popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Radioactivehttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/19953/RadioactiveNovember 15, 2024, 8:56 ampl_PL © 2024 Admin stronyYelawolf "Till It's Gone" - teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2014-10-16,yelawolf-till-its-gone-teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2014-10-16,yelawolf-till-its-gone-teledyskOctober 15, 2014, 11:24 pmMateusz MarcolaWydane przed trzema laty "Radioactive" było dalekie od ideału, ale biorąc pod uwagę ostatnie muzyczne dokonania Yelawolfa, można dojść do wniosku, że zbliżające się wielkimi krokami "Love Story" będzie albumem o klasę lepszym. Powyżej teledysk do wydanego niespełna miesiąc temu numeru "Till It's Gone", który zadebiutował w trakcie drugiego odcinka siódmego sezonu "Sons Of Anarchy".Wydane przed trzema laty "Radioactive" było dalekie od ideału, ale biorąc pod uwagę ostatnie muzyczne dokonania Yelawolfa, można dojść do wniosku, że zbliżające się wielkimi krokami "Love Story" będzie albumem o klasę lepszym. Powyżej teledysk do wydanego niespełna miesiąc temu numeru "Till It's Gone", który zadebiutował w trakcie drugiego odcinka siódmego sezonu "Sons Of Anarchy".

]]>
Yelawolf "RadioActive" - recenzja nr 2https://popkiller.kingapp.pl/2011-11-23,yelawolf-radioactive-recenzja-nr-2https://popkiller.kingapp.pl/2011-11-23,yelawolf-radioactive-recenzja-nr-2December 30, 2013, 7:26 pmWojciech GraczykGdy pierwszy raz usłyszałem Yelawolfa na tracku Juelza Santany, pomyślałem: "Kurde, kim oni się tak zachwycają? Przecież on nic wielkiego nie pokazuje, jego refren nie jest jakiś wyjątkowy". Następnie swoim hookiem ubarwił "I Run" Slim Thuga. W tym momencie, po raz pierwszy w życiu nastąpiły w moim sercu jakieś wyższe uczucia w stronę rednecka z Alabamy. Cały czas miałem jednak odczucia, że ten typ szybko utonie w morzu zapomnienia. Nastąpił rok 2010. I tu muszę uderzyć się w pierś. Ominąłem "Trunk Muzik 0-60" w swoim rankingu na najlepszy krążek poprzedniego roku, a to właśnie on okazał się później jednym z najczęściej słuchanych przeze mnie krążków w 2011. Najpierw natknąłem się na darmową wersję Trunk Muzik, a dopiero później na jej płatną wersję. Polubiłem Catfisha na tyle, że sięgnąłem po jego wcześniejsze albumy i mixtape'y. Tak właśnie "Radioactive" stał się jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie albumów w 2011. Czy spełnił moje oczekiwania? Zapraszam do lektury.Nowy - stary YelaSłychać, ze Yela jest jakby szczęśliwszy w stosunku do "Trunk Muzik". Wydarł się z "Gutter" (Getta), podpisał kontrakt z Eminemem i daje odczuć, że zaczyna nowe życie. Materiał na krążku jest różnorodny muzycznie i czuć tu sporo nawiązań do poprzednich wydawnictw Catfisha. Pierwsze sześć utworów brzmi jak żywcem wyjęta z sesji nagraniowej poprzedniczki. Mamy tu wpadające w ucho "Get Away" i "Throw It Up", singlową rozpierduchę w postaci "Hard White" czy numer z Gangsta Boo i Marshallem. Jednak moim ulubieńcem jest "Growin' In The Gutter" z Rittzem. Mroczny bit, z okołodubstepową sekcją rytmiczną i spokojny głos Yeli naprawdę masakruje. Szczególnie pierwsza zwrotka...Tematyka całego albumu oscyluje wokół hedonizmu, kobiet, życia w jego rodzinnym miejscu i osoby gospodarza. Yela