz Blak" w wykonaniu występującej w filmie afrocentrycznej, rewolucjonistycznej grupy Mau Maus: Mos Def, Canibus, MC Serch, Charli Baltimore, Mums, Gano Grills & DJ Scratch. Dalej znajdziemy m.in. "Burned Hollywood Burned" od The Roots (grających w filmie jako zespół o wdzięcznej nazwie Alabama Porch Monkeys), Chucka D i Zacka De La Rocha, a także "Just a Song" Goodie Mob czy wreszcie wspaniały remix "The Light" Commona i Eryki Badu, na bicie wielkiego J Dilli.

Nie można jednak zapomnieć o niezawodnym, genialnym Stevie’m Wonderze, którego utwory "Misrepresented People" i "Some Years Ago" idealnie otwierają i kończą film. Na soundtracku znalazło się też miejsce dla innych soulowych artystów jak Angie Stone, Gerald Levert, Prince, zespół Profyle czy India.Arie, dla której był to debiut na legalnym wydawnictwie. W skrócie - ścieżka dźwiękowa z "Bamboozled" to porcja ciepłej, ambitnej, pełnej soulu muzyki, wspaniale podtrzymującej klimat dzieła Spike’a Lee.

Pod spodem film w całości do obejrzenia przez youtube, a także numery "Blak Iz Blak" Mau Maus, "Misrepresented People" i "Some Years Ago" Stevie'go Wondera. "The Light (Remix)" Common oraz "Dream With No Love" Geralda Leverta.

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2821","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2822","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2823","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2824","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2825","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"2828","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

