Ciężko się recenzuje album swojego ulubionego rapera, zwłaszcza jeśli jest nim Yelawolf, a płytą - „Love Story”. Nie sposób nie odwołać się do niesławnego „Radioactive”, wydanego w 2011 debiutu artysty, który z jakiegoś powodu został zmiażdżony przez słuchaczy. Zarzucano mu zbytnią miałkość, „radiowość”, widziano w nim głównie łatwy skok na dolary, krzywiono się na samo wspomnienie miejscami przesłodzonego brzmienia. „Love Story” recenzje zebrało już dużo bardziej entuzjastyczne, ale mimo, że premiera krążka miała miejsce parę miesięcy temu, wciąż nie ogarniam, dlaczego tak się stało.
Niemal każda pozycja w dyskografii Yelawolfa trafiła w mój gust i zabrała mi trochę czasu. Tak oto podróżowałem z „Arena Rap”, zachlewałem się przy „Psycho White” i „Trunk Muzik 0-60”, oddawałem się nocnemu flaneryzmowi w towarzystwie „Trunk Muzik Returns”, biegałem przy „Ball of Flames”, zasypiałem z „The Slumdon Bridge” i budziłem się z „Pissin' in a Barrel of Beez”. Z opisywanego dziś „Love Story” nie wyciągnę takich korzyści, bo jedyną czynnością, jaka mi się kojarzy z tą płytą, jest wylegiwanie się na hamaku, którego nie posiadam. Album pasuje do panujących obecnie upałów – rozleniwia, każe porzucić wszelką aktywność, otworzyć piwo i urządzić sobie całodniową siestę. Za ten sielankowy klimat odpowiadają głównie gitary, i to takie, że obsługujący je muzycy – nie wiem, nie widziałem, ale jestem tego pewien – nieustannie trzymają w ustach źdźbło wyschniętej trawy. Często odzywają się agrarne skrzypce, czasem pojawia się pianinko, chórek albo nieśmiały syntezator. Całość, obficie przyozdobiona wpływami country i delikatnego pop rocka, przywodzi na myśl spieczone bezdroża Alabamy. Innymi słowy – wszystko jest na miejscu. Można do warstwy muzycznej mieć pewne zastrzeżenia (wykastrowane „American You”), ale nie sposób nie docenić kilku pereł. „Empty Bottles” z potężnym przejściem i roztańczoną końcówką, świetny songwritersko „Devil in My Veins” czy bardziej klasyczny „Best Friend” to absolutne highlighty.
W czym więc problem? Ano w tym, że sam Yelawolf sprawia wrażenie, jakby wolał pójść spać zamiast nagrywać większość zawartych tu kawałków. „Love Story” to jego najbardziej rozśpiewany album od epki „Arena Rap” z 2008. Nie byłoby w tym nic złego, ale Yela śpiewający od czasu do czasu – w refrenach, przejściach albo podbiciach – okazywał coś więcej niż tylko znudzenie. Jego partie (prawie) nigdy nie były tak proste, wycofane i bezpłciowe jak tutaj, a że album od nich pęka, łatwo o niepohamowane ziewanie. Przykłady? Oto one: wymuszone refreny „Change” czy „Heart Break”, nudne, pozbawione znamion dobrego kawałka „Till It's Gone”, albo przekomiczny numer tytułowy, w którym warstwa wokalna ogranicza się do nijakiego wycia, a pierwszy ciekawy element aranżacji pojawia się 15 sekund przed końcem (!), kiedy wszyscy już poumierali z nudów. Nie pomaga to, że przy okazji także flow Yelawolfa spowolniło. Rozumiem, że tego wymagała konwencja i panujący tu klimat, ale jeśli pełnokrwiste, rapowe mięcho dostarcza głównie wpadający z wizytą Eminem w – dla odmiany chwytliwym, świetnym całościowo – „Best Friend”, to chyba mam prawo czuć niedosyt, skoro album zadebiutował na szczycie r a p o w e g o Billboardu.
Na szczęście są wyjątki – otwieracz i zamykacz wymykają się powyższemu akapitowi, nic wspólnego z nudą nie mają także „Box Chevy V” czy wspomniane „Empty Bottles”, a miniaturka „Ball and Chain” to znów Yela śpiewający tak, jak należy. Te numery to strzały na tyle celne, że ratują płytę i pozwalają przymknąć oko na niedociągnięcia.
Osobną kwestią jest nietowarzyskość „Love Story”. We wkładce do płyty Yelawolf tylko na jednym zdjęciu znajduje się w otoczeniu innych osób. Na pozostałych fotografiach jest sam i przypadek ten dobrze symbolizuje introwertyczną zawartość płyty. Tak, są tu bezdroża, ale nie ma knajp, możesz co najwyżej napić się do lustra. Apogeum zjawiska znajduje się pod koniec płyty – numerów od hipnotycznego „Johnny Cash” do depresyjnego „Disappear” nie sposób puścić w charakterze soundtracku do czegokolwiek innego niż ucieczka od ludzi. To kolejny plus, ciekawie urozmaicający wakacyjny nastrój albumu. Rozsądnym posunięciem było umieszczenie tych kawałków pod koniec płyty (choć mój ulubiony w tym klimacie to „Devil in My Veins” ze środka) – dzięki temu dobrze wybijają się na tle poprzednich i przygotowują na beztroskiego closera w postaci „Fiddle Me This”.
Mimo że „Love Story” ma swój urok, to jednak, jak zasugerowałem we wstępie, „Radioactive” podobało mi się bardziej. To był album oczywiście słabszy całościowo, ale wymiatający pod względem pojedynczych numerów, bardziej zróżnicowany i odważniejszy, jeśli chodzi o bangery. Na tegorocznym wydawnictwie, podczas gdy produkujący większość materiału WLPWR i Malay wychodzą z siebie, sam Yelawolf zdaje się być pełen zniechęcenia i rezygnacji. Z zadań doboru bitów i podtrzymania klimatu wywiązał się wzorowo, ale w kwestii jego wokalu nie jest już tak wspaniale. Naprawdę nie wiem, jaką ocenę mam dać tej płycie. Hej, Mateusz, mogę zostawić tę recenzję bez oceny? [nie możesz – przyp. Mateusz Natali] No dobra. Niech będzie, że z bólem wystawiam 4. Z bólem, bo naprawdę chciałbym, żeby to był album piątkowy. Ale nie jest.
Komentarze