71 zawsze miało mocną scenę. Nie potrafię wskazać innego polskiego miasta niż Wrocław AD 2002, które jednego roku spłodziło cztery niepodważalne klasyki.
Zabawę w odgadywanie tego kwartetu zostawię wam, natomiast sam przeniosę się sześć lat do przodu, kiedy to drugi poważniejszy album wydał reprezentant Drutz Foundation i Wrooclyn Dodgers - Łozo aka Pitahaya. Drugi i nieostatni niesłusznie przegapiony.
To zresztą jedna z cech charakterystycznych rapsów z Dolnego Śląska - zero parcia na rozgłos. Można się nazywać Jot, nagrać w życiu kilkaset kawałków i cieszyć się nadal statusem tylko lokalnej legendy, którą szanują ci, którzy wiedzą, o co chodzi w tej grze. Łozo wie - nie tylko przez respekt dla starszego krajana.
Z jednej strony student (opcjonalnie - studenciak, sweter), z drugiej mega zajawkowicz. Nie twierdzę, żeby jedno z drugim miało powód się wykluczać, niemniej spoiwo w postaci bardzo inteligentnego Pitahaya'i jest tu nie bez znaczenia. Ten facet jest żywym dowodem dla zacietrzewionych małolatów, którzy chcieliby wyprowadzić pierworodnych z krzywdzącego stereotypu, że rap to tylko HWDP i jaranie zielska.
Nie jest tak cool jak raperzy od seksu, ale przy dziecku nie będzie wstydził się tekstów. Wyklina wszelkich prawilniaków i gangsterów ze średnią wieku "układ rozrodczy u ssaków", rozprawia o religii, bez epitetów wspomina ex-dziewczyny, domaga się godnych zarobków u absolwentów wyższych uczelni... Krótko mówiąc, porusza sporo ważkich tematów, a przy tym nie zapomina o bragga, relaksie i o podaniu farby ziomowi, który wrzuca graff jak Jordan piłę w obręcz. Otwarta głowa, pewny flow, dystans do siebie i jednak nazbyt nachalne moralizatorstwo.
Dużo mniej nachalny jest producent tego albumu - Pedros. Jego bity kojarzą mi się z tym, co zrobił Kłapuh na płycie "Legendy Płynące z Tych Okolic" duetu Zaginiony/Skajsdelimit. Czyli: wirtuozerii tyle co kot napłakał, rozbudowanych aranżacji nie stwierdzono, ale buja aż miło. Fajny, funkowy posmak na mocnych, klasycznych bębnach i precyzyjnie pociętych samplach. Bez cudów-niewidów (za to z pomocą DJ-a Klimat) udało się stworzyć takie sztosy jak "Pierwszy dzień", "Drutz" czy "Spokojnie". Jedyne, co przeszkadza, to kilka ostatnich numerów - zbyt smętnych i topornych.
Równie dobrze tych kawałków mogłoby nie być. Tych lub losowych pięciu-sześciu innych, bo ta płyta jest zwyczajnie za długa i przy którymś odsłuchu zaczyna nudzić. Ale jeśli nie czujesz potrzeby wałkowania "Back To The Future" przez cały bity dzień - sięgaj śmiało. Raz na jakiś czas wchodzi przepięknie.
Newsletter
Chcesz być na bieżąco? Nasz newsletter wyeliminuje wszystkie szumy i pozwoli skupić się na tym, co w muzyce naprawdę wartościowe. Zero spamu, same konkrety! I tylko wtedy, gdy faktycznie warto!
Komentarze