]]>
Spike Lee's Joint #3: Clockershttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-07,spike-lees-joint-3-clockershttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-07,spike-lees-joint-3-clockersMarch 25, 2013, 10:28 amDaniel Wardziński"Clockers" trafiło na ekrany kin w Stanach Zjednoczonych we wrześniu 1995 roku, stanowiąc uzupełnienie obrazu ukochanej dzielnicy Spike'a Lee, który widzieliśmy w "Crooklynie". Singlem promującym soundtrack jest sequel legendarnego "Crooklyn Dodgers" gdzie w miejsce Buckshota, Masta Ace'a i Special Eda pojawiają się Chubb Rock, O.C. i Jeru The Damaja. Zarówno kawałek jak i film z czasem zyskały status klasycznych, ale "Clockers" okazał się porażką amerykańskiego box-office'u. Nie jestem w stanie tego zrozumieć, ale 25 milionów zielonych zainwestowanych przez producentów (samego Spike'a, ale również... Martina Scorsese) nigdy się nie zwróciło.Scenariusz wraz z bohaterem naszego tygodnia stworzył Richard Price, autor powieści "Clockers", na podstawie której stworzono fabułę filmu. Perspektywę patrzenia na Nowy Jork zmieniono z oczu dziecka w "Crooklynie" na oczy clockersów czyli narkotykowych dilerów z podwórek projektów NYC. To jeden z najbardziej brutalnych filmów Spike'a nie tylko ze względu na ilość krwi na ekranie, ale również w aspekcie moralnym. Mnóstwo tutaj scen, które zostają w pamięci jak drzazgi, ale jednocześnie wyjaśniają pewne mechanizmy, które dla białego Europejczyka niekoniecznie muszą być w pełni zrozumiałe.O filmieJak to zwykle u Spike'a bywa już intro z drastycznymi scenami ukazującymi ciała zamordowanych i tłumy gapiów z tłem rewelacyjnego numeru Marca Dorseya jest małym arcydziełem. Pierwsza scena filmu będzie łakomym kąskiem dla fanów rapu. Najpierw klasyczne ujęcie projektów z tłem Crooklyn Dodgers, a potem rozmowa na temat tego, że Chuck D i Speech z Arrested Development to chujowi raperzy, bo nie nawijają o przemocy i sexie. Co ciekawe uczestnikami rozmowy są m.in. grający drugoplanowe role Sticky Fingaz i Fredro Star ze składu Onyx. Fani serialu "The Wire" też wypatrzą jedną znajomą twarz.Głównym bohaterem filmu jest Strike, jeden z handlarzy, grany przez debiutującego tu Mekhi Phifera (na pewno pamiętacie go chociażby z "8 Mili"), który w mojej opinii zalicza tutaj rolę życia. Jednymi z głównych wątków są jego relacje z innymi bohaterami - Rodneyem - jego przełożonym, który zapewnia Strike'a, że ten jest dla niego jak syn co dosyć brutalnie weryfikuje czas (w tej roli występuje Delroy Lindo znany z "Crooklynu" choć postać niemalże skrajnie odmienna), Victorem - bratem bohatera, jedyną właściwie krystaliczną postacią w filmie czy Tyronem - dwunastoletnim wyrostkiem, którego Strike bierze pod swoje skrzydła ku wielkiemu niezadowoleniu matki dzieciaka. Mnóstwo tu zresztą postaci drugiego czy nawet trzeciego planu na tyle barwnych, że zostają w pamięci na długo. Weźmy na przykład Errola Barnesa, podupadłego psychopatycznego gangstera zniszczonego przez narkotyki i AIDS czy Andre, czarnego policjanta, który bardziej niż paragrafami przejmuje się kondycją swojej społeczności. W filmie pojawia się też sam Spike. Grany przez niego Chucky stoi ze swoim 40's na scenach zbrodni i dwukrotnie rozmawia z policjantami zgodnie z obowiązującym kodeksem nie mówiąc im właściwie nic. Znaczące jest to, że film pozostawia wiele znaków zapytania dotyczących nieukazanych fragmentów fabuły - chociażby to jak doszło do tego, że dawny szef Rodneya - Errol przestał nim być. Film zostawia z niedosytem. Nie dlatego, że czegoś w nim brakuje, ale dlatego, że historia jest na tyle wciągająca, że chciałoby się poznać jej pozostałe wątki."Clockers" przede wszystkim wygrywa klimatem, sposobem w jaki ukazane są miejsca, relacje ludzi, członków rodziny, kumpli i przełożonych... Zaczynamy lubić głównego bohatera, ale jednocześnie sposób w jaki podchodzi np. do swojego brata kreuje dwuznaczność postaci. Złe cechy dobrego chłopaka dodają mu wiarygodności. Scena w której pokazuje Tyrone'owi swoją broń uzmysławia nam, że nie jest to natural born killa tylko wytwór swojego środowiska świadom tego czego ono od niego oczekuje. Sposób w jaki mówi o zabijaniu jest sztuczny, nienaturalny, a moment w którym dostaje zlecenie od Rodneya pokazuje, że ten stawia go w bardzo kłopotliwej sytuacji. Kiedy wtajemnicza Tyronne'a w tajniki pracy dilera przedstawia nam go z kolei jako dużego dzieciaka, który powtarza innym to co usłyszał kiedyś sam. Kapitalnie w całość wpasowano też scenę przesłuchania, gdzie Harvey Keitel rozmawia z dwunastolatkiem. Specyficzny dla filmów Spike'a nieco abstrakcyjny obrazek kręcony z postacią "poruszającą się bez chodzenia" i monolog policjanta mówiącego o tym, że dzieciak uległ presji rówieśników dla których fakt, że mówi poprawnie po angielsku i ma dobre oceny jest mocno dyskredytujący. Takich scen jest więcej. Po raz kolejny świetnie wpleciono symbolikę (widoczny na zdjęciu powyżej i przewijający się w filmie bilboard "No More Packing"), tło projektów (kapitalna scena w której Strike bawi się swoją kolejką z przebitkami na ćpunów) oraz trudności jakie stoją przed tymi, którzy chcą się z nich wydostać w legalny sposób (cała historia Victora). Wszystko co najlepsze u Spike'a - nie chodzi o samą historię, która i tak przecież prezentuje dobry poziom, ale o tło i to co znajdziemy między wierszami. Właśnie w tym kryje się klasa "Clockers", jak i większości pozostałych filmów Spike'a.O soundtrackuSoundtrack "Clockers" to z pewnością jeden z najlepszych pośród filmów Spike'a. Prezentujący nie tylko oczywiste postacie, ale również mniej znanych, wówczas i dziś artystów, którzy nie ustępują reszcie poziomem. Usłyszymy tutaj zarówno rewelacyjną soulową balladę Chaki Khan, niesamowicie przebojowy, pełen dobrej energii hit Des'ree, genialny osiedlowy banger w wykonaniu Ski Beatza i Seala w kapitalnej formie. W filmie pojawiają się również numery, których na OST nie znajdziemy, jak chociażby genialne "Children Of The Ghetto". Zarówno fani rapu jak i koneserzy soulu i zwolennicy R&B będą wniebowzięci słuchając tej płyty, która jest wspaniała w oderwaniu od filmu i jeszcze lepsza, kiedy sprawdzimy go wcześniej.Soundtrack, podobnie jak film otwiera Marc Dorsey, pierwszy z rozpoczynającego płytę w genialny sposób grona wokalistów odpowiadających za pierwsze cztery tracki. Wtedy wjeżdża "Return Of The Crooklyn Dodgers", które nic nie straciło z czasem i nadal stanowi wzór hip-hopu w czystej formie. Tego zresztą jest tu więcej. Bujający się na bicie Salaama Remiego w sposób niesamowity Rebelz Of Authority, wygrywający wszystko flow Strictly Difficult na genialnej produkcji Ski czy hołdujący swoim korzeniom nie tylko w nazwie, ale również w muzyce Brooklynites.Jak dużo więcej muszę wam napisać, żeby nakłonić was do szybkiego sprawdzenia? Jak usłyszycie pierwszy wjazd podkładu i hook "I'm feeling another part of reality" poczujecie to od razu. Może przez różnorodność coś może komuś nie przypaść do gustu, ale jak dla mnie toastujący Mega Banton też świetnie daje radę. Roi się tu od rewelacyjnych numerów, tracków, które mogą stać się waszymi faworytami u tych artystów, wielkiego kalibru sztosów, które nie będą chciały wyjść z wam głowy i wy nie będziecie chcieli, żeby przestały grać w waszych głośnikach. Sztuka robienia soundtracków w swoim najwyższym kunszcie nie tylko w black music. Terrance Blanchard współpracujący ze Spikiem przy wielu produkcjach miał momenty, kiedy był chyba najlepszym gościem w swojej dziedzienie na Świecie. Musicie to usłyszeć. "Clockers" trafiło na ekrany kin w Stanach Zjednoczonych we wrześniu 1995 roku, stanowiąc uzupełnienie obrazu ukochanej dzielnicy Spike'a Lee, który widzieliśmy w "Crooklynie". Singlem promującym soundtrack jest sequel legendarnego "Crooklyn Dodgers" gdzie w miejsce Buckshota, Masta Ace'a i Special Eda pojawiają się Chubb Rock, O.C. i Jeru The Damaja. Zarówno kawałek jak i film z czasem zyskały status klasycznych, ale "Clockers" okazał się porażką amerykańskiego box-office'u. Nie jestem w stanie tego zrozumieć, ale 25 milionów zielonych zainwestowanych przez producentów (samego Spike'a, ale również... Martina Scorsese) nigdy się nie zwróciło.

