Popkiller
2022

GŁOSOWANIE

News Świat

popkiller.kingapp.plLa Coka Nostra "Masters Of The Dark Arts" - recenzja

Wyciągnąłem Berettę. Popieściłem chwilkę palcami gładką, chłodną lufę, po czym szybkim ruchem załadowałem magazynek. Sprawdziłem resztę podręcznego arsenału. Shotgun ukryty pod ciężkim, czarnym, stylowym prochowcem – jest. Ingram w torbie przewieszonej przez ramię – jest. W razie czego mogę szybko odsunąć zamek i chwycić to cacuszko. Pomacałem chwilę w torbie – oprócz kilku magazynków wyczułem obłe kształty granatów. Wszystko jest. Założyłem buty i już szykowałem się do wyjścia, gdy przypomniałem sobie o pewnej ważnej rzeczy. Nie ma przecież dobrej zabawy bez muzyki, prawda? Sprawdziłem zasoby mojej wiernej MP4. Wśród mieszaniny klasycznego rocka, agresywnego punku, metalu i zimnej elektroniki znalazłem folder o nazwie „La Coka Nostra – Masters of the Dark Arts”. Ach tak, nowy ich album. Dobry skład pięciu (chociaż nie, teraz to już chyba czterech?) porypańców, ale ich pierwszy album trochę nie spełnił oczekiwań. Nic to – zdecydowałem – nada się.


