"Doe Or Die", klasyczny debiut AZ, był produktem swoich czasów - płytą chłopaka z bloków dążącego do sukcesu, rapującego, by dać mu do stóp cały świat, ale też rapera wcielającego się w postać mafijnego bossa, popijającego drogie trunki w jeszcze droższym apartamencie hotelu Mariott. Fantazja mieszała się tam z realizmem, dając jeden z najlepszych hip-hopowych albumów lat 90. Jednak od tamtego czasu krążki AZ zbierały raczej mieszane recenzje. Teraz, 26 lat po premierze pierwszej części, dostajemy kontynuację płyty z 95 roku.
Na "Doe Or Die II" AZ przedstawia się jako już doświadczony gracz, świadomy swojego społecznego statusu, umiejętności, tego, co musiał przejść, by znaleźć się w miejscu, w którym jest - i nawijającego o tym bez fałszywej skromności. Dobrze pokazują to wersy z otwierającego płytę "Just For You": "You hear the harps, blunts gettin' broken apart/Poppin' bottles on a boat in the Barts/Awoke from the start, too smart to joke with the NARCs/Went from a crab barrel to a ocean of sharks/Shoulders is arched, fluorescent flow'll glow in the dark". Ten bragga styl jest słyszalny praktycznie przez cały czas, ale też nie oszukujmy się, za to lubimy Anthony'ego Cruza najbardziej. Podobnych linijek mamy tu masę. To tylko pokazuje, że pióro nowojorczyka, przez te kilkanaście lat od ostatniego albumu - wydanego w 2009 "Legendary" - się nie stępiło i słucha się go z wielką przyjemnością. Można powiedzieć, że im starszy, tym lepszy. Jest oczywiście świadomy swojego wieku, ale co to dla niego dobiegać pięćdziesiątki: "Hardly aged, no greys, plus my barber can blaze" - nawija w "Time To Answer".
Do współpracy zaprosił znakomitych gości. Dawno niesłyszany Jaheim robi kapitalną robotę w refrenie singlowego "The Wheel", Rick Ross dostarcza dobrą zwrotkę w "Never Enough", będącym jednym z highlightów na płycie, a nieco zapomniany - wydawałoby się - T-Pain serwuje charakterystyczne wokale w zamykającym całość "What's Good". Któtko mówiąc, wszyscy wywiązali się ze swoich zadań celująco. Nawet zwykle nudzący na majku Dave East wypada imponująco, wspinając się na wyżyny swoich umiejętności. Warto też wspomnieć o "Ritual" i połączeniu na linii AZ-Conway The Machine-Lil Wayne. Ktoś powie: "Co tu robi Weezy?" Jeśli jednak spojrzeć na to, jak zwykle nawija, sadząc w prawie każdym kawałku kreatywne pancze, jego obecność nie powinna nikogo dziwić. Taki wers jak: "I was bumpin' AZ and The Firm when you was a worm" jest świetnym zakończeniem i tak już mocnej zwrotki.
Muzyka na "Doe Or Die II" jest dokładnie taka, jakiej oczekiwalibyśmy po płycie AZ. Nie ma tu podążania za trendami, raper trzyma się tego, w czym odnajduje się najlepiej, czyli po prostu klasycznego hip-hopu. Producencko wspierają go Bink, który po tej płycie powinien wziąć się za zrobienie całego materiału z raperem, ale też zapomniany już trochę Rockwilder w rewelacyjnym "What's Good", czy The Heatmakerz. Pojawia się odkurzony Baby Paul, będący swego czasu częścią Da Beatminerz, serwujący dwa klasowe bity w "Keep It Real" i "Never Enough". Luksus i bogactwo aż biją z głośników podczas słuchania tego drugiego numeru. Doskonałą robotę zrobił też Kay Gee z Naughty By Nature w bujającym "The Wheel". Ze składu mistrzów MPC, pracujących przy pierwszym "DOD", swoje trzy grosze dorzucili Buckwild w bardzo dobrym "Blow That S#%t" i Pete Rock.
To zestawienie dało nam powrót do brzmienia raczej z późniejszych dokonań rapera, niż tego, które słyszeliśmy na debiucie z 95 roku. I nie jest to żaden zarzut. Prawie wszystkich numerów słucha się świetnie, także nieco eksperymentalnego, a jednak utrzymanego w klasycznym klimacie wspomnianego już "Ritual" na bicie Alchemista, gdzie na pierwszy plan wysuwa się bardzo charakterystyczny synth. Tak naprawdę jedynym utworem, którego bym się pozbył, jest "Found My Niche". Rozumiem, że można jarać się wnikliwym tekstem, opowiadającym, co się działo z AZ przed kultową zwrotką z "Life's A Bitch". Jednak warstwa muzyczna w tym kawałku zdecydowanie odstaje od reszty produkcji i jest jedyną większą rysą na płycie.
Nie ma sensu porównywać tego albumu z klasycznym debiutem, nie ten czas, nieco inne jednak brzmienie. Niezaprzeczalne pozostaje to, że mamy do czynienia z jedną z najlepszych płyt w dyskografii AZ. To fantastyczny powrót po latach, pokazujący jednocześnie, że członek The Firm nie powinien zawieszać mikrofonu na kołku - o czym mówił swego czasu - tylko dalej wydawać tak jakościowe rzeczy.
PS. A poniżej świeżutki klip do numeru z Dave'em Eastem, który ukazał się w poniedziałek
Komentarze