Scenariusz wraz z bohaterem naszego tygodnia stworzył Richard Price, autor powieści "Clockers", na podstawie której stworzono fabułę filmu. Perspektywę patrzenia na Nowy Jork zmieniono z oczu dziecka w "Crooklynie" na oczy clockersów czyli narkotykowych dilerów z podwórek projektów NYC. To jeden z najbardziej brutalnych filmów Spike'a nie tylko ze względu na ilość krwi na ekranie, ale również w aspekcie moralnym. Mnóstwo tutaj scen, które zostają w pamięci jak drzazgi, ale jednocześnie wyjaśniają pewne mechanizmy, które dla białego Europejczyka niekoniecznie muszą być w pełni zrozumiałe.

O filmie

Jak to zwykle u Spike'a bywa już intro z drastycznymi scenami ukazującymi ciała zamordowanych i tłumy gapiów z tłem rewelacyjnego numeru Marca Dorseya jest małym arcydziełem. Pierwsza scena filmu będzie łakomym kąskiem dla fanów rapu. Najpierw klasyczne ujęcie projektów z tłem Crooklyn Dodgers, a potem rozmowa na temat tego, że Chuck D i Speech z Arrested Development to chujowi raperzy, bo nie nawijają o przemocy i sexie. Co ciekawe uczestnikami rozmowy są m.in. grający drugoplanowe role Sticky Fingaz i Fredro Star ze składu Onyx. Fani serialu "The Wire" też wypatrzą jedną znajomą twarz.

Głównym bohaterem filmu jest Strike, jeden z handlarzy, grany przez debiutującego tu Mekhi Phifera (na pewno pamiętacie go chociażby z "8 Mili"), który w mojej opinii zalicza tutaj rolę życia. Jednymi z głównych wątków są jego relacje z innymi bohaterami - Rodneyem - jego przełożonym, który zapewnia Strike'a, że ten jest dla niego jak syn co dosyć brutalnie weryfikuje czas (w tej roli występuje Delroy Lindo znany z "Crooklynu" choć postać niemalże skrajnie odmienna), Victorem - bratem bohatera, jedyną właściwie krystaliczną postacią w filmie czy Tyronem - dwunastoletnim wyrostkiem, którego Strike bierze pod swoje skrzydła ku wielkiemu niezadowoleniu matki dzieciaka. Mnóstwo tu zresztą postaci drugiego czy nawet trzeciego planu na tyle barwnych, że zostają w pamięci na długo. Weźmy na przykład Errola Barnesa, podupadłego psychopatycznego gangstera zniszczonego przez narkotyki i AIDS czy Andre, czarnego policjanta, który bardziej niż paragrafami przejmuje się kondycją swojej społeczności. W filmie pojawia się też sam Spike. Grany przez niego Chucky stoi ze swoim 40's na scenach zbrodni i dwukrotnie rozmawia z policjantami zgodnie z obowiązującym kodeksem nie mówiąc im właściwie nic. Znaczące jest to, że film pozostawia wiele znaków zapytania dotyczących nieukazanych fragmentów fabuły - chociażby to jak doszło do tego, że dawny szef Rodneya - Errol przestał nim być. Film zostawia z niedosytem. Nie dlatego, że czegoś w nim brakuje, ale dlatego, że historia jest na tyle wciągająca, że chciałoby się poznać jej pozostałe wątki.

