Dayne Jordan. Truly important... Odkryłem go zupełnie przypadkowo, surfując sobie po Sieci w poszukiwaniu jakichś dobrych, nowych kawalin. Wyhaczyłem pierwszy z brzegu kawałek - "Wash It Down", zaciekawiony tym, że za jego produkcją stoi TEN DJ Jazzy Jeff - i odpłynąłem całkowicie... Cała EPka "In Progress", którą "Wash It Down" rozpoczyna, to istna perełka - pisałem zresztą o niej w osobnym artykule, gorąco zachęcając do odsłuchu. "In Progress" miało być zaledwie przekąską, przedsmakiem przed pełnoprawnym debiutanckim albumem Dayne'a - "The Memoirs of Dayne Jordan"... W końcu 21 lipca - Wspomnienia ręką Dayne'a Jordana spisane trafiły do Sieci.
Jedno trzeba wiedzieć o tym albumie - słówko "Memoirs" nie pojawia się w tytule tylko dla ozdoby. To album zdecydowanie retrospektywny, kronika ćwierćwiecza życia pewnego utalentowanego wokalisty z Filadelfii (More specifically - North Philadelphia), próba spojrzenia i oceny wydarzeń, faktów i osób, które sprawiły, że stał się tym, kim jest. Z narwanego małolata - do człowieka muszącego mierzyć się z życiem, noszącego na barkach ogromną odpowiedzialność bycia ojcem. Dayne jest poruszająco otwarty i dokładny w swych refleksjach - potrafi znakomicie związać uwagę słuchacza swoimi opowieściami, już na samym początku częstując słuchaczy kozackim "In Progress", dokumentującym przebieg jego rapowej kariery. A później jest tylko ciekawiej - Dayne zabiera nas w podróż w swe młodzieńcze lata, od czasów, gdy w wieku 10 lat za namową siostry rapował pod kawałki Mase'a (kozacki pomysł z tym freestylem 10-letniego D na beatboksie!), przez szalone, beztroskie "lata naste" - po ową, wymykającą się jednoznacznej definicji, dorosłość.
Najlepszą częścią albumu jest bezapelacyjnie monumentalne, ośmiominutowe "Circle of Life" - fenomenalnie napisana opowieść o nieustannym cyklu życia i śmierci (okładkę całego albumu można uznać za ilustrację tego utworu) ... Uwielbiam zwłaszcza pierwszą część, gdzie Dayne w niezwykle interesujący sposób snuje opowieść obrazami, wspomnieniami o swej babci, drobnymi szczegółami przenosząc słuchacza w "świat" utworu... Razem z Dayne'em z trudem powstrzymujemy łzy, gdy cichną ostatnie takty pierwszej części, gdy złowróżbny, monotonny pisk maszynerii rozbrzmiewa w słuchawkach... Razem z Dayne'em cieszymy się, gdy następuje druga część utworu...
Jeśli jest coś, do czego mógłbym się przyczepić - głos Dayne'a - charakterystyczny, wysoki, dobrze nadający się i do śpiewu, i do rapu, nie przypadnie wszystkim do gustu. Mi osobiście nie przeszkadza, aczkolwiek zdarzały się momenty, kiedy jego głos gryzł się nieco z beatem - szczególnie w "The Hustlers". Niektóre sample i "skity" w trackach nie do końca mi podpasowały - zwłaszcza ten urywek z piosenki Mr. Rogersa na początku "Beautiful Day in the Neighborhood"...
Pamiętając znakomitą oprawę muzyczną "In Progress" - byłem spokojny o tą sferę "Memoirs". Słusznie - podkłady autorstwa Jazzy Jeffa, Daniela Crawforda i Jamesa Poysera stoją na wysokim poziomie. Dominuje dobrze znany, filadelfijski, spokojny jazzowy vibe a'la The Roots, z nutą soulquarianowego szaleństwa (co nie dziwi - za klawisze na albumie odpowiedzialny jest - przypomnijmy raz jeszcze - James Poyser, filar obu tych legendarnych kolektywów). Weźmy choćby rześkie "Waitaminit", lekko zahaczające o bardziej nowoczesne "cykania" "Don't Forget", nostalgiczne "Open Up" czy "Single" (te początkowe, majestatyczne pianino i grające gdzieś w tle gitary Demiena Dessandiesa - poezja... Przeszkadzają mi za to odrobinę "industrialne" werble) - wszystkie te podkłady znakomicie pasują do Dayne'owych reminiscencji. A wieńczący całość "Wake Up" to już soczysty banger w starym dobrym stylu, z aromatyczną nutą funkowej gitary i zacną żywą perksują Steve'a McKie.
Jedynym trackiem, który nie przypadł mi do gustu, jest "The Hustlers" - nie za bardzo udany eksperyment, mający w zamierzeniu połączyć radosny, atakujący tryumfalnymi trąbkami beat z nawijką Dayne'a i lekko "jamajskim" refrenem. Nie brzmi to zbyt dobrze, choć jaram się wieńczącą całość gitarką, od razu nasuwającą skojarzenia z nieśmiertelnym "Misirlou" Dicka Dale'a.
"The Memoirs of Dayne Jordan" - krótko mówiąc - nie jest krążkiem dla każdego. Nie jest to muzyczna eksplozja, koktajl brzmień a'la 'Compton" czy "To Pimp a Butterfly", nie jest to typowa, mainstreamowa mieszanka klubowych bangerów i peanów na cześć hajsu i coco - nie. To rap nieco innego sortu. Muzyka nie nastawiona na zabawę - raczej zaproszenie do refleksji, do zatrzymania się i zastanowienia się nad pojęciem "dorosłości" i "odpowiedzialności". Swoisty rachunek sumienia, czy też - jak kto woli - zamknięcie pewnego rozdziału, pierwszego ćwierćwiecza tej Wielkiej Podróży, jaką jest życie. Jeśli cenicie w rapie szczerość i dojrzałość - zachęcam gorąco do sprawdzenia "The Memoirs of Dayne Jordan". 5!
Cały album do odsłuchu i ściągnięcia za free pod spodem:
Komentarze