Muzycznie Anta w znacznie większym stopniu, wsparli na albumie Nate Collis - odpowiadający za bluesowe gitarki i Erick Anderson, fantastyczny klawiszowiec. Obydwu mogliśmy usłyszeć już na poprzednim albumie.
Ale tutaj ich obecność jest jeszcze bardziej odczuwalna i bynajmniej nie jest to mącenie dotychczasowego brzmienia udziwnieniami. Przeciwnie, olbrzymie talenty dwóch wspomnianych sprawiają, że przy muzycznej stronie albumu nudzimy się stosunkowo rzadko. Wyraźnie słychać też, że szefem produkcji i ostatnim decydującym był Ant. Ant, który trochę odsunął się w cień i pozwolił instrumentalistom uczynić brzmienie swojego albumu świeżym, żywym i znakomicie nawiązującym do bluesa o którego zespół z Minneapolis zahaczał już nie raz. Są tu zresztą numery przy których jego udział jest większy i wciąż imponuje. Muzycznie możemy mówić jedynie o chwilowych przestojach, większość jest wkręcająca, dobrze dobrana nastrojowo, świetnie zagrana... Jeszcze trochę więcej życia w tej muzyce, dynamitu dla wściekłej strony Sluga, którą ujawnia ostatnio rzadko i byłoby świetnie. Jest na czwórkę z plusem.
Slug może i stracił trochę z energii starych numerów i takich numerów jak "Tryin' To Find A Balance" czy "Blah Blah Blah" z Alim już niestety nie robi, ale plastyczność jego opisów, sposób w jaki używa słów do opisania pewnych sytuacji... Klasa. Nie bez znaczenia dla kształtu i nastroju albumu z pewnością była śmierć Eyedea'i, którego wspomina tu kilka razy. Flow niby się nie rozwija, ale gdzie by miało się rozwijać, on mówi o życiu, potrafi to robić, nie ma obowiązku żonglować stylistyką... Ale chce. Potrafi zarówno rapować, nucić jak i całkiem przyzwoicie śpiewać. To wszystko ważne, ale na pierwszym miejscu tych zachwytów umieściłbym emocje. Jego historie nadal wzbudzają ciarki swoją wiarygodnością, a to, że udało mu się odnaleźć trochę więcej szczęścia i pogody ducha powinno raczej cieszyć - "She's Enough" to najlepszy chyba numer na płycie. Pierwszy singiel "Just For Show" to z kolei obraz kłótni i każdy kto ma takie za sobą z pewnością znajdzie w tym coś ze swojego życia. "The Last To Say" to z kolei coś dla fanów starych historii Sluga - rzecz smutna, ale brutalnie prawdziwa. Na tym właśnie polega urok Sluga - jego przemyślenia są brudne, czasem bardzo skomplikowane, ale ten gość po prostu wzbudza sympatię. Jeśli nie umiejętnościami to tekstami na pewno.
Atmosphere nie wypuszcza słabych nagrań. Jeżeli już, to niezwykle rzadko. Nowy album, dla każdego, kto ma kilka chwil, żeby pokminić to co Slug ma do powiedzenia, a reszta do zaproponowania na tło dla tych przemyśleń. Może mniej jest tu takich numerów, które z Atmo będziecie kojarzyć do końca życia w pierwszej kolejności, ale kilka błyskotliwych, ciekawych numerów, które z pewnością zaspokoją apetyt fanów na nowe rzeczy od zespołu. Fajnie będzie zobaczyć na Hip Hop Arenie 2011, szczególnie, że repertuar z którym przyjadą, a na pewno nowego materiału trochę zagrają, jest naprawdę dobrym albumem. Dla fanów na piątkę, dla reszty czwórka z małym plusem za takie cudeńka jak otwierające album "My Key", wspomniane single, "Last To Say" czy utrzymane w bardziej Antowym stylu "My Notes", które wyjaśnia, że kolejne nagrania Atmo nadal będą wychodzić... Nie, zdecydowanie nie zawodzą i nie zostawiają fanów z pustymi rękami.
PS: Pod spodem mała próbka tego jak mądrze i atrakcyjnie promować takie albumy.
Komentarze