Dwie znane, lubiane sylwetki; sto lat oczekiwania, pojedyncze napomknięcia w stylu „coś się robi, będzie jak wyjdzie”, bit na Pezecie/Małolacie, potem długa cisza, nagle tajemnicza zapowiedź, kolejne single, klipy, preorder, rozwiązanie zagadki; premiera: piękne wydanie, okładka godna płyty roku, obietnica genialnego konceptu... wszystko w piach. To się nie mogło nie udać, a jednak się nie udało. Rozczarowanie tak mocne, że do teraz chodzę zaskoczony takim obrotem sprawy i chyba nawet trochę smutny.
Mając w pamięci to, co obaj panowie zostawili na rozmaitych płytach zawierających tzw. polski rap, szczerze się zdziwiłem odnotowując, że tak świetnie zapowiadające się duo najwyraźniej nie udźwignęło ciężaru, jaki na siebie wzięło. Ewentualnie ja tu czegoś nie zrozumiałem, ale na dogadanie się jeszcze przyjdzie czas – póki co wytłumaczę, o co chodzi.
Ustalmy: „Zaraza” jest albumem producenckim, który nie zamyka się w koncepcie zwykłej składanki z różnymi raperami, tylko zawiera jeszcze jakiś motyw przewodni. Teoretycznie powinien to być ciężki, duszny, przygnębiający, nawet wręcz przerażający (rozmazana krew i czasza na coverze dość jednoznacznie się kojarzą) klimat w muzyce oraz wycieczka do najciemniejszych rejonów umysłu w warstwie słownej. Teoretycznie, ponieważ cały ten koncept – choć zostały podjęte rozpaczliwe próby uratowania go – rozkraczył się jak tani parasol na wietrze, zostawiając właściciela co najmniej na lodzie. Szkoda, tym bardziej że pomysł na album brzmiał nad wyraz interesująco.
Kontynuując korzystanie z metafor: jeśli chcemy, żeby było jasno, nie wystarczy powiedzieć „niech będzie jasno”, bo tak to tylko Bóg potrafi. Znacznie lepszy rezultat możemy osiągnąć podnosząc dupę i włączając światło – wydaje mi się, że tak to powinno działać. Analogicznie: żeby płyta ociekała klimatem, trzeba się jakoś do tego przyłożyć, wyciągnąć z dźwięków maksimum kreatywności, zagęścić atmosferę jak to możliwe i generalnie stanąć na rękach i klasnąć. Nie twierdzę, że tego nie zrobiono, zaniechano natomiast konsekwencji w działaniu.
Zaczyna się wybornie: gęste, szerokie w kanałach intro pięknie otwiera album i daje nadzieję na coś choćby tak kreatywnego, jak cuty. Te bynajmniej nie są tylko pojedynczymi wstawkami z rodzimych wersów z dodanym echem i wrzuconymi arytmicznie na podkład – obniżony strój, przeskoki i pododawane efekty robią wrażenie. Chwilę później wchodzi Hades na potężnym, syntetycznym bicie z masywną perą i wybornymi akordami syntezatora, o taki rap walczyłem. Had, chociaż setny raz rymuje o Warszawie, rzuca jakby od niechcenia tyle kosmicznych onelinerów, że na nudę narzekać nie sposób. Zaczyna się kawałek duetu Cira/Hukos i znów jest dobrze – w bicie odgłosy dzwonów, gęsto od efektów, ciary jak śmigasz z tym na słuchawach nocą, piękna sprawa.
Natomiast kiedy ręce zaczynają się składać do oklasków, pojawia się „Ktokolwiek” na prostackim podkładzie i zaczyna zgrzytać. To pierwsze potknięcie, lecz na kolejne wcale nie trzeba długo czekać – „Ten track” odrzuca prymitywnym, przedszkolnie pociętym pianinkiem i okazuje się, że rewelacyjnego klimatu byłoby w sumie tyle. Będący popisem scratchy „Modulators” zaserwowano na takim betonie, że się słuchać odechciewa – ktoś mógłby powiedzieć, że w przypadku takiego kawałka bit się akurat najmniej liczy, ale przecież na pierwszym EPMD było „D.J. K La Boss” i co? „Pokonać słabość” zaczyna się w porządku, bo jakby nawet odpowiedni nastrój wraca, ale z nagła i niespodziewanie wchodzi Wigor z motywującym songiem o pokonywaniu przeszkód. To jest „Zaraza”, ja chcę słuchać o umierających ludziach, karaluchach przewiercających się przez czaszki i wżerających mózgi od środka, a dostaję tony otuchy, bo poddawanie się jest be. Co?
Na wysokości „Nie jestem tu od pouczania” jest jeszcze gorzej, bo wychodzi słońce i zachciewa się tańczyć – a także śmiać po tym, jak do uszu dociera zwrotka Dioxa, który całą jej pierwszą połowę zbudował na czasownikach w trybie rozkazującym by potem rzucić, że nikogo nie poucza. No sorry, u mnie beka w głos, a naprawdę nie chciałem. Do tego słaby bit.
Jest sens opisywać dalej?
A przecież mogło być tak pięknie – bo singlowy, klaustrofobiczny „Dom zły” o heroinowej śmierci, przekrajaniu kręgosłupa i księżach ze skłonnościami; bo „Jak sen”, w którym Małpa robi przedziwny użytek ze swojego statecznego flow i takiegoż głosu, by za ich pomocą z precyzją chirurga poruszać się po tym uroczo przytłaczającym bicie (groteska i genialny kontrast, naprawdę; porównać można tylko do „Cukierni Zakalec” na Domaniewskiej i nie jest to ironiczna złośliwość); bo wieńczący całość „Świt” to serio świt, w którym za sprawą magicznych głosów W.E.N.Y. i VNMa w pamięci odżywają ciężkie grzechy mijającej nocy, choć oczy widzą już coraz intensywniejsze światło; bo mega nastrojowe przejścia między kawałkami; bo scratche; bo powycinane fragmenty z audiobooków i filmów.
Na usta ciśnie się klasyczne zdanie o tym, że gdyby z tej płyty zrobić epkę, to by wymiatała – bo w takiej formie, jaką dostaliśmy, to po prostu nieprzemyślany, niekonsekwentny, rozczarowujący album. Gdyby rozpatrywać go jako taki tam zwykły projekt rapowy, to nie jest zły: zawiera kilka naprawdę udanych bitów, sporo nieoczywistych zabiegów, jest dość pomysłowy i obfituje w porządne zwrotki. To jednak nie jest zwykły projekt, to „Zaraza”, tu chodziło o coś więcej. DJ-B ze Szczurem zapewne chcieli dobrze, ale wyszło... no, wiecie jak. Na trzy cztery intonujemy: „Nic się nie stało, Producenci, nic się nie stało” i wystawiamy trójkę.
Komentarze