Hip-hop miał już w swojej historii postacie, było ich całe mnóstwo, które zdawały się nigdy nie opuszczać studia nagranowiego, raz po raz zasypując słuchaczy wydawniczymi nowościami. Problem polegał na tym, że na każdy dobry album przypadało co najmniej kilka rażących bylejakością, co najwyżej poprawnych, a oddzielanie ziaren od plew na dłuższą metę po prostu męczyło.
Curren$y, 31-latek z Nowego Orleanu, to również pracuś nad pracusiami. Jak głosi legenda, tworzenie muzyki zastępuje mu jedzenie i picie, a zielsko - sen. Nowymi albumami raczy nas co chwilę, liczby wydanych przez niego teledysków nie potrafią oszacować najtęższe głowy. Co go wyróżnia od innych? A no to, że wspomnianej przed chwilą bylejakości się u niego po prostu nie znajdzie. Wszystko, co podpisane jest ksywą Spitty, posiada stempel jakości, mniej lub bardziej wyraźny, ale co ważne - zawsze widoczny. I "New Jet City" nie jest tu żadnym wyjątkiem.
Dajcie mi tylko dobry beat, a ja już będę dokładnie wiedział, co z nim zrobić - może powiedzieć Curren$y. Jego leniwe, wydawać by się mogło jednostajne, flow, w połączeniu z przejaranym głosem, potrafią odnaleźć się na każdym praktycznie bicie, wliczając w to trapowe produkcje spod znaku Lexa Lugera. (Ba: założę się, że nawet z odczytywanego podczas niedzielnych mszy listu episkopatu potrafiłby zrobić coś, co brzmiałoby całkiem, całkiem.) A że braku muzycznego wyczucia zarzucić mu nie sposób, Spitta nie pudłuje. Nie potrafię sobie przypomnieć wydanego przez niego materiału, który zawiódłby na całej linii, brzmiałby ewidentnie źle. Takowego chyba jeszcze po prostu nie było. I nie ma nadal - bo wraz z nagraniem "New Jet City", Nowoorleańczyk kontynuuje swoją imponującą serię, dostarczając nam kolejną porcję muzyki na najwyższym poziomie.
Jeżeli większość poprzednich materiałów Curren$iego było gotowym soundtrackiem pod smoke session, to recenzowany album pasowałby bardziej jako ścieżka dźwiękowa pod wieczorny relaks z kieliszeczkiem whisky i dobrym cygarem. Raper postawił tym razem na produkcje nieco bardziej, powiedzmy, wyrafinowane, choć wciąż utrzymane w charakterystycznym dla niego, wyluzowanym stylu. Jest więc inaczej, ale - jak to u Spitty bywa - beaty zostały wybrane starannie, trudno doszukać się tu słabych punktów. Tych mocnych za to - jest całe mnóstwo. Tu trochę jazzowej subtelności, tam nieco trapowej energii, gdzie indziej szczypta nowojorskości. Wszędzie, przynajmniej, dobrze. Szczególne pochwały należą się anonimowemu dotąd producentowi kryjącemu się pod ksywą Thelonious Martin (otwierające "New Jet City", świetne "Living For The City" i "Moe Cheetah"), a także Statikowi Selektah, który wysmażył boombapowe cudeńko skrojone pod odpowiednią miarę, i Lexowi Lugerowi - ten z kolei sukcesywnie rozwija swój dźwięk, nie tracąc przy tym pazura, znanej z wcześniejszych produkcji chropowatości ("Choosin'", "Coolie In The Cut"), i zamykając jednocześnie usta krytykom, którzy widzieli w nim kolejnego hip-hopowego zamachowca.
Jest jeszcze jedna różnica pomiędzy tym a resztą materiałów - może poza "Stoned Immaculate" - z dyskografii Nowoorleańczyka. Liczba gościnnych zwrotek, mianowicie. Oprócz stałych współpracowników z Jet Life, można tu usłyszeć również przekrój mainstreamowego rapu ze Stanów: zaczynając od Wiza Khalify, idąc przez Ricka Rossa, a na Frenchu Montanie kończąc. Jedni radzą sobie lepiej (Ross, Juvenile), inni gorzej (Montana, Trinidad James), ale rządzi i dzieli sam gospodarz. Nie jest wprawdzie, i nigdy nie będzie, najlepszym raperem na świecie, nigdy nie będzie ulubieńcem słuchaczy nastawionych na rap stricte techniczny czy liryczny. Czaruje czym innym: charyzmą, luzem, bezpretensjonalnością. Prostymi - ale nie prostackimi - lifestyle'owymi tekstami, w dużej mierze poświęconymi dwóm bodaj największym pasjom Spitty: trawie i samochodom, a także sporą dawką celnych, kąśliwych linijek w rodzaju:
I never hustled with no lames, why would I begin?
I’m surviving in the game where many don’t win, but
loser ain’t my name, mane, that’s one of them, I’m
gripping woodgrain got a joint of full strength.
Czy tym albumem Curren$y przyciągnie na swoją stronę masę nowych, wcześniej nie zaznajomionych z jego muzyką, fanów? Raczej nie. A czy zadowoli tych, którzy kibicują mu już od kilku dobrych lat? Na pewno tak. Mamy w Polsce takie przysłowie - "polegać na kimś jak na Zawiszy". Jeżeli Spitta wciąż nie będzie zamierzał spuszczać z tonu, hip-hopowa wersja owego przysłowia powinna brzmieć: "polegać jak na Curren$ym". Czwórka z plusem. Koniecznie!
Komentarze