Ten typ to przykład na to, że konsekwencja i zaparcie mimo braku widocznych efektów kiedyś w końcu popłaca. Po latach przedzierania się, stania w miejscu i pasmie niepowodzeń w końcu skupił na sobie uwagę, a wtedy poszło domino. Kolejne mordercze zwrotki, kolejne propsy od coraz większych postaci w rapgrze. Kolejni fani zaszokowani porcją świeżości i mocy wnoszoną przez czarny charakter z Alabamy. Hejterzy mówiący o kserówce Eminema uciszeni wzięciem przez Shady'ego Yeli pod swoje skrzydła. Miano Freshmana XXL'a i wkroczenie do mainstreamu. Wszystko w wieku... 31 lat.
Wyczekiwana szansa w postaci "RadioActive" w końcu nadeszła. Czy szereg życiowych doświadczeń i wiek daleki od bycia żółtodziobem sprawiły, że debiut jest pełnokrwisty i brzmi tak jak powinien?
Pierwsze pytanie jakie zadałem sobie po przesłuchaniu tej płyty brzmiało "Typie, który to nagrałeś, mów co zrobiłeś z Yelą". Głos jest ten sam, flow momentami też, ale gdzie podziała się szalona i barwna hardkorowa osobowość, kąsająca z jadem bity i wypluwająca z siebie historie, których rodzice staraliby się za wszelką cenę nie dopuścić do swoich pociech? Jak to możliwe, że Yela, który potrafił pozamiatać każdego w każdym numerze a koncertem na Splashu sprawić, by szczęki były hurtowo zbierane z betonu nagrał płytę, na której praktycznie mogłoby go nie być? Jak to możliwe, że słucham kawałka, słyszę miły dla ucha, miękki bit, radiowy refren, numer się kończy a my mogliśmy nie zauważyć obecności Yelawolfa, który ginie przytłoczony przez resztę i nijak nie zapada w pamięć?
Zmiana stylu, dopasowanie sie do mediów, próba strzału w radia - mieliśmy to choćby u Wiza. Tyle, że Khalifa w mainstreamowo-poprapowych klimatach czuje się jak ryba w wodzie. Yelawolf był ich totalnym przeciwieństwem i dla wielu definicją społecznego marginesu. Jak było możliwe ugrzecznić go na tyle, by przez pół swojej płyty ginął we własnych kawałkach? To tak jakby Darth Vader postanowił na chwilę znowu zostać Anakinem, za chwilę znowu wracając do poprzedniej roli. To tak jakby kazać Nergalowi przygotować bożonarodzeniową szopkę dla TVP. To tak jakbyśmy pojechali z kamerą na koncert Lady Gagi, by zadbać o różnorodność popkillerowych materiałów.
Jasne, jest tu parę mocnych kawałków w "starym" stylu. Są mocne rockowe gitary w "Slumerican Shitizen" czy hitowym "Let's Roll", ostry bangerowy "Hard White", dźwięki soczystego klasycznego południa spod znaku UGK, przyozdobione gęstymi cykaczami w sentymentalnym "Get Away", klimatyczne "Write Your Name", osobiste i ekshibicjonistyczne "The Last Song"... jednak takie numery jak "Radio" czy "Everything I Love The Most" totalnie psują całe wrażenie. Pewnie nawet playboyowa sesja Cassie czy Jessiki Alby nie spodobałaby się wam tak jak powinna, gdyby na sąsiedniej stronie widniał piktorial Anny Grodzkiej. Nie mam nic przeciw miękkim mainstreamowo-radiowym brzmieniom, ale nie gdy w ten garnitur pakuje się kogoś z innego świata. Tutaj zostaje niesmak, który przenosi się na sąsiednie tracki i sprawia, że po przesłuchaniu zamiast "WOW!" reakcja brzmi "WTF?" Tym bardziej, że Yela pokazał już, że czysty mainstream umie robić z klasą i pazurem - przypomnijcie sobie choćby śpiewany refren w "I Run" Slim Thuga - tak, to właśnie on za niego odpowiadał. Ciekawe ile w trakcie prac nad albumem odbyło się takich rozmów jak ta ze skitu po "Throw it up", gdzie Shady namawia Yelę, by dorzucił na płytę jakiś numer dla dziewczyn "bo tego tu jeszcze brakuje"... Wstawiony jest on zresztą w optymalnym miejscu, bo nastawia nas na to, co zaczyna dziać się po paru mocniejszych trackach na początku krążka.
"Radioactive" po części nawiązuje do tytułu. A nawet może na więcej sposobów niż planował Yela... Część numerów ma szansę na radiową aktywność, nie zdziwię się jednak gdy spora grupa dotychczasowych fanów niepokornego i nieobliczalnego wariata z Alabamy uzna ten album za radioaktywny i będzie chciała trzymać się od niego jak najdalej. Obiektywnie patrząc nie brzmi to źle, ale Yelawolf nie jest jeszcze jak widać Eminemem, by na swoim albumie łącząc radiową przebojowość z naturalną kontrowersyjnością i charakternością stać w szpagacie i się nie wywrócić. Tutaj nie ma może upadku ala Mazoch, ale i do telemarku daleko. To nie ten kaliber talentu i charyzmy, by poprawność i miałkość można było w jakikolwiek sposób nagradzać czy choćby przejść nad nią do porządku dziennego. Trója na szynach i mocny kandydat do zawodu roku.
PS. Czy ktoś z was spodziewałby się miesiąc temu, że większe jaja i muzyczną konsekwencję będzie miał Drake na "Take Care" niż Yelawolf na "RadioActive"?
Newsletter
Chcesz być na bieżąco? Nasz newsletter wyeliminuje wszystkie szumy i pozwoli skupić się na tym, co w muzyce naprawdę wartościowe. Zero spamu, same konkrety! I tylko wtedy, gdy faktycznie warto!
Komentarze