"Clockers" przede wszystkim wygrywa klimatem, sposobem w jaki ukazane są miejsca, relacje ludzi, członków rodziny, kumpli i przełożonych... Zaczynamy lubić głównego bohatera, ale jednocześnie sposób w jaki podchodzi np. do swojego brata kreuje dwuznaczność postaci. Złe cechy dobrego chłopaka dodają mu wiarygodności. Scena w której pokazuje Tyrone'owi swoją broń uzmysławia nam, że nie jest to natural born killa tylko wytwór swojego środowiska świadom tego czego ono od niego oczekuje. Sposób w jaki mówi o zabijaniu jest sztuczny, nienaturalny, a moment w którym dostaje zlecenie od Rodneya pokazuje, że ten stawia go w bardzo kłopotliwej sytuacji. Kiedy wtajemnicza Tyronne'a w tajniki pracy dilera przedstawia nam go z kolei jako dużego dzieciaka, który powtarza innym to co usłyszał kiedyś sam. Kapitalnie w całość wpasowano też scenę przesłuchania, gdzie Harvey Keitel rozmawia z dwunastolatkiem. Specyficzny dla filmów Spike'a nieco abstrakcyjny obrazek kręcony z postacią "poruszającą się bez chodzenia" i monolog policjanta mówiącego o tym, że dzieciak uległ presji rówieśników dla których fakt, że mówi poprawnie po angielsku i ma dobre oceny jest mocno dyskredytujący. Takich scen jest więcej. Po raz kolejny świetnie wpleciono symbolikę (widoczny na zdjęciu powyżej i przewijający się w filmie bilboard "No More Packing"), tło projektów (kapitalna scena w której Strike bawi się swoją kolejką z przebitkami na ćpunów) oraz trudności jakie stoją przed tymi, którzy chcą się z nich wydostać w legalny sposób (cała historia Victora). Wszystko co najlepsze u Spike'a - nie chodzi o samą historię, która i tak przecież prezentuje dobry poziom, ale o tło i to co znajdziemy między wierszami. Właśnie w tym kryje się klasa "Clockers", jak i większości pozostałych filmów Spike'a.

O soundtracku

Soundtrack "Clockers" to z pewnością jeden z najlepszych pośród filmów Spike'a. Prezentujący nie tylko oczywiste postacie, ale również mniej znanych, wówczas i dziś artystów, którzy nie ustępują reszcie poziomem. Usłyszymy tutaj zarówno rewelacyjną soulową balladę Chaki Khan, niesamowicie przebojowy, pełen dobrej energii hit Des'ree, genialny osiedlowy banger w wykonaniu Ski Beatza i Seala w kapitalnej formie. W filmie pojawiają się również numery, których na OST nie znajdziemy, jak chociażby genialne "Children Of The Ghetto". Zarówno fani rapu jak i koneserzy soulu i zwolennicy R&B będą wniebowzięci słuchając tej płyty, która jest wspaniała w oderwaniu od filmu i jeszcze lepsza, kiedy sprawdzimy go wcześniej.

Soundtrack, podobnie jak film otwiera Marc Dorsey, pierwszy z rozpoczynającego płytę w genialny sposób grona wokalistów odpowiadających za pierwsze cztery tracki. Wtedy wjeżdża "Return Of The Crooklyn Dodgers", które nic nie straciło z czasem i nadal stanowi wzór hip-hopu w czystej formie. Tego zresztą jest tu więcej. Bujający się na bicie Salaama Remiego w sposób niesamowity Rebelz Of Authority, wygrywający wszystko flow Strictly Difficult na genialnej produkcji Ski czy hołdujący swoim korzeniom nie tylko w nazwie, ale również w muzyce Brooklynites.

Jak dużo więcej muszę wam napisać, żeby nakłonić was do szybkiego sprawdzenia? Jak usłyszycie pierwszy wjazd podkładu i hook "I'm feeling another part of reality" poczujecie to od razu. Może przez różnorodność coś może komuś nie przypaść do gustu, ale jak dla mnie toastujący Mega Banton też świetnie daje radę. Roi się tu od rewelacyjnych numerów, tracków, które mogą stać się waszymi faworytami u tych artystów, wielkiego kalibru sztosów, które nie będą chciały wyjść z wam głowy i wy nie będziecie chcieli, żeby przestały grać w waszych głośnikach. Sztuka robienia soundtracków w swoim najwyższym kunszcie nie tylko w black music. Terrance Blanchard współpracujący ze Spikiem przy wielu produkcjach miał momenty, kiedy był chyba najlepszym gościem w swojej dziedzienie na Świecie. Musicie to usłyszeć.

 

]]>
Spike Lee's Joint #1: Crooklynhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-04,spike-lees-joint-1-crooklynhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-04,spike-lees-joint-1-crooklynMay 27, 2013, 10:58 pmDaniel WardzińskiNasz nietypowy tydzień ze Spikiem Lee trzeba rozpocząć z impetem, a "Crooklyn" to dzieło bardzo dobre na początek drogi z wybitnym reżyserem i scenarzystą. I aktorem. W filmie z 1994 roku Spike gra rolę nałogowego wąchacza kleju, który okrada niewinne dzieci z pieniędzy, ale żeby było jasne - "Crooklyn" nie jest o patologicznej stronie Brooklynu. To obraz, który w uniwersalny sposób przemówi do pamięci dzieciństwa każdego widza, ale jednocześnie ukazuje specyfikę ukochanej dzielnicy reżysera.Im bliżej jesteśmy końca, tym sytuacja robi się dużo bardziej poważna, ale pierwsza połowa filmu to też znakomita rozrywka. Druga część zadba o to, żebyście film zapamiętali na długo i wynieśli z jego oglądania pewne wartości. Duże słowo, ale w tym wypadku opisuje faktycznie dużą rzecz jaką jest rodzinna więź. Jako portal muzyczny nie odmówimy sobie również przyjrzenia się bardzo istotnej, jak to zwykle u Spike'a bywa ścieżce dźwiękowej i jej znaczeniu dla odbioru filmu.O filmie...Coś w tym jest, a będziemy do tego w tym tygodniu wracać często, że aktorzy u Spike'a Lee często grają najlepsze role w życiu. Kiedy spojarzałem na niezwykle bogatą filmografę Alfre Woodard, odtworczyni matki rodziny wokół której toczy się akcja filmu, mógłbym się jeszcze zastanawiać, ale Delroya Lindo odtwórcy roli Woody'ego - ojca rodziny, widziałem tylko i wyłącznie w gorszych kreacjach. Więcej - kiedy pierwszy raz oglądałem "Crooklyn" byłem w szoku jak znakomicie wybrnął z nietypowej dla siebie, wymagającej dużych umiejętności aktorskich roli.Magia Spike'a Lee działa jednak przede wszystkim w bardzo przemawiającej do estetyki fanów nowojorskiego klimatu atmosferze. Kłótnia z rodzicami o możliwość oglądania meczu Knicksów, harmider domu pełnego dzieci, szczeniackie zabawy z czasów, kiedy gry komputerowe nie były popularne... Wszystko oczywiście nakręcone w przepiękny sposób ukazujący dom na Brooklynie. Zrobiono to tak żywo, tak rzeczywiście i wiarygodnie, że oglądając ma się poczucie obecności w całej akcji, w film się wsiąka, związuje z bohaterami i nietrudno o empatię pomimo różnić kulturowych.Tak jak napisałem wcześniej "Crooklyn" jest w moich oczach przede wszystkim filmem o dzieciństwie. Relacje z rodzeństwem, sposoby spędzania czasu, głupie odzywki i zachowania - wszystko oddano tutaj perfekcyjnie. Największe wrażenie robi jednak to jak z trwaniem filmu ukazują się wszystkie strony dzieciństwa. Nie tylko te przyjemne. To wszystko widzimy zarówno z perspektywy dzieciaków, jak i ich rodziców, którym nie brakuje kłopotów i konfliktów. Nie chcę zdradzać szczegółów fabuły... Po prostu obejrzyjcie to i poczujcie jak działają "jointy" Spike'a Lee.O soundtracku...Jak w większości przypadków, tak i tutaj soundtrack filmu jest dziełem sztuki. W tym wypadku Spike ukazał swój talent do tworzenia genialnych kompilacji. Duża część numerów z OST jest dużo starsza niż sam film. Większość z was będzie kojarzyć ten film z Crooklyn Dodgers i ponadczasowym klasykiem hip-hopu jak tytułowy singiel, znajdziecie go pod tekstem, bo jak pewnie wam wiadomo, każda godzina jest dobra, żeby posłuchać tego kawałka. Reszta jednak z hip-hopem ma niewiele wspólnego. I dobrze, bo tu nie pasowałoby to do wizji całości, tutaj potrzebne były takie cudeńka jak "O-o-h Child" zespołu Five Stairsteps, ultraklasyczny "Pusherman" Curtisa Mayfielda czy znane każdemu "ABC" Jacksons 5.Jeśli ktoś jest kompletnie zielony w black music, poznawanie jej ze Spikiem może być idealnym wstępem. "Crooklyn OST" to pełnoprawna płyta, doskonale zbudowana, a do tego ściśle związana z filmem i stawiająca poszczególne sceny przed oczami. Ja nie wyobrażam sobie tego mistrzowskiego intro ukazującego pomysłowość zabaw dzieciaków spędzających czas na podwórku bez "People Make The World Go Round" Marca Dorseya. Pierwsza scena w której w roli aktora pojawia się nasz Artysta Tygodnia bez "Pushermana" byłaby zupełnie czymś innym. Scena w której Troy jest w sklepie, a niecodzienna para tańczy przy "Never Go Back To Georgia"... So classic.Krótko i zwięźle na koniec - soundtrack filmu "Crooklyn" to fantastyczny wybór z klasyki, porcja muzyki poszerzającej spojrzenie. Każdy znajdzie tutaj swoich faworytów, a uwierzcie, że jest z czego wybierać. Pod spodem kilka pojedynczych perełek, które powinny skłonić was do zapoznania się. Z filmem również. Nasz nietypowy tydzień ze Spikiem Lee trzeba rozpocząć z impetem, a "Crooklyn" to dzieło bardzo dobre na początek drogi z wybitnym reżyserem i scenarzystą. I aktorem. W filmie z 1994 roku Spike gra rolę nałogowego wąchacza kleju, który okrada niewinne dzieci z pieniędzy, ale żeby było jasne - "Crooklyn" nie jest o patologicznej stronie Brooklynu. To obraz, który w uniwersalny sposób przemówi do pamięci dzieciństwa każdego widza, ale jednocześnie ukazuje specyfikę ukochanej dzielnicy reżysera.

Im bliżej jesteśmy końca, tym sytuacja robi się dużo bardziej poważna, ale pierwsza połowa filmu to też znakomita rozrywka. Druga część zadba o to, żebyście film zapamiętali na długo i wynieśli z jego oglądania pewne wartości. Duże słowo, ale w tym wypadku opisuje faktycznie dużą rzecz jaką jest rodzinna więź. Jako portal muzyczny nie odmówimy sobie również przyjrzenia się bardzo istotnej, jak to zwykle u Spike'a bywa ścieżce dźwiękowej i jej znaczeniu dla odbioru filmu.

O filmie...

Coś w tym jest, a będziemy do tego w tym tygodniu wracać często, że aktorzy u Spike'a Lee często grają najlepsze role w życiu. Kiedy spojarzałem na niezwykle bogatą filmografę Alfre Woodard, odtworczyni matki rodziny wokół której toczy się akcja filmu, mógłbym się jeszcze zastanawiać, ale Delroya Lindo odtwórcy roli Woody'ego - ojca rodziny, widziałem tylko i wyłącznie w gorszych kreacjach. Więcej - kiedy pierwszy raz oglądałem "Crooklyn" byłem w szoku jak znakomicie wybrnął z nietypowej dla siebie, wymagającej dużych umiejętności aktorskich roli.

Magia Spike'a Lee działa jednak przede wszystkim w bardzo przemawiającej do estetyki fanów nowojorskiego klimatu atmosferze. Kłótnia z rodzicami o możliwość oglądania meczu Knicksów, harmider domu pełnego dzieci, szczeniackie zabawy z czasów, kiedy gry komputerowe nie były popularne... Wszystko oczywiście nakręcone w przepiękny sposób ukazujący dom na Brooklynie. Zrobiono to tak żywo, tak rzeczywiście i wiarygodnie, że oglądając ma się poczucie obecności w całej akcji, w film się wsiąka, związuje z bohaterami i nietrudno o empatię pomimo różnić kulturowych.

Tak jak napisałem wcześniej "Crooklyn" jest w moich oczach przede wszystkim filmem o dzieciństwie. Relacje z rodzeństwem, sposoby spędzania czasu, głupie odzywki i zachowania - wszystko oddano tutaj perfekcyjnie. Największe wrażenie robi jednak to jak z trwaniem filmu ukazują się wszystkie strony dzieciństwa. Nie tylko te przyjemne. To wszystko widzimy zarówno z perspektywy dzieciaków, jak i ich rodziców, którym nie brakuje kłopotów i konfliktów. Nie chcę zdradzać szczegółów fabuły... Po prostu obejrzyjcie to i poczujcie jak działają "jointy" Spike'a Lee.

O soundtracku...

Jak w większości przypadków, tak i tutaj soundtrack filmu jest dziełem sztuki. W tym wypadku Spike ukazał swój talent do tworzenia genialnych kompilacji. Duża część numerów z OST jest dużo starsza niż sam film. Większość z was będzie kojarzyć ten film z Crooklyn Dodgers i ponadczasowym klasykiem hip-hopu jak tytułowy singiel, znajdziecie go pod tekstem, bo jak pewnie wam wiadomo, każda godzina jest dobra, żeby posłuchać tego kawałka. Reszta jednak z hip-hopem ma niewiele wspólnego. I dobrze, bo tu nie pasowałoby to do wizji całości, tutaj potrzebne były takie cudeńka jak "O-o-h Child" zespołu Five Stairsteps, ultraklasyczny "Pusherman" Curtisa Mayfielda czy znane każdemu "ABC" Jacksons 5.

Jeśli ktoś jest kompletnie zielony w black music, poznawanie jej ze Spikiem może być idealnym wstępem. "Crooklyn OST" to pełnoprawna płyta, doskonale zbudowana, a do tego ściśle związana z filmem i stawiająca poszczególne sceny przed oczami. Ja nie wyobrażam sobie tego mistrzowskiego intro ukazującego pomysłowość zabaw dzieciaków spędzających czas na podwórku bez "People Make The World Go Round" Marca Dorseya. Pierwsza scena w której w roli aktora pojawia się nasz Artysta Tygodnia bez "Pushermana" byłaby zupełnie czymś innym. Scena w której Troy jest w sklepie, a niecodzienna para tańczy przy "Never Go Back To Georgia"... So classic.

Krótko i zwięźle na koniec - soundtrack filmu "Crooklyn" to fantastyczny wybór z klasyki, porcja muzyki poszerzającej spojrzenie. Każdy znajdzie tutaj swoich faworytów, a uwierzcie, że jest z czego wybierać. Pod spodem kilka pojedynczych perełek, które powinny skłonić was do zapoznania się. Z filmem również.

 

]]>
De La Soul "Grind Date" (Klasyk Na Weekend)https://popkiller.kingapp.pl/2011-04-29,de-la-soul-grind-date-klasyk-na-weekendhttps://popkiller.kingapp.pl/2011-04-29,de-la-soul-grind-date-klasyk-na-weekendDecember 30, 2013, 12:22 amDaniel Wardziński"Some mastered the art of cash, but not the part that lasts and disappear after doin two albums" nawija Posdonus w otwierającym "Grind Date" numerze "Future". De La to zespół piekielnie długowieczny i nigdy nie schodzący powyżej swojego standardowego poziomu, który dla większości jest wciąż nieosiągalny. Zrobić klasyczny album w 15 lat po debiucie (skądinąd również klasycznym) to sztuka, która nie zdarza się zbyt często.Pos, Trugoy the Dove i Maseo to trzech gości, którzy udowadniają, że "rap nie jest pracą, tylko życiem". Kiedy zbierałem się do tego artykułu pomyślałem sobie przez chwilę "klasyk? Nie, to jeszcze za świeże". Siedem lat... Czas leci, a ta płyta wciąż jest świeża i właśnie o to chodzi.Tę świeżość wnoszą oczywiście raperzy tworzący jeden z najbardziej wyrównanych duetów w historii. Nawet z maksymalną doża subiektywnego spojrzenia rozstrzygnięcie czy lepszy jest Pos czy Dave jest dla mnie niemożliwe. Włączam sobie "Shopping Bags" na madlibowym eksperymencie i wciąż nie mogę uwierzyć, że po tylu latach można mieć spojrzenie na bit dużo bardziej innowacyjne niż newcomerzy. Dave otwierający numer tytułowy "I'm a rhyme artist" ma absolutną rację, bo w kwestii oryginalności, sposobu poruszania się po bicie, różnorodności w tym zakresie... Klasa światowa. Może to dlatego, że pochodzą z pokolenia, kiedy właśnie te kwestie były najważniejsze? Może przez doświadczenie? A może po prostu to nieziemsko utalentowani kolesie?A jeździć tutaj mają po czym, bo oprawa muzyczna "Grind Date" to arcydzieło i nic w tym określeniu nie jest na wyrost. Supa Dave West robi tu cuda, swoje dokładają Jake One, Madlib, 9th Wonder i świętej pamięci J Dilla. Każdy w świetnej formie. Obok jednego z największych bangerów XXI wieku - "Rock.Co.Kane Flow" Jake One'a mamy tutaj przepiękne, delikatne i niesamowicie niosące raperów swoją nieszablonową perkusją "It's Like That" Westa. Dilla robi wbijający w Ziemię "Detroit-fashioned" "Verbal Clap", ale też cudowny, samplowany, lekki "Much More" z niesamowitą Yummy na refrenie. 9th Wonder jedzie z duszą i ciężko zarzucić mu tutaj sterylność... Oldschoolowe "Days Of Our Lifes" z Commonem... Damn. Przy tych bitach można się rozpłynąć. Nie wiem jak wiele złej woli trzeba mieć w sobie, żeby czepiać się muzyki na tej płycie.Kolejka albumów czekających na recenzję na Popkillerze spora, ale kiedy zebrałem się do Klasyka Na Weekend z tym albumem, znowu przez dwa dni nie słuchałem niczego innego. Tak to działa... Wady tego albumu są jak nominalnie napastnicy Realu w meczu z Barcą - nie ma takich. Gościnnie przekrój od wspaniałych wokalistek - Yummy i Butta Verse po Flava Flava i Spike'a Lee. Common i Ghostface dają świetne zwrotki, a MF Doom... Nie wiem czy to on czy któryś z klonów, ale dał radę. Książkę bym mógł napisać o tym albumie. Chcę usłyszeć "Rock.Co.Kane" i możliwie dużo numerów z tej płyty na Warsaw Challenge. Do zobaczenia! "Some mastered the art of cash, but not the part that lasts and disappear after doin two albums" nawija Posdonus w otwierającym "Grind Date" numerze "Future". De La to zespół piekielnie długowieczny i nigdy nie schodzący powyżej swojego standardowego poziomu, który dla większości jest wciąż nieosiągalny. Zrobić klasyczny album w 15 lat po debiucie (skądinąd również klasycznym) to sztuka, która nie zdarza się zbyt często.