Szedłem powoli ulicami w stronę centrum, wsłuchując się w muzykę. Album rozpoczął się zaskakująco spokojnie, z „pogrzebowymi” organami i samplem, w którym koleś gada, że tak naprawdę to my sami tworzymy swój wszechświat, nadając mu jego charakter. Fajny pomysł. Wsłuchiwałem się dalej w nawijkę Ill Billa i Slaine’a. Everlast musiał odejść z grupy z powodu choroby córki. Trochę szkoda – pamiętam, że na pierwszym albumie podobał mi się jego wokal, i rockowe zacięcie.  Ale z lekkim zaskoczeniem spostrzegłem, że to wcale nie przeszkadza pozostałym dwóm MC, którzy na majku zapieprzają aż miło. Im mniej, tym lepiej – tym razem to dwaj panowie (zamiast trzech) dyktują warunki, dając nam zajebiste, mroczne teksty i agresywną nawijkę lepszą niż na debiucie.
Coraz bardziej zaczęło mi się to podobać. Kolejne tracki po hipnotyzującym wstępie zaczęły być coraz bardziej epickie, brzmią bardziej… apokaliptycznie? Tak, to dobre słowo, roześmiałem się w duchu, mimowolnie sięgając za pazuchę i muskając rękojeść pistoletu.
Już niedaleko. Czwarty track – rozpoznaję ten styl. Każdy fan hip-hopu rozpozna vibe od Preemo. Pozwoliłem ciału się rozluźnić i trochę pogibać do bujającego beatu, podczas gdy Ill Bill wrzeszczał mi do ucha, bym nie wtrącał nosa w nie swoje sprawy. Piąty utwór to zaskakująco nijaki track z jakimiś elektronicznymi plumknięciami i Seanem Price’em. Zapaliłem fajkę. Lubię zajarać przed akcją, zrelaksować się, poobserwować chwilkę zwiewny dym, poczuć jego kąsanie w płucach. Że niby płacę za okropną śmierć, za raka płuc? I tak wszyscy umrzemy, dziewczynki i chłopcy, nawet nie wiemy, kiedy.
Dotarłem na miejsce. Rozległy plac, pośrodku malutka fontanna, wokół ludzie. Spieszący do pracy, wbici w garnitury, z nieodłącznymi neseserkami, niewolnicy wielkich korporacji. Uśmiechnięte, wiecznie plotkujące o niczym kobiety, kobietki i staruchy – niewolnice własnej próżności. Starzy. Młodzi. Głupi. Mądrzy. Dobrzy. Źli. Mrowisko w wersji makro. Dokańczając fajkę, pomyślałem o równości człowieka i o tym, jak bzdurny to koncept. Ludzie nigdy nie byli i nie będą sobie równi. Poza jednym momentem w życiu…
Czas zaczynać. Rzuciłem niedopałek i sięgnąłem po pistolet – na początek rozgrzewka. Chwyciłem za gnata i w tym momencie pomyślałem: „Zaraz, przecież masz słuchawki na uszach. A co, jeśli wezwą psy? Możesz ich nie usłyszeć…” Trochę racji w tym jest. Ale za bardzo podoba mi się ten album. Obiecałem sobie, że będę bardzo uważny.
Szósty track. Wzywa do bitwy (ten sampel, o cholera….). Pulsuje, wwierca się w głowę. Tak samo jak pierwszy nabój, który wystrzeliłem, wwiercił się w łeb jakiemuś kolesiowi w spodniach na kant. Nie słyszałem krzyków, zajęty byłem rozkoszowaniem się szkarłatną mgiełką, która powstawała z trafionych głów i innych części ciała. Moja własna gun-opera a la John Woo właśnie stawała się rzeczywistością, z La Coka Nostra jako soundtrackiem. Po „The Story Goes On” przywitał mnie „Letter to Ouisch”. Subtelny, hipnotyzujący głos kobiety i…. O, do diabła, co za beat! Niesamowite! Brzmi jak gitarowy koncert w piekle podczas złego tripu. Nie wytrzymałem. Zacząłem headbangować wściekle, chwyciłem ingrama i zacząłem rozpylać pestki we wszystkich kierunkach. Czerwień, czerwień, czerwień. Wszędzie czerwony, zupełnie jakbym ekranizował „Raining Blood” Slayera. Świat stał się nieskończonym szkarłatem, a ja pogrążałem się w amoku…
Zdołałem się opanować po chwili. Wokół mnie morze krwi. Fontanna wyglądała jak basen dla wampirów. W słuchawkach brzmiało „The Eyes of Santa Muerte”. Lekki folkowy sampel, z fantastyczną gitarką… La Santa Muerte patrzyła w tym momencie właśnie na mnie. Trudno mi powiedzieć, czy płacze, czy się cieszy. Popatrzyłem na ludzi, wrzeszczących, zagubionych, płaczących, rozpaczliwie zwiewających z placu. Nie martwcie się, pomyślałem. Pomyślcie o tym jako o wybawieniu od ziemskich trosk. Sięgnąłem po shotguna.
„Murder World”, „Coka Kings”, „.38 Revolver” – to dobre tracki, uznałem, ale jakoś nie zapadają szczególnie w pamięć. Produkcja na „Masters…” jest świetna, ale spostrzegłem, że niektóre tracki zlewają się ze sobą. Beaty w nich są zrobione jakby na jedno kopyto, z braku lepszego określenia. Trochę za bardzo brzmią w nich echa „Heavy Metal Kings” Ill Billa i Vinniego Paza oraz ostatniej płyty Jedi Mind Tricks, które samie w sobie nie są złe, ale też nie są tak dobre jak na przykład solówka Billa, „The Hour of Reprisal”. To było coś! Czemu Bill nie dał czegoś więcej od siebie?
Gdzieś mignął mi kogut policyjny. A więc już tu są. Załadowałem nowy magazynek i ukryłem się za jakimś murkiem. W uszach delikatnie sączyły się dźwięki „Malverde Market”. Kolejny znakomity track, ze świetnym tekstem i chwytającym za gardło klimatem. Nawet mnie ciarki przeszły, gdy słuchałem, co dzieci robią w Meksyku….
Ja tu gadu gadu, a tu z jednego radiowozu nagle zrobiły się dziesiątki. Armia funkcjonariuszy otoczyła plac, jeden z nich coś wrzeszczał przez megafon. Nie obchodziło mnie to, bo właśnie wszedł track tytułowy, kończący album. Absolutnie epicki, z fenomenalnie budującym napięcie beatem. Godna konkluzja bardzo dobrego albumu.
Załadowałem shotguna. Panowie policjanci, widzę, że panowie dzisiaj nerwowi? Proszę, troszkę ołowiu powinno pomóc. Obróciłem się, by wycelować i…
GAME OVER
Moja postać padła jak długa na ziemię. Wirtualny policjant podbiegł do niej i oddał jeszcze cztery strzały. Westchnąłem ciężko. A jednak nie byłem uważny. Znowu się nie udało. Ale przynajmniej urządziłem wcale niezłą rzeź, do tego przy zarąbistej muzie. Jak oceniam ten album? Lepszy od debiutu LCN, mroczniejszy, lepiej brzmiący jako całość. Hmmm…. Glina wystrzelił cztery razy, tak? Pasuje. A nawet dodam plusik. Cztery i pół w skali szkolnej.
Puk, puk. Do pokoju weszła mama. Na szczęście przytomnie wyłączyłem szybko grę i włączyłem Wikipedię na jakimś przypadkowym haśle.
- Wojtuś, obiad już na stole.
- Zaraz przyjdę.
- Kochanie, nie siedź długo przy komputerze.
- Nie będę, mamo.
Mama uśmiechnęła się ciepło.
- Jakie to szczęście, że ty używasz komputera do nauki, zamiast grać w te krwawe gry! Mówię ci, to stąd się biorą ci psychopaci…. Jak tak można, grać w grę o zabijaniu wszystkiego, co się rusza!

Może Cię zainteresować

Paluch robi koszulki z pomyłką językową Pei
Data publikacji 2023-06-21

Paluch robi koszulki z pomyłką językową Pei

Popkillery 2023 - retransmisja
Data publikacji 2023-06-27
Jim Jones vs. Pusha T - nowy beef na amerykańskiej scenie
Data publikacji 2023-06-28

Jim Jones vs. Pusha T - nowy beef na amerykańskiej scenie

Poszwixxx musi zapłacić karę za promowanie alkoholu i narkotyków
Data publikacji 2023-06-28

Poszwixxx musi zapłacić karę za promowanie alkoholu i narkotyków

Waldemar Kasta żegna się z hip-hopem
Data publikacji 2023-06-30

Waldemar Kasta żegna się z hip-hopem

Komentarze

Będziemy używać tego zamiast twojego imienia i nazwiska

Newsletter


Chcesz być na bieżąco? Nasz newsletter wyeliminuje wszystkie szumy i pozwoli skupić się na tym, co w muzyce naprawdę wartościowe. Zero spamu, same konkrety! I tylko wtedy, gdy faktycznie warto!