Osobiście uważam ten materiał za klasyczny, od 2009 roku wracam do niego regularnie, a zajawka nie maleje, o ile się nie zwiększa. Natknąłem się na niego przypadkowo, kiedy na którymś z amerykańskich portali ktoś obsypał go komplementami, a okładka wydała mi się intrygująca. Znałem już Oddisee, ale nie byłem jeszcze tak pewien jego umiejętności i możliwości jak jestem teraz - po solowych krążkach, bitach dla innych MC's i bliskim perfekcji koncercie na Hip Hop Kempie. Przede wszystkim jednak po wybitnej robocie wykonanej właśnie z Diamond District. Moim zdaniem to najlepsza dotychczasowa porcja muzyki jaką od niego dostaliśmy.
"In The Ruff" w założeniu miało być boom-bapowym hołdem dla DMV. Skrót pochodzi od nazw trzech stanów - DC, Maryland i Virginia. Oddisee, X.O. (dzisiaj znany jako Uptown XO) i yU zrobili jednak sporo więcej niż boom-bap. Stał się on punktem wyjścia, a Oddisee nie był w stanie powstrzymać się przed ukazaniem swoich największych zalet, które grubo wykraczają poza jakiekolwiek szuflady. Jeśli więc szukacie materiału żywcem wyjętego z '94, trafiliście pod zły adres. "In The Ruff" to po prostu znakomita miejska muzyka z końcówki poprzedniej dekady, której nie da się przykleić żadnej metki oprócz tej z napisem "Oddisee". Od pierwszego przesłuchania tego krążka stała się ona dla mnie wyznacznikiem wysokiej jakości.
Pamiętam pierwszy szok, kiedy z umiarkowanym zaciekawieniem słuchałem zajmując się przy okazji czymś innym i po sympatycznym intro wjechało "Streets Won't Let Me Chill". Oparty o porywający break, klasyczny sztos z prostym samplem o mocy rażenia, która automatycznie skupiła 100% mojej uwagi na muzyce. Tytułowa próbka wokalu po dwóch pętlach była już rapowana pod nosem - ciężko inaczej. "All I have is my mission and my daughter, namsayin?" - to tylko smaczek. Mamy do czynienia z trójką uzdolnionych MC's, którzy może nie mają super mocarnych głosów i nie-wiadomo-jakiej siły przebicia, ale za to mnóstwo serca i skillu w składaniu słów. To jednak dopiero początek, a ta płyta każdym kolejnym numerem zmienia swoje oblicze i pokazuje, że chodzi tu o więcej niż klasyczny rap. "In The Ruff" ma jedną z cech najlepszych krążków - jest spójna w swojej różnorodności. To potrafią tylko najlepsi i ci którzy naznaczają coś swoim stylem niezależnie od tego co to jest.
Mamy tutaj ciężkie, detroitowe syntetyki o mocy, którą powinno mierzyć się w skali Richtera ("Who I Be"), mamy próbki, które sprawiają, że po plecach przechodzą ciarki, na dodatek pocięte w nieszablonowy i ciekawy sposób ("Back To Basics", "In The Ruff") mamy wreszcie funkujące, energetyczne bomby na megadynamicznych perkusjach ("Get In Line", "The District" czy "Make It Clear"). Znlazło się nawet miejsce na subtelne, bardziej kołyszące niż bujające "Let Me Explain" czy nastrojowe i dobrze opisane tytułem "Off The Late Night". To co spaja to wszystko w całość to przede wszystkim flagowy element produkcji Oddisee - bębny. Brzmią jak żywe, a jego umiejętność zabawy breakami w mojej opinii zostawia konkurencję za plecami. Mówię poważnie. Ma ucho do świetnych próbek, uwielbiam je, są wśród nich perły, które grały w moich czterech ścianach setki razy, ale dopiero, kiedy wchodzą bębny w pełni docenia się klasę tego gościa. Weźmy np. genialny numer tytułowy - sampel swoim wejściem robi niesamowite wrażenie, ale kiedy wjeżdżają bębny zapada klamka, a szczęka leci w dół. Świetnie zaśpiewany i z miejsca zapadający w pamięć refren jest jak definitywny knockout. Cudowny, wyjątkowy numer, w pełni zasługujący na każdy z przymiotników, którymi go opisałem.
Co ważne, płyta niesie ze sobą dużo treści. Wszyscy trzej raperzy cechują się nie tylko wysokim poziomem świadomości i umiejętnej obserwacji rzeczywistości, ale też zdolnością obrazowego przedstawiania swojej rzeczywistości. Do tego nie idą na łatwiznę w kwestii formy. Zwrotki nie nużą, bo patenty intonacyjne zmieniają się jak w kalejdoskopie. Nie ma fajerwerków, bo są niepotrzebne. Płyta zostawia z poczuciem, że mogą zrobić co chcą, a chcieli zrobić właśnie to co słyszymy. "In The Ruff" to typ albumu, który po pierwszym odsłuchu ma się ochotę zostawić w głośniku na kolejne trzy. Kiedy to wyszło (początkowo tylko jako darmowe web-release) przez ładne kilka tygodni nie chciało mi się słuchać niczego innego. Nic dziwnego, że DJ Premier (któremu zresztą zafundowano tutaj tribute w "I Mean Business") umieścił płytę w dwudziestce najlepszych krążków 2009 roku. Ja powiedziałbym więcej - to jedna z najlepszych undergroundowych płyt całej dekady. Nie przegapcie tego.
Komentarze