popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Slughttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/18124/SlugNovember 15, 2024, 1:47 ampl_PL © 2024 Admin stronyRas Kass znów na bicie DJ'a Premiera - jest ogień!https://popkiller.kingapp.pl/2020-05-14,ras-kass-znow-na-bicie-dja-premiera-jest-ogienhttps://popkiller.kingapp.pl/2020-05-14,ras-kass-znow-na-bicie-dja-premiera-jest-ogienMay 14, 2020, 11:13 amMarcin NataliRas Kassa na scenie widziałem kilka razy - od występu na Hip Hop Kempie, przez support, który grał przed koncertem GZA w Warszawie, aż po show w ramach trasy West Coast Takeover z Xzibitem pod koniec zeszłego roku. Jedna rzecz, która się nie zmienia, to to, że niezmiennie ogień w wersji live robi wspólny numer weterana z Carson z DJ'em Premierem, pamiętne, można wręcz rzec klasyczne, "Goldyn Chyld". W tym roku obaj artyści znów połączyli siły - i znów dostaliśmy kawał najlepszej jakości rapu z obu Wybrzeży!Mowa o utworze "The 1st Time", który znalazł się na wydanym w piątek albumie "Walking With Lions" tria Jamo Gang w składzie Ras Kass, El Gant i J57. Pierwszych dwóch dodatkowo na mikrofonie w tym utworze wspiera sam Slug z Atmosphere, a rezultat aż prosi o włączenie repeat - klasa! A przy okazji sprawdzajcie też nasz nowy, 12-minutowy wywiad z Ras Kassem, opublikowany w minioną niedzielę:[[{"fid":"59387","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"4":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"4"}}]]Ras Kassa na scenie widziałem kilka razy - od występu na Hip Hop Kempie, przez support, który grał przed koncertem GZA w Warszawie, aż po show w ramach trasy West Coast Takeover z Xzibitem pod koniec zeszłego roku. Jedna rzecz, która się nie zmienia, to to, że niezmiennieogień w wersji live robi wspólny numer weterana z Carson z DJ'em Premierem, pamiętne, można wręcz rzec klasyczne, "Goldyn Chyld"

W tym roku obaj artyści znów połączyli siły - i znów dostaliśmy kawał najlepszej jakości rapu z obu Wybrzeży!

Mowa o utworze "The 1st Time", który znalazł się na wydanym w piątek albumie "Walking With Lions" tria Jamo Gang w składzie Ras Kass, El Gant i J57. Pierwszych dwóch dodatkowo na mikrofonie w tym utworze wspiera sam Slug z Atmosphere, a rezultat aż prosi o włączenie repeat - klasa! 

A przy okazji sprawdzajcie też nasz nowy, 12-minutowy wywiad z Ras Kassem, opublikowany w minioną niedzielę:

[[{"fid":"59387","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"4":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"4"}}]]

]]>
Atmosphere "Bob Seger" - nowy numerhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-07-04,atmosphere-bob-seger-nowy-numerhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-07-04,atmosphere-bob-seger-nowy-numerJuly 4, 2013, 11:55 amDaniel WardzińskiW zeszłym miesiącu na swoim Twitterze Slug określił Atmosphere "Bobem Segerem podziemnego rapu". Słynący z rockowych ballad Seger sprzedał na Świecie blisko 20 mln nagrań, ciesząc się olbrzymią popularnością i grając prawie 170 koncertów rocznie w szczytowych dla jego kariery latach 70. Początkowo jedynie na Spotify, teraz jednak również do ogólnodostępnego odsłuchu pojawił się nowy kawałek Atmo zatytułowany właśnie "Bob Seger".Jeśli skomplikowane emocjonalnie rockowe ballady da się przenieść na język hip-hopu, to z pewnością Slug i Ant są odpowiednimi ludźmi, żeby podjąć się takiego zadania. Zresztą robili to już nie raz i nie pięć. Póki co nie ma oficjalnego potwierdzenia, aby była to zapowiedź kolejnego albumu na co liczą zapewne wszyscy fani zespołu z Minnesoty, ale przynajmniej mamy nowy numer. Do odsłuchania w rozwinięciu. W zeszłym miesiącu na swoim Twitterze Slug określił Atmosphere "Bobem Segerem podziemnego rapu". Słynący z rockowych ballad Seger sprzedał na Świecie blisko 20 mln nagrań, ciesząc się olbrzymią popularnością i grając prawie 170 koncertów rocznie w szczytowych dla jego kariery latach 70. Początkowo jedynie na Spotify, teraz jednak również do ogólnodostępnego odsłuchu pojawił się nowy kawałek Atmo zatytułowany właśnie "Bob Seger".

Jeśli skomplikowane emocjonalnie rockowe ballady da się przenieść na język hip-hopu, to z pewnością Slug i Ant są odpowiednimi ludźmi, żeby podjąć się takiego zadania. Zresztą robili to już nie raz i nie pięć. Póki co nie ma oficjalnego potwierdzenia, aby była to zapowiedź kolejnego albumu na co liczą zapewne wszyscy fani zespołu z Minnesoty, ale przynajmniej mamy nowy numer. Do odsłuchania w rozwinięciu.

 

]]>
MHz Legacy "Satisfaction" ft. Slug - teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-09,mhz-legacy-satisfaction-ft-slug-teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-03-09,mhz-legacy-satisfaction-ft-slug-teledyskMarch 7, 2013, 11:35 pmDaniel WardzińskiKolejny singiel promujący świetny powrót MHz. Znowu padło na bit RJD2, a gościem w kawałku jest nie kto inny jak Slug ze składu Atmosphere. "We're not satisfied till we can have the sky". Polecam, najlepiej z całym albumem.Kolejny singiel promujący świetny powrót MHz. Znowu padło na bit RJD2, a gościem w kawałku jest nie kto inny jak Slug ze składu Atmosphere. "We're not satisfied till we can have the sky". Polecam, najlepiej z całym albumem.

]]>
Slug potwierdza nowy album Atmospherehttps://popkiller.kingapp.pl/2013-01-05,slug-potwierdza-nowy-album-atmospherehttps://popkiller.kingapp.pl/2013-01-05,slug-potwierdza-nowy-album-atmosphereJanuary 4, 2013, 7:42 pmDaniel WardzińskiRok 2012 dla fanów Atmosphere nie był najlepszy z prostego względu - to pierwsze 12 miesięcy od 2007, kiedy Atmo nic nie puścili (a jeśli uwzględniać serię "Sad Clown Bad Dub" to nawet od 2004!). Dla wszystkich wyczekujących mamy dobrą wiadomość. Slug w ostatnim wywiadzie w ramach serii Ask Me Anything uchylił rąbka tajemnicy dotyczącego nowych projektów. Poruszono nie tylko temat Atmosphere, ale też projektu Felt tworzonego z Mursem z Living Legends.Niestety tylko a propos albumu z wieloletnim muzycznym partnerem - Antem, potwierdził, że prace trwają. Zapytany o Felt powiedział, że jest to spontaniczny projekt, który niespecjalnie podlega planom. Nie wykluczył kolejnych części, ale też uczciwie powiedział, że w tej chwili planów na czwarty Felt. Może z Mursem wpadnie im w oko, któraś z filmowych piękności pokroju Rosie Perez albo Christiny Ricci? Tak czy inaczej czekamy na nowe Atmo, bo to już zdecydowanie, zdecydowanie za długo. Rok 2012 dla fanów Atmosphere nie był najlepszy z prostego względu - to pierwsze 12 miesięcy od 2007, kiedy Atmo nic nie puścili (a jeśli uwzględniać serię "Sad Clown Bad Dub" to nawet od 2004!). Dla wszystkich wyczekujących mamy dobrą wiadomość. Slug w ostatnim wywiadzie w ramach serii Ask Me Anything uchylił rąbka tajemnicy dotyczącego nowych projektów. Poruszono nie tylko temat Atmosphere, ale też projektu Felt tworzonego z Mursem z Living Legends.

Niestety tylko a propos albumu z wieloletnim muzycznym partnerem - Antem, potwierdził, że prace trwają. Zapytany o Felt powiedział, że jest to spontaniczny projekt, który niespecjalnie podlega planom. Nie wykluczył kolejnych części, ale też uczciwie powiedział, że w tej chwili planów na czwarty Felt. Może z Mursem wpadnie im w oko, któraś z filmowych piękności pokroju Rosie Perez albo Christiny Ricci? Tak czy inaczej czekamy na nowe Atmo, bo to już zdecydowanie, zdecydowanie za długo.

 

]]>
MHz Legacy "MHz Legacy" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2012-12-18,mhz-legacy-mhz-legacy-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2012-12-18,mhz-legacy-mhz-legacy-recenzjaDecember 18, 2012, 3:11 pmDaniel WardzińskiColumbus to prawie milionowe miasto, stolica stanu Ohio, piętnaste co do rozmiarów w USA. Jeśli jednak większość z nas zastanowi się z czym Columbus kojarzy się hip-hopowym głowom, w większości przypadków odpowiedź brzmi - RJD2. Chociaż znany praktycznie na całym Świecie producent nie przyszedł na świat w Ohio, to tam się wychował i tam stawiał pierwsze poważne kroki w rap-grze w ramach zapomnianej przez wielu grupy MHz. "Crew with the name nobody knew how to pronounce" żartuje w pierwszej z wielu morderczych zwrotek na tym albumie Copywrite. Założony w 1995 roku zespół urósł do tworu trochę mitycznego. Nawet, kiedy jego członkowie wspominali jego wielkie znaczenie dla ich karier mało kto pamiętał "Table Scraps", a co dopiero wcześniejsze rzeczy promowane m.in. w legendarnych audycjach przez Bobbito...Po tylu latach, po tylu stratach... Po śmierci Camu Tao, po dołączeniu do grupy Tage'a i Jakkiego, po spektakularnym sukcesie RJ, wreszcie ukazał się kolejny czy może raczej pierwszy pełnoprawny album grupy, bo "Table Scraps" sami autorzy uznają za zbiór numerów, które trzeba było wydać, a nie spójną całość. "Legacy" to rzeczy absolutnie wyjątkowa dla słuchacza przez fakt, że słyszalnie wyjątkowa i skrajnie ważna dla samych twórców. Tu Slug pojawia się obok Danny Browna, a Marco Polo z !llmindem produkują sobie obok Harry'ego Frauda i Jasona Rose'a. Słuchając tego materiału nie masz zielonego pojęcia czego spodziewać się za chwilę.Słucham tego już naprawdę długo i im dłużej to trwa, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że mózgiem tego projektu nie jest wcale RJD2 (łącznie 6 bitów), ale Copywrite. Raper, którego przez wiele lat nie doceniałem. Obdarzony bardzo mocnym, nieco podobnym w tonacji do Sluga głosem białas to przede wszystkim flow z nierdzewnej stali rozgrzanej do czerwoności - potrafi dopasować się do każdej formy w efekcie budując pomnik bez najmniejszej rysy. Moja znajomość dotychczasowej działalności C-Write'a nie jest wystarczająca, żebym mógł to oceniać, ale nawet jeśli to nie jest jego płyta życia, to z pewnością rapuje na niej jakby on sam chciał z niej taką uczynić - robi wszystko, ładuje pancze, zwierza się, morduje słabych MC's, chwyta za gardło, żeby za chwilę rozśmieszać. Na nowej płycie MHz Copywrite jest pierdolonym królem z Collumbus, bez kitu.Świetnych raperów jest tu więcej. Widać, że to grupa nieco nadgryziona przez czas i ogrom rozczarowań niesionych z falą rapowego przemysłu, ale widać też, że wychowała się w czasach i w środowiskach gdzie hasło "be creative or get the fuck out" traktowano powaznie. Nie ma tu miejsca dla copycatów i lepiej być dziwakiem niż przeciętnym fajtłapą na byle-jakim bicie. Trzon stanowią Copy i Tage, którzy pokazują na co ich stać na tle znakomitych gości, którzy jednak nie są w stanie ich przyćmić. Dowód? Po dwóch tygodniach odsłuchów zorientowałem się, że na płycie pojawiają się Oh No i Blu. Jakki pojawia się rzadko, ale jego udział jest niezbędną dla smaku całości przyprawą, podobnie jak niepublikowane zwrotki Camu Tao - ten gość to dopiero był oryginałem. Czasem brzmi jakby miał problemy z kontrolowaniem swoich emocji i własnej ekspresji, ale powstaje z tegoś coś bez dwóch zdań wyjątkowego. Dla mnie np. "Spaceships" z Dannym Brownem na bicie Harry'ego Frauda jest za dalekim odlotem, ale mimo wszystko nawet gdybym mógł nie usunąłbym go z płyty, bo straciłby na tym jej jaskrawo-pstrokaty charakter łączący w sobie niemożliwe do pogodzenia sprzeczności i owocujący albumem, który zrazi do siebie połowę słuchaczy, a mimo to pozostanie wielki i na swój chory sposób wybitny. Wiem, że to co piszę brzmi dziwnie, ale włączcie ten album... On jest dziwny, ale w tym wypadku to jest atutem.RJD2 nie ma już dawnej świeżości, choć nadal ma wyjątkowe brzmienie charakteryzujące tylko jego i niemożliwe do podrobienia nawet przez najbardziej wprawionych epigonów. Pochodzące z 1998 roku "Hindsight" brzmi bardziej "fresh" niż nowe "Four Player Mode" - bolesne do zniesienia, szarpiące nerwy i trochę niedorastające do poziomu dotychczasowego dorobku autora. "Outta Room"? Świetne, owszem, ale jeśli ktoś pamięta "Things Go Better" Soul Position (zespołu RJ i Blueprinta) od razu skojarzy podobieństwo i wkurzy się na powtarzanie patentów. Dużo lepiej wypada trójka bitów pierwotnego członka MHz, która znajduje się pod koniec albumu - "Satisfaction" to megapodkład idealnie zresztą dobrany dla współpracy Copywrite'a ze Slugiem z Atmo. Bardzo emocjonalne traktujące o stracie członka zespołu "Tero Smith" daje w muzyce nie mniej emocji niż w treści, a "Somewhere" to "natural born single", który nie daje utrzymać głowy bez ruchu w osi pionowej. Wisienką na szczycie tortu jest tu ten wokalny refren - nie mam pytań. Nie ujmując wiele wkładowi RJ Kohna muszę jednak przyznać, że wspomniany, charakterystyczny i różnorodny klimat materiału tworzą raczej zaproszeni producenci. Nie wyobrażam sobie tej płyty bez otwierającego materiał gryzącym w ucho i zamęczającym głośniki syntetycznym basem "Accidentaly On Purpose" Roba Sterna. Nie próbujcie zrozumieć tego co napisałem - usłyszcie to. Wiem, że brzmi jakbym krytykował, ale jednocześnie bez tego numeru albumu moim zdaniem nie ma... Odrzucające i świetne zarazem. !llmind i Marco Polo wnoszą trochę klasycznego spojrzenia i ładnie równoważą album. J Rawls zazwyczaj kojarzony z podobnym brzmieniem jak wspomniane przed chwilą robi tym razem coś innego - dziwne, niepewne, podjeżdżające lekką psychodelą, do tego jeszcze potęgujące wrażenie przez specyficzny mix wokali. Najlepsze moim zdaniem na albumie "Addictionary" z Ill Billem i Slainem to rzecz za którą Stu Bangasowi należy się props jak stąd do Columbus. Ograniczone do minimum perkusje dają dużo przestrzeni wypełnionej dziwacznym, wywołującym niepokój motywem wwiercających się w przysadkę klawiszy w wysokiej tonacji... Crippy shit. Sprawdźcie to. Surock co prawda tylko nawiązuje do stylu RJ choć robi to w sposób więcej niż udany, ale już Jason Rose w "Mass Temple"? Epicka, wielowątkowa kompozycja kapitalnie łącząca się z tekstem bardziej pasuje do wysokobudżetowych produkcji niż undergroundowej legendy Midwestu. Na tej płycie dzieje się tyle, że chwilami ciężko nadążyć.Legenda MHz doczekała się wreszcie punktu zwrotnego - pełnoprawnego albumu w bardzo udany sposób ukazującego specyfikę tej wykręconej grupy poukładanej z jakby niepasujacych do siebie klocków, które dopiero stojąc obok siebie zaczynają tworzyć coś przerastającego wyobraźnie przeciętnego słuchacza. "MHz Legacy" nie jest dla przeciętnych słuchaczy - od tego zacznijmy podsumowanie tej recenzji. Nie znaczy to wcale, że to rapowy odpowiednik sztuki współczesnej, którą rozumieją tylko Ci, którzy chcą przyjąc pozę odbiorcy z wyrobionym smakiem. Gdzie tam... Przecież więcej niż połowa numerów na tym albumie to klasyczne rapowe produkcje, a flow Copywrite'a i Tage'a, które na materiale dominują to nic wydziwionego, a raczej ładnie wpisującego się w tradycję hip-hopowej kultury. Wszystkim rządzi ta megaherzowa specyfika, którą naprawdę niełatwo ująć w słowach. Trudny album, ale zdecydowanie wart zaangażowania. Przede wszystkim wyjątkowy w zalewie tego zlewającego się w jedno ścierwa. Ode mnie bardzo mocna piątka i gwarancja wielokrotnych powrotów - nie do kawałków. Do najważniejszego momentu Legendy MHz. Columbus to prawie milionowe miasto, stolica stanu Ohio, piętnaste co do rozmiarów w USA. Jeśli jednak większość z nas zastanowi się z czym Columbus kojarzy się hip-hopowym głowom, w większości przypadków odpowiedź brzmi - RJD2. Chociaż znany praktycznie na całym Świecie producent nie przyszedł na świat w Ohio, to tam się wychował i tam stawiał pierwsze poważne kroki w rap-grze w ramach zapomnianej przez wielu grupy MHz. "Crew with the name nobody knew how to pronounce" żartuje w pierwszej z wielu morderczych zwrotek na tym albumie Copywrite. Założony w 1995 roku zespół urósł do tworu trochę mitycznego. Nawet, kiedy jego członkowie wspominali jego wielkie znaczenie dla ich karier mało kto pamiętał "Table Scraps", a co dopiero wcześniejsze rzeczy promowane m.in. w legendarnych audycjach przez Bobbito...

Po tylu latach, po tylu stratach... Po śmierci Camu Tao, po dołączeniu do grupy Tage'a i Jakkiego, po spektakularnym sukcesie RJ, wreszcie ukazał się kolejny czy może raczej pierwszy pełnoprawny album grupy, bo "Table Scraps" sami autorzy uznają za zbiór numerów, które trzeba było wydać, a nie spójną całość. "Legacy"  to rzeczy absolutnie wyjątkowa dla słuchacza przez fakt, że słyszalnie wyjątkowa i skrajnie ważna dla samych twórców. Tu Slug pojawia się obok Danny Browna, a Marco Polo z !llmindem produkują sobie obok Harry'ego Frauda i Jasona Rose'a. Słuchając tego materiału nie masz zielonego pojęcia czego spodziewać się za chwilę.

Słucham tego już naprawdę długo i im dłużej to trwa, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że mózgiem tego projektu nie jest wcale RJD2 (łącznie 6 bitów), ale Copywrite. Raper, którego przez wiele lat nie doceniałem. Obdarzony bardzo mocnym, nieco podobnym w tonacji do Sluga głosem białas to przede wszystkim flow z nierdzewnej stali rozgrzanej do czerwoności - potrafi dopasować się do każdej formy w efekcie budując pomnik bez najmniejszej rysy. Moja znajomość dotychczasowej działalności C-Write'a nie jest wystarczająca, żebym mógł to oceniać, ale nawet jeśli to nie jest jego płyta życia, to z pewnością rapuje na niej jakby on sam chciał z niej taką uczynić - robi wszystko, ładuje pancze, zwierza się, morduje słabych MC's, chwyta za gardło, żeby za chwilę rozśmieszać. Na nowej płycie MHz Copywrite jest pierdolonym królem z Collumbus, bez kitu.

Świetnych raperów jest tu więcej. Widać, że to grupa nieco nadgryziona przez czas i ogrom rozczarowań niesionych z falą rapowego przemysłu, ale widać też, że wychowała się w czasach i w środowiskach gdzie hasło "be creative or get the fuck out" traktowano powaznie. Nie ma tu miejsca dla copycatów i lepiej być dziwakiem niż przeciętnym fajtłapą na byle-jakim bicie. Trzon stanowią Copy i Tage, którzy pokazują na co ich stać na tle znakomitych gości, którzy jednak nie są w stanie ich przyćmić. Dowód? Po dwóch tygodniach odsłuchów zorientowałem się, że na płycie pojawiają się Oh No i Blu. Jakki pojawia się rzadko, ale jego udział jest niezbędną dla smaku całości przyprawą, podobnie jak niepublikowane zwrotki Camu Tao - ten gość to dopiero był oryginałem. Czasem brzmi jakby miał problemy z kontrolowaniem swoich emocji i własnej ekspresji, ale powstaje z tegoś coś bez dwóch zdań wyjątkowego. Dla mnie np. "Spaceships" z Dannym Brownem na bicie Harry'ego Frauda jest za dalekim odlotem, ale mimo wszystko nawet gdybym mógł nie usunąłbym go z płyty, bo straciłby na tym jej jaskrawo-pstrokaty charakter łączący w sobie niemożliwe do pogodzenia sprzeczności i owocujący albumem, który zrazi do siebie połowę słuchaczy, a mimo to pozostanie wielki i na swój chory sposób wybitny. Wiem, że to co piszę brzmi dziwnie, ale włączcie ten album... On jest dziwny, ale w tym wypadku to jest atutem.

RJD2 nie ma już dawnej świeżości, choć nadal ma wyjątkowe brzmienie charakteryzujące tylko jego i niemożliwe do podrobienia nawet przez najbardziej wprawionych epigonów. Pochodzące z 1998 roku "Hindsight" brzmi bardziej "fresh" niż nowe "Four Player Mode" - bolesne do zniesienia, szarpiące nerwy i trochę niedorastające do poziomu dotychczasowego dorobku autora. "Outta Room"? Świetne, owszem, ale jeśli ktoś pamięta "Things Go Better" Soul Position (zespołu RJ i Blueprinta) od razu skojarzy podobieństwo i wkurzy się na powtarzanie patentów. Dużo lepiej wypada trójka bitów pierwotnego członka MHz, która znajduje się pod koniec albumu - "Satisfaction" to megapodkład idealnie zresztą dobrany dla współpracy Copywrite'a ze Slugiem z Atmo. Bardzo emocjonalne traktujące o stracie członka zespołu "Tero Smith" daje w muzyce nie mniej emocji niż w treści, a "Somewhere" to "natural born single", który nie daje utrzymać głowy bez ruchu w osi pionowej. Wisienką na szczycie tortu jest tu ten wokalny refren - nie mam pytań. Nie ujmując wiele wkładowi RJ Kohna muszę jednak przyznać, że wspomniany, charakterystyczny i różnorodny klimat materiału tworzą raczej zaproszeni producenci.

Nie wyobrażam sobie tej płyty bez otwierającego materiał gryzącym w ucho i zamęczającym głośniki syntetycznym basem "Accidentaly On Purpose" Roba Sterna. Nie próbujcie zrozumieć tego co napisałem - usłyszcie to. Wiem, że brzmi jakbym krytykował, ale jednocześnie bez tego numeru albumu moim zdaniem nie ma... Odrzucające i świetne zarazem. !llmind i Marco Polo wnoszą trochę klasycznego spojrzenia i ładnie równoważą album. J Rawls zazwyczaj kojarzony z podobnym brzmieniem jak wspomniane przed chwilą robi tym razem coś innego - dziwne, niepewne, podjeżdżające lekką psychodelą, do tego jeszcze potęgujące wrażenie przez specyficzny mix wokali. Najlepsze moim zdaniem na albumie "Addictionary" z Ill Billem i Slainem to rzecz za którą Stu Bangasowi należy się props jak stąd do Columbus. Ograniczone do minimum perkusje dają dużo przestrzeni wypełnionej dziwacznym, wywołującym niepokój motywem wwiercających się w przysadkę klawiszy w wysokiej tonacji... Crippy shit. Sprawdźcie to. Surock co prawda tylko nawiązuje do stylu RJ choć robi to w sposób więcej niż udany, ale już Jason Rose w "Mass Temple"? Epicka, wielowątkowa kompozycja kapitalnie łącząca się z tekstem bardziej pasuje do wysokobudżetowych produkcji niż undergroundowej legendy Midwestu. Na tej płycie dzieje się tyle, że chwilami ciężko nadążyć.

Legenda MHz doczekała się wreszcie punktu zwrotnego - pełnoprawnego albumu w bardzo udany sposób ukazującego specyfikę tej wykręconej grupy poukładanej z jakby niepasujacych do siebie klocków, które dopiero stojąc obok siebie zaczynają tworzyć coś przerastającego wyobraźnie przeciętnego słuchacza. "MHz Legacy" nie jest dla przeciętnych słuchaczy - od tego zacznijmy podsumowanie tej recenzji. Nie znaczy to wcale, że to rapowy odpowiednik sztuki współczesnej, którą rozumieją tylko Ci, którzy chcą przyjąc pozę odbiorcy z wyrobionym smakiem. Gdzie tam... Przecież więcej niż połowa numerów na tym albumie to klasyczne rapowe produkcje, a flow Copywrite'a i Tage'a, które na materiale dominują to nic wydziwionego, a raczej ładnie wpisującego się w tradycję hip-hopowej kultury. Wszystkim rządzi ta megaherzowa specyfika, którą naprawdę niełatwo ująć w słowach. Trudny album, ale zdecydowanie wart zaangażowania. Przede wszystkim wyjątkowy w zalewie tego zlewającego się w jedno ścierwa. Ode mnie bardzo mocna piątka i gwarancja wielokrotnych powrotów - nie do kawałków. Do najważniejszego momentu Legendy MHz.

 

]]>
Atmosphere "The Family Sign" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2011-04-19,atmosphere-the-family-sign-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2011-04-19,atmosphere-the-family-sign-recenzjaDecember 28, 2013, 5:23 pmDaniel WardzińskiSiódmy studyjny album Atmosphere trafił już w ręce słuchaczy. Słuchaczy trochę rozpieszczonych, bo Slug i Ant przez wszystkie lata, słabe numery robili stosunkowo rzadko, a w okresie, który zapoczątkowało fantastyczne "When Life Give You Lemons" szczególnie. "The Family Sign" jak sama nazwa wskazuje miało być podkreśleniem rodziny (zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i przenośnym w stosunku do członków "rodziny" Atmosphere, o której Slug mówi w prawie każdym wywiadzie) i jej znaczenia w życiu głównego narratora, wokalisty i frontmana zespołu. Brzmi jak "zwierzenia podstarzałego tatusia", ale lirycznie Slug w swojej karierze nie przyzwyczaił nas do przewidywalności, a już na pewno do ugrzeczniania rzeczywistości.Muzycznie Anta w znacznie większym stopniu, wsparli na albumie Nate Collis - odpowiadający za bluesowe gitarki i Erick Anderson, fantastyczny klawiszowiec. Obydwu mogliśmy usłyszeć już na poprzednim albumie. Ale tutaj ich obecność jest jeszcze bardziej odczuwalna i bynajmniej nie jest to mącenie dotychczasowego brzmienia udziwnieniami. Przeciwnie, olbrzymie talenty dwóch wspomnianych sprawiają, że przy muzycznej stronie albumu nudzimy się stosunkowo rzadko. Wyraźnie słychać też, że szefem produkcji i ostatnim decydującym był Ant. Ant, który trochę odsunął się w cień i pozwolił instrumentalistom uczynić brzmienie swojego albumu świeżym, żywym i znakomicie nawiązującym do bluesa o którego zespół z Minneapolis zahaczał już nie raz. Są tu zresztą numery przy których jego udział jest większy i wciąż imponuje. Muzycznie możemy mówić jedynie o chwilowych przestojach, większość jest wkręcająca, dobrze dobrana nastrojowo, świetnie zagrana... Jeszcze trochę więcej życia w tej muzyce, dynamitu dla wściekłej strony Sluga, którą ujawnia ostatnio rzadko i byłoby świetnie. Jest na czwórkę z plusem.Slug może i stracił trochę z energii starych numerów i takich numerów jak "Tryin' To Find A Balance" czy "Blah Blah Blah" z Alim już niestety nie robi, ale plastyczność jego opisów, sposób w jaki używa słów do opisania pewnych sytuacji... Klasa. Nie bez znaczenia dla kształtu i nastroju albumu z pewnością była śmierć Eyedea'i, którego wspomina tu kilka razy. Flow niby się nie rozwija, ale gdzie by miało się rozwijać, on mówi o życiu, potrafi to robić, nie ma obowiązku żonglować stylistyką... Ale chce. Potrafi zarówno rapować, nucić jak i całkiem przyzwoicie śpiewać. To wszystko ważne, ale na pierwszym miejscu tych zachwytów umieściłbym emocje. Jego historie nadal wzbudzają ciarki swoją wiarygodnością, a to, że udało mu się odnaleźć trochę więcej szczęścia i pogody ducha powinno raczej cieszyć - "She's Enough" to najlepszy chyba numer na płycie. Pierwszy singiel "Just For Show" to z kolei obraz kłótni i każdy kto ma takie za sobą z pewnością znajdzie w tym coś ze swojego życia. "The Last To Say" to z kolei coś dla fanów starych historii Sluga - rzecz smutna, ale brutalnie prawdziwa. Na tym właśnie polega urok Sluga - jego przemyślenia są brudne, czasem bardzo skomplikowane, ale ten gość po prostu wzbudza sympatię. Jeśli nie umiejętnościami to tekstami na pewno.Atmosphere nie wypuszcza słabych nagrań. Jeżeli już, to niezwykle rzadko. Nowy album, dla każdego, kto ma kilka chwil, żeby pokminić to co Slug ma do powiedzenia, a reszta do zaproponowania na tło dla tych przemyśleń. Może mniej jest tu takich numerów, które z Atmo będziecie kojarzyć do końca życia w pierwszej kolejności, ale kilka błyskotliwych, ciekawych numerów, które z pewnością zaspokoją apetyt fanów na nowe rzeczy od zespołu. Fajnie będzie zobaczyć na Hip Hop Arenie 2011, szczególnie, że repertuar z którym przyjadą, a na pewno nowego materiału trochę zagrają, jest naprawdę dobrym albumem. Dla fanów na piątkę, dla reszty czwórka z małym plusem za takie cudeńka jak otwierające album "My Key", wspomniane single, "Last To Say" czy utrzymane w bardziej Antowym stylu "My Notes", które wyjaśnia, że kolejne nagrania Atmo nadal będą wychodzić... Nie, zdecydowanie nie zawodzą i nie zostawiają fanów z pustymi rękami.PS: Pod spodem mała próbka tego jak mądrze i atrakcyjnie promować takie albumy. Siódmy studyjny album Atmosphere trafił już w ręce słuchaczy. Słuchaczy trochę rozpieszczonych, bo Slug i Ant przez wszystkie lata, słabe numery robili stosunkowo rzadko, a w okresie, który zapoczątkowało fantastyczne "When Life Give You Lemons" szczególnie. "The Family Sign" jak sama nazwa wskazuje miało być podkreśleniem rodziny (zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i przenośnym w stosunku do członków "rodziny" Atmosphere, o której Slug mówi w prawie każdym wywiadzie) i jej znaczenia w życiu głównego narratora, wokalisty i frontmana zespołu. Brzmi jak "zwierzenia podstarzałego tatusia", ale lirycznie Slug w swojej karierze nie przyzwyczaił nas do przewidywalności, a już na pewno do ugrzeczniania rzeczywistości.

Muzycznie Anta w znacznie większym stopniu, wsparli na albumie Nate Collis - odpowiadający za bluesowe gitarki i Erick Anderson, fantastyczny klawiszowiec. Obydwu mogliśmy usłyszeć już na poprzednim albumie.
Ale tutaj ich obecność jest jeszcze bardziej odczuwalna i bynajmniej nie jest to mącenie dotychczasowego brzmienia udziwnieniami. Przeciwnie, olbrzymie talenty dwóch wspomnianych sprawiają, że przy muzycznej stronie albumu nudzimy się stosunkowo rzadko. Wyraźnie słychać też, że szefem produkcji i ostatnim decydującym był Ant. Ant, który trochę odsunął się w cień i pozwolił instrumentalistom uczynić brzmienie swojego albumu świeżym, żywym i znakomicie nawiązującym do bluesa o którego zespół z Minneapolis zahaczał już nie raz. Są tu zresztą numery przy których jego udział jest większy i wciąż imponuje. Muzycznie możemy mówić jedynie o chwilowych przestojach, większość jest wkręcająca, dobrze dobrana nastrojowo, świetnie zagrana... Jeszcze trochę więcej życia w tej muzyce, dynamitu dla wściekłej strony Sluga, którą ujawnia ostatnio rzadko i byłoby świetnie. Jest na czwórkę z plusem.

Slug może i stracił trochę z energii starych numerów i takich numerów jak "Tryin' To Find A Balance" czy "Blah Blah Blah" z Alim już niestety nie robi, ale plastyczność jego opisów, sposób w jaki używa słów do opisania pewnych sytuacji... Klasa. Nie bez znaczenia dla kształtu i nastroju albumu z pewnością była śmierć Eyedea'i, którego wspomina tu kilka razy. Flow niby się nie rozwija, ale gdzie by miało się rozwijać, on mówi o życiu, potrafi to robić, nie ma obowiązku żonglować stylistyką... Ale chce. Potrafi zarówno rapować, nucić jak i całkiem przyzwoicie śpiewać. To wszystko ważne, ale na pierwszym miejscu tych zachwytów umieściłbym emocje. Jego historie nadal wzbudzają ciarki swoją wiarygodnością, a to, że udało mu się odnaleźć trochę więcej szczęścia i pogody ducha powinno raczej cieszyć - "She's Enough" to najlepszy chyba numer na płycie. Pierwszy singiel "Just For Show" to z kolei obraz kłótni i każdy kto ma takie za sobą z pewnością znajdzie w tym coś ze swojego życia. "The Last To Say" to z kolei coś dla fanów starych historii Sluga - rzecz smutna, ale brutalnie prawdziwa. Na tym właśnie polega urok Sluga - jego przemyślenia są brudne, czasem bardzo skomplikowane, ale ten gość po prostu wzbudza sympatię. Jeśli nie umiejętnościami to tekstami na pewno.

Atmosphere nie wypuszcza słabych nagrań. Jeżeli już, to niezwykle rzadko. Nowy album, dla każdego, kto ma kilka chwil, żeby pokminić to co Slug ma do powiedzenia, a reszta do zaproponowania na tło dla tych przemyśleń. Może mniej jest tu takich numerów, które z Atmo będziecie kojarzyć do końca życia w pierwszej kolejności, ale kilka błyskotliwych, ciekawych numerów, które z pewnością zaspokoją apetyt fanów na nowe rzeczy od zespołu. Fajnie będzie zobaczyć na Hip Hop Arenie 2011, szczególnie, że repertuar z którym przyjadą, a na pewno nowego materiału trochę zagrają, jest naprawdę dobrym albumem. Dla fanów na piątkę, dla reszty czwórka z małym plusem za takie cudeńka jak otwierające album "My Key", wspomniane single, "Last To Say" czy utrzymane w bardziej Antowym stylu "My Notes", które wyjaśnia, że kolejne nagrania Atmo nadal będą wychodzić... Nie, zdecydowanie nie zawodzą i nie zostawiają fanów z pustymi rękami.

PS: Pod spodem mała próbka tego jak mądrze i atrakcyjnie promować takie albumy.

 

]]>
Atmosphere "To All My Friend, Blood Makes The Blade Holy" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2010-11-16,atmosphere-to-all-my-friend-blood-makes-the-blade-holy-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2010-11-16,atmosphere-to-all-my-friend-blood-makes-the-blade-holy-recenzjaDecember 28, 2013, 5:30 pmDaniel WardzińskiCo się odwlecze to nie uciecze... Nie mogłem znaleźć czasu, żeby w spokoju i pełnym skupieniu, czyli tak jak lubię, sprawdzić sobie nowe dzieło Atmosphere. Nie jest to pełny, oficjalny album, a kolejna pozycja puszczona "w międzyczasie" tak jak chociażby bardzo udano "Leak At Will". Różnica polega na tym, że tym razem dostaliśmy dwanaście numerów, które trwają w sumie ponad czterdzieści minut.Kiedy w studio spotykają się Ant i Slug wiadomo, że można oczekiwać pewnego poziomu, poniżej którego nie zdarza im się schodzić. Czasem ich eksperymenty są bardziej konwencjonalne, czasem mniej, ale zawsze potrafią zrobić coś co zaskoczy - jeśli nie nowymi pomysłami to efektownym odświeżeniem starych. Czy tak samo jest w przypadku "To All My Friends, Blood Makes The Blade Holy"?Pewnie, że tak. Trochę rozczarowałem się wymuszoną oszczędnością Anta na ostatniej płycie Brothera Ali, ale tutaj spisał się o niebo lepiej. Od ciągniętego przez piękną gitarową partię "The Major Leagues", przez oszczędne, oldschoolowe wręcz "Hope", industrialne "Commodites", soulfullowe "Freefallin'", aż po totalnie trippujące i wykręcone "Americarefull" cały czas tworzy coś co jest najzwyczajniej w Świecie ciekawe dla słuchacza. Po raz kolejny producent z Minneapollis udowadnia, że tylko to, że nie chce mu się wyglądać ze swojej konwencji w czujej się dobrze sprawia, że nie jest dużo sławniejszy i bogatszy. Jest w stanie ożywiać muzykę, czego najlepszym dowodem jest chyba przesączone przepięknym klimatem "Scalp" - najlepszy numer na albumie. Może zdarzyć się, że któraś z jego porąbanych jazd będzie dla was niestrawna, ale przy nim zawsze trzeba zakładać taką ewentualność.Slug jak to Slug... Gorzekie piguły, zupełnie niecodzienne historie, trochę przekazu społecznego, a nawet historia pierwszej miłości. Nadal potrafi sprowadzić na ziemie autentyczną i trudną historią jak w "The Major Leagues"... Wciąż jest świeży. Nigdy nie miałem wrażenia, że jego pomysły się kończą, że wypada z formy czy, że coś zrobił na odpierdol. Na tym albumie parę razy jedynie psioczyłem, że coś nie płynie na niektórych dziwactwach Anta. Chemia między tymi panami jest bardzo istotna - słabszy bit producenta powoduje słabsze zwrotki i słabsze numery w efekcie. Niestety parę ich jest, choć płytę i tak przeważnie łyka się na raz.Ogólny odbiór albumu? Świetny, z paroma zgrzytami, które skutecznie psują zabawę. Podejrzewam, że w przypadku takich albumów, odczucia każdego słuchacza będą inne, ale osobiście - wyrzuciłbym dwa-trzy tracki, zamienił jeszcze ze dwa i byłby poziom króciutkiego "Leak At Will", wobec którego postawiłem tylko jeden zarzut - długość trwania. Tutaj już tak wspaniale nie jest, chociaż wypada się cieszyć z każdej nowej porcji muzyki Atmo, tym bardziej, kiedy dostajemy parę takich perełek, że ciężko się nimi nie zachwycać. W mojej opinii album zasługuje na mocną czwórkę.Różnica polega na tym, że tym razem dostaliśmy dwanaście numerów, które trwają w sumie ponad czterdzieści minut.

Kiedy w studio spotykają się Ant i Slug wiadomo, że można oczekiwać pewnego poziomu, poniżej którego nie zdarza im się schodzić. Czasem ich eksperymenty są bardziej konwencjonalne, czasem mniej, ale zawsze potrafią zrobić coś co zaskoczy - jeśli nie nowymi pomysłami to efektownym odświeżeniem starych. Czy tak samo jest w przypadku "To All My Friends, Blood Makes The Blade Holy"?

Pewnie, że tak. Trochę rozczarowałem się wymuszoną oszczędnością Anta na ostatniej płycie Brothera Ali, ale tutaj spisał się o niebo lepiej. Od ciągniętego przez piękną gitarową partię "The Major Leagues", przez oszczędne, oldschoolowe wręcz "Hope", industrialne "Commodites", soulfullowe "Freefallin'", aż po totalnie trippujące i wykręcone "Americarefull" cały czas tworzy coś co jest najzwyczajniej w Świecie ciekawe dla słuchacza. Po raz kolejny producent z Minneapollis udowadnia, że tylko to, że nie chce mu się wyglądać ze swojej konwencji w czujej się dobrze sprawia, że nie jest dużo sławniejszy i bogatszy. Jest w stanie ożywiać muzykę, czego najlepszym dowodem jest chyba przesączone przepięknym klimatem "Scalp" - najlepszy numer na albumie.Może zdarzyć się, że któraś z jego porąbanych jazd będzie dla was niestrawna, ale przy nim zawsze trzeba zakładać taką ewentualność.

Slug jak to Slug... Gorzekie piguły, zupełnie niecodzienne historie, trochę przekazu społecznego, a nawet historia pierwszej miłości. Nadal potrafi sprowadzić na ziemie autentyczną i trudną historią jak w "The Major Leagues"... Wciąż jest świeży. Nigdy nie miałem wrażenia, że jego pomysły się kończą, że wypada z formy czy, że coś zrobił na odpierdol. Na tym albumie parę razy jedynie psioczyłem, że coś nie płynie na niektórych dziwactwach Anta. Chemia między tymi panami jest bardzo istotna - słabszy bit producenta powoduje słabsze zwrotki i słabsze numery w efekcie. Niestety parę ich jest, choć płytę i tak przeważnie łyka się na raz.

Ogólny odbiór albumu? Świetny, z paroma zgrzytami, które skutecznie psują zabawę. Podejrzewam, że w przypadku takich albumów, odczucia każdego słuchacza będą inne, ale osobiście - wyrzuciłbym dwa-trzy tracki, zamienił jeszcze ze dwa i byłby poziom króciutkiego "Leak At Will", wobec którego postawiłem tylko jeden zarzut - długość trwania. Tutaj już tak wspaniale nie jest, chociaż wypada się cieszyć z każdej nowej porcji muzyki Atmo, tym bardziej, kiedy dostajemy parę takich perełek, że ciężko się nimi nie zachwycać. W mojej opinii album zasługuje na mocną czwórkę.

]]>