Już dawno przymierzałem się do napisania kilku słów na temat tego genialnego albumu. Choć jest to cykl "Klasyk na weekend", to jednak każdy słuchacz powinien już znać ten album z 2006 roku. Niestety, każdy kto słyszał co nieco o grubasie z Filadelfii zna jego nowsze albumy. Oczywiście - można było zatrzymać się i opisać inny klasyk grupy, czyli ich pierwszy studyjny album, albo "Legacy of Blood". Jednak to ten album z okładką widoczną z lewej strony przyniósł największą sławę i rozpoznawalność. A dlaczego akurat ten album? Jest to pierwszy album, JMT, który pojawił się na liście Billboard 200 debiutując na 140 miejscu. I to własnie po tym debiucie wszystkie kolejne cedeki znalazły się w tym zestawieniu. Samemu Pazowi jeszcze nie udało się wbić do pierwszej setki - miejmy nadzieję, że nadchodzące solo to zmieni.
Co jeszcze sprawia, że "SiH, KiH" wylądowało u nas w "klasyce"? Ano to, że singiel "Heavy Metal Kings" był najczęściej puszczanym singlem w niezależnych radiowych stacjach, jak i to, że w kilku wywiadach Vinnie wspominał o ewentualnej przyszłej współpracy z Billem, co zaowocowało później w wielu kooperacjach - aż w końcu wspólnym albumem.
To LP stało się klasykiem nie tylko ze względu na bardziej dopracowane i spójne teksty Vinniego w stosunku do poprzednich dwóch albumów, ale także dzięki genialnemu producentowi Stoupe. To własnie on jest motorem napędzającym grupę. Bez niego JMT nie jest tym samym, można się o tym było przekonać na albumie "Violence Begets Violence". No i całe szczęście, że zabrakło tutaj Jus Allah, ale to tylko moje zdanie.
Co jeszcze? Udany debiut na listach Billboard sprawił, że premierowy koncert odbył się na Times Square przy wsparciu Chuck Wilsona, który był wtedy ówczesnym prezesem Babygrande Records, gdzie JMT wydawali swoje albumy.
A co w takim razie znajdziemy na płycie? Jest to całkowity przekrój rożnej tematyki. Znajdziemy tutaj track "Shadow Business" traktujący o niewolniczej pracy za tak zwaną "miskę ryżu". Innym trafnym przykładem na różnorodność płyty to track "Uncommon Valor", o którym można pisać odrębny artykuł (co zresztą już kiedyś zrobiliśmy). W szczególności na temat szesnastki Rugged Mana. "Razorblade Salvation", gdzie Vinnie przeprasza swoją mamę za to, że nie chciał dłużej żyć. Są to niejako przeprosiny za track nagrany dwa lata wcześniej "Before The Great Collapse" z płyty "Legacy of Blood". Mamy tu również świetne bragga w stylu Pazmana. Doskonałym przykładem są tu dwa otwierające album tracki, albo "Serenity In Murder", który tytułem nawiązuje do innego kawałka Slayer i chyba moje ulubione wersy z albumu, czyli:
Hate that everywhere I go, I get engaged in a fight
Hate that everything I say is just evasive and trife
Enraged with a knife, I don't care who I slice
I could walk into the woods and kill a bear with my mic
I'm here with my mic, fear me and be careful at night
'Cause Vinnie vicious like a mutha fuckin' werewolf at night
I'm a beast, baby! Yeah
Z resztą - odniesień w nazewnictwie do innych grup metalowych jest tutaj pełno. A jeśli jesteście przejedzeni już agresywnością Paza, to idealnym przerywnikiem są tutaj instrumentale Stoupe, albo ostatni track kończący płytę - "Black Winter Day".
"Servants In Heaven, Kings In Hell" to z pewnością album, który zasługuje na to, by wymieniać go na równi z innymi klasykami tamtych lat, a jednak jest często pomijany, szczególnie, gdy skupiamy się na rapie, który odniósł komercyjny sukces. Chemia, jaka łączy tutaj Vinniego i Stoupe jest bardzo widoczna i dokładnie taka, jaka powinna być między klasycznym duetem mc/producent. I własnie ta właściwość tworzy tutaj niezwykły klimat albumu, który przez podkłady muzyczne, tematykę aż na okładce kończąc jest jednym.
Komentarze