Od premiery „Good Kid, M.A.A.D City” niewiele osób trzeba było już przekonywać do Kendricka. Wywalczył sobie pewną pozycję i nie skończył na nagrywaniu świetnych albumów. Butnie zaczepiał kolegów z branży jak chociażby podczas freestyle’u na BET Awards czy na swojej legendarnej już zwrotce na „Control” Big Seana. Podtrzymywanie ducha zdrowej rywalizacji przy jednoczesnej skromności i pokorze czyniło z niego alternatywę dla sensacji w mediach społecznościowych i naśladujących się nawzajem raperów o ksywkach przypominających nazwy płatków śniadaniowych. Fani stworzyli sobie swój własny wizerunek Kendricka jako mesjasza prawdziwego hip-hopu, który… wkrótce miał zostać całkowicie zburzony.
Pierwszy singiel z trzeciej płyty rapera pt. „To Pimp A Butterfly” okazał się rasowym soulowym nagraniem hołdującym zespołowi Isley Brothers. O Kendricku znowu mówili wszyscy — każdy bowiem zadawał sobie pytanie, czego spodziewać się po nadchodzącym wydawnictwie. Jedni oczekiwali drugiego „Good Kid M.A.A.D City”, inni powrotu do początków jego twórczości, podczas gdy płyta finalnie stanowiła niespotykaną do tej pory fuzję wszystkich afroamerykańskich gatunków muzyki z afroamerykańską sztuką i symboliką. Szokiem okazał się również nadzwyczaj skomplikowany koncept, który w ramach wiersza przedstawiał dogłębną analizę mentalnej kondycji Ameryki. Wielowymiarowość i wielowątkowość „To Pimp a Butterfly” w połączeniu z mało przystępnym dla znakomitej większości słuchaczy brzmieniem, okazały się dużą barierą, od której odbiło się wielu dotychczasowych zwolenników K. Dota. Paradoksalnie - album, który czerpał ze wszystkiego, z czego wywodzi się kultura hip-hopu, został przez wielu okrzyknięty zbyt mało hip-hopowym. Dream team złożony z Terrace’a Martina, Kamasiego Washingtona i Thundercata stworzył na jego potrzeby wyzywającą mieszankę instrumentów ze współczesnymi rozwiązaniami muzycznymi, a spajający całość pomysł uczynił z niej kompletne dzieło. Dzieło tak ważne, że trafiło do prestiżowego archiwum Harvardu. Czy potrzeba większej rekomendacji? Był to także kolejny krok w ewolucji Lamara, który z młodego chłopaka u progu sławy przemienił się w porywającego lidera — w końcu to „Alright” stało się hymnem marszów „Black Lives Matter”. ”King Kunta” w perfekcyjny sposób czerpało z dorobku popkultury, naigrywając się ze stereotypów na temat Afroamerykanów, a gniewne „The Blacker The Berry” brzmiało współczesna wersja Public Enemy i Ice Cube’a na sterydach. Bogactwo gatunków, brzmień i inspiracji zwalało z nóg i powodowało niedowierzanie, że ktoś w tak krótkim czasie jest w stanie zrobić tak wielki krok w swoim artystycznym rozwoju.
Casus Kendricka Lamara dowodzi, że trudno jest dogodzić wszystkim. Zamieszanie, które wywołało „To Pimp A Butterfly” sprawiło, że trudno było sobie wyobrazić, jaki będzie jego kolejny krok. ”Untitled Unmastered” rozbudziło fantazje odbiorców, serwując śmiałe próby łączenia trapu z jazzem w mrocznej i surowej otoczce. Wywołało to także pewną konsternację w związku z oczekiwaniami wobec kolejnej płyty. „Damn.”, bo taki nosiła tytuł, była ostrym skrętem w stronę komercyjnego wydania rapu, co dla niektórych okazało się niemałym rozczarowaniem. Na gruncie muzycznym, płyta brzmiała jak gdyby K. Dot postanowił wziąć, wszystko co oferuje współczesny hip-hop i zrobić to po swojemu, czyli po prostu lepiej. Stąd brutalna kanonada linijek na trapowym „DNA.”, chwytliwy i ironiczny refren na „Element.” czy melodyjny rap na „Love.”. Ale pomiędzy tą radiową otoczką przebijał się bardzo osobisty przekaz. Ikoniczne dla tego albumu „Ain’t nobody pray for me” zdradzało intencje — pokazania swoich słabości, swoistego rachunku sumienia i deklaracji wartości. „Damn.” to krótka historia o tragicznym finale, która stanowi nie tylko bardzo uniwersalny model, ale również alegorię amerykańskiego społeczeństwa. Przez samego Kendricka album nazywany jest satyrą — trzeba przyznać wyjątkowo gorzką, co tylko potęguje dobitna puenta w postaci utworu „Duckworth.”, zdradzająca do tej pory nieznane wydarzenia z jego własnej historii. Trudno uczciwie sklasyfikować „Damn.” w dyskografii rapera — z jednej strony nie jest to twór tak ambitny i wielowarstwowy jak „To Pimp A Butterfly”, a z drugiej, mimo komercyjnego wydźwięku, stanowi jego najbardziej osobisty krążek.
To, czy Kendrick Lamar jest najlepszym raperem to kwestia względna. Są przecież na scenie MCs o lepszych umiejętnościach tekściarskich, ciekawszym flow i głosie czy większej charyzmie. Ale trudno znaleźć graczy tak dużego formatu, którzy poza tym posiadają potencjał do nagrywania tak dobrych, dopieszczonych i różnorodnych płyt. Każdy krążek w dyskografii 31-letniego artysty jest inny pod względem klimatu i brzmienia, konceptu oraz formatu. Z każdą płytą K. Dot podejmuje duże ryzyko, poszukuje nowych granic do przekroczenia i nowych przestrzeni do eksploracji. Jego etyka pracy i ambicja budzą podziw. I cokolwiek myślicie na ten temat, wiem jedno — najlepszy album Lamara jeszcze nadejdzie. Tymczasem cieszę się, z jego występu w Polsce i mam nadzieję, że z wieloma z Was zbiję piątkę pod sceną. Dzięki za lekturę i do zobaczenia!
Komentarze