rysuje siebie wciąż jako chłopaka (a raczej mężczyznę) z problemami. Nie są to jednak puste teksty bez emocji. Dużo tu rozkmin, odniesień to miejsca zamieszkania i regionalizmów ("Bible Belt" w utworze "Radio", czyli stany na Południu znane z głębokiej, czasem wręcz fanatycznej wiary w Chrystianizm). To jaką jest postacią daje wyraz chociażby w g-funkowym "Good Girl". Zresztą utwór ten rozpoczyna etap troszkę lżejszej wersji Wilka, o czym wspomnę później. Bo w międzyczasie......Yela meets UK!Yelawolf na swoim nowym krążku czerpie również z muzycznego dorobku Anglii. Chodzi tu o utwór "Animal" z Diplo, który choć Brytolem nie jest, to już jego muzyczna dusza tak. Autor sukcesów M.I.A. wysmażył całkiem fajny bit, który brzmi jak wyciągnięty z angielskiego podziemia klubowego. Tym samym naprawił swój błąd z płyty Wale'a. Sam gospodarz wsparty śpiewem kanadyjki Fefe Dobson wypada bardzo dobrze, na tego typu muzycznym tle. Widziałbym ten utwór jako kolejny singiel do "Radioactive".Creekwater i Arena Rap"Creekwater" czyli pierwsze wydawnictwo Wilka, obfitowało w wiele lekkich muzycznie utworów jak np. "Fifty", "Makeup", czy "Bible Belt". Lekkich nie w sensie komercyjnych, a w formie odartej z agresywności. "Creekwater" miał to do siebie, że Yelawolf dużo na tej płycie śpiewał w sposób delikatny, pozbawiony ostrości. Yela postanowił najwyraźniej przemycić co nieco z debiutu studyjnego na debiut komercyjny. Wielu z Was będzie pewnie uważało to za zarzut, ale i tak uważam, że utwory te bronią się tekstami. Choć są lżejsze muzycznie, to lirycznie Yela wciąż jest bezbłędny, nie spłyca się i nie zmienia swojej osoby na potrzeby większej rotacji. Wręcz odwrotnie. Mam wrażenie jakby trochę zmądrzał i spoważniał w stosunku do poprzedniego krążka. Mówię tu przede wszystkim o "Write You Name" z dwiema świetnymi historiami, ale i "Hardest Love Song In The World" daje radę ze swoją, całkiem zgrabną, opowiastką miłosną. Z lekkości "Creekwatera" czerpią też "Everything I Love The Most" i "Radio". Pierwszy z nich jest przyjemnym, lekkim gitarowym utworem na którym z miłą chęcią widziałbym Kid Rocka w refrenie. "Radio" to za to najsłabszy utwór na płycie . Nie jest zły, wręcz odwrotnie, tekst utworu bardzo mi odpowiada, ale wolałbym usłyszeć go na trochę innym bicie. Na plus wstawki o Pacu, Biggiem i wers: "You'll never hear Black Star cause the program director is mostly deaf".Dla fanów EPki z 2008, również znajdzie się coś ciekawego. Mam tu na myśli ostre "Slumerican Shitizen" z Killer Mike'iem. Dwie gitary i świetna perkusja i krzyki Yelawolfa naprawdę brzmią energetycznie, a Killer Mike po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z najbardziej niedocenionych raperów w Stanach. Listę utworów zamyka "Last Song" czyli najbardziej osobisty numer na płycie. PodsumowanieNie wspomniałem o utworze "Made In The U.S.A.", który jest jednym z większych highlightów na płycie. Ten utwór plus cała reszta tworzą udany komercyjny debiut, jednego z najbardziej charakterystycznych raperów nowej fali. Wielu może odepchnąć zbyt wielka liczba lekkich utworów, ale lekkie są tylko w sferze muzycznej, a nie lirycznej. Tu Yela nie zmienił się zbytnio - powiedziałbym, że przeszedł na wyższy level. Ode mnie 5 z minusem.Gdy pierwszy raz usłