Nietrudno było przegapić premierą płyty duetu Fat & Slim. Promocja nie miała takiej siły przebicia, żeby dotrzeć szeroko, a co dopiero do Polski. Czasy się zmieniły, lata świetności The Pharcyde dawno za nami, a dla labelów żaden to hit wydawniczy, raczej konieczność budowania od podstaw pozycji nowych artystów. Oczywiście Fatlip i Slim Kid Tre nie są żadnymi rookies, co słychać od pierwszej do ostatniej minuty tego krótkiego materiału (łącznie niecałe trzy kwadranse).
"Love" to trzynaście tracków z których kilka to instrumentalne przerywniki, a kilka troszkę ucieka hip-hopowej stylistyce w stronę oldschoolowego R&B, pięknych jazzujących i soulujących "nastrojóweczek" i całej tradycji piosenek o miłości w czarnej muzyce. Jak wskazuje sam tytuł płyta jest o miłości, ale też nie traktujcie tego stuprocentowo serio. Materiał może świetnie sprawdzić się na romantycznej randce, ale nie jest to jakieś przesadnie podniosłe popłakiwanie o nieszczęśliwym związku... Fat i Slim zrobili płytę o miłości, która nie irytuje patosem, a raczej nastraja, buduje klimat i budzi emocje.
Fatlip i Slimkid wiedzieli dokładnie co chcą na tym materiale osiągnąć. Obydwaj postawili duży krok do przodu, jednocześnie nie zapominając, gdzie ich nogi stały wcześniej i nie zmieniając kierunku o 180 stopni. Słuchając tej efektownie i mądrze udźwiękowionej produkcji, myślę sobie, że wieloletni współpracownik chłopaków - Ś.P. J Dilla siedzi sobie gdzieś w lepszym świecie, pali spliffa i buja głową z uznaniem. Po pierwszym przesłuchaniu myślałem, że to przyjemna muzyka tła, która nigdy nie przebije się do świadomości w pełni... Głupi jestem. Dziś, po wielu odsłuchach, kiedy wjeżdża idealne jazzowe "Mute" ze swoim saksofonowym akordem rozpływam się przyssany do głośnika. Każdy moment albumu ma swojego asa w rękawie, który sprawia, że zaczynasz podziwiać "Love" jako wysmakowane, przemyślane i porywające dzieło.
"Mr. Valentine" z fantastyczną Kim Hill przygwoździ was do ziemi, kiedy z zadymionego jazzowego sztosu nagle przebije się potężny bas i perkusja - idealnie pasujące do numeru, ale od samego początku przejmujące nad nim pełną władzę. Mój prywatny kandydat na hita (którym jak znam życie nigdy nie zostanie) - "My Baby" czerpiące pełnymi garściami z muzyki latynoskiej ze swoimi perkusjami jest kawałkiem w typie tych przy których nie da się nie poruszać do rytmu. Dobre wrażenie na początku potęguje też "Clap Yo Hands" nieco kojarzące się z nieśmiertelnym "Watch Out Now" Beatnutsów. Również nieco południowoamerykańskie, ale już w inny sposób. Na albumie klimaty zmieniają się dosyć dynamicznie, ale jednocześnie podróż po nich układa się w logiczną całość i materiał się nie rozjeżdża.
Dilla przychodzi mi na myśl szczególnie, kiedy słucham takich "The Feeling" czy "Butwatcha Do 2 Me!", które pięknie kontynuują tradycję wizjonera z Detroit. Farsajdowcy nie zapomnieli jak robi się klasyczny hip-hop co słyszymy np. w rewelacyjnym przerywniku "Pizzicato". Te instrumentalne skity są tutaj zresztą jak niezbędny element układanki i sprawiają, że album łyka się trzy razy z rzędu i nawet nie myśli o znudzeniu. Ta płyta chwilami jest produkowana jak topowe produkcje soulowych wokalistek i gwiazd R&B, wszystko brzmi żywo, naturalnie, czysto, ale jednocześnie jest ukryte za jazzową mgiełką papieroswego dymu... Fat i Slim żąglują sobie gatunkami z łatwością i naturalnością, której może im zazdrościć każdy. Każdy może im też zazdrościć takiego materiału. Komerycjnie bomby nie będzie, ale artystycznie... Fani Pharcyde umrą z radości, a i Ci, którzy nie znają wcześniejszych dokonań pewnie szybko wkręcą się w bardzo zmysłowy i przekonujący klimat miłośny przedstawiony oczami kalifornijskich wyjadaczy. Piękna płyta. Wyjątkowa i warta zapamiętania. Sprawdźcie koniecznie.
Komentarze