Pos, Trugoy the Dove i Maseo to trzech gości, którzy udowadniają, że "rap nie jest pracą, tylko życiem". Kiedy zbierałem się do tego artykułu pomyślałem sobie przez chwilę "klasyk? Nie, to jeszcze za świeże". Siedem lat... Czas leci, a ta płyta wciąż jest świeża i właśnie o to chodzi.

Tę świeżość wnoszą oczywiście raperzy tworzący jeden z najbardziej wyrównanych duetów w historii. Nawet z maksymalną doża subiektywnego spojrzenia rozstrzygnięcie czy lepszy jest Pos czy Dave jest dla mnie niemożliwe. Włączam sobie "Shopping Bags" na madlibowym eksperymencie i wciąż nie mogę uwierzyć, że po tylu latach można mieć spojrzenie na bit dużo bardziej innowacyjne niż newcomerzy. Dave otwierający numer tytułowy "I'm a rhyme artist" ma absolutną rację, bo w kwestii oryginalności, sposobu poruszania się po bicie, różnorodności w tym zakresie... Klasa światowa. Może to dlatego, że pochodzą z pokolenia, kiedy właśnie te kwestie były najważniejsze? Może przez doświadczenie? A może po prostu to nieziemsko utalentowani kolesie?

A jeździć tutaj mają po czym, bo oprawa muzyczna "Grind Date" to arcydzieło i nic w tym określeniu nie jest na wyrost. Supa Dave West robi tu cuda, swoje dokładają Jake One, Madlib, 9th Wonder i świętej pamięci J Dilla. Każdy w świetnej formie. Obok jednego z największych bangerów XXI wieku - "Rock.Co.Kane Flow" Jake One'a mamy tutaj przepiękne, delikatne i niesamowicie niosące raperów swoją nieszablonową perkusją "It's Like That" Westa. Dilla robi wbijający w Ziemię "Detroit-fashioned" "Verbal Clap", ale też cudowny, samplowany, lekki "Much More" z niesamowitą Yummy na refrenie. 9th Wonder jedzie z duszą i ciężko zarzucić mu tutaj sterylność... Oldschoolowe "Days Of Our Lifes" z Commonem... Damn. Przy tych bitach można się rozpłynąć. Nie wiem jak wiele złej woli trzeba mieć w sobie, żeby czepiać się muzyki na tej płycie.

Kolejka albumów czekających na recenzję na Popkillerze spora, ale kiedy zebrałem się do Klasyka Na Weekend z tym albumem, znowu przez dwa dni nie słuchałem niczego innego. Tak to działa... Wady tego albumu są jak nominalnie napastnicy Realu w meczu z Barcą - nie ma takich. Gościnnie przekrój od wspaniałych wokalistek - Yummy i Butta Verse po Flava Flava i Spike'a Lee. Common i Ghostface dają świetne zwrotki, a MF Doom... Nie wiem czy to on czy któryś z klonów, ale dał radę. Książkę bym mógł napisać o tym albumie. Chcę usłyszeć "Rock.Co.Kane" i możliwie dużo numerów z tej płyty na Warsaw Challenge. Do zobaczenia!

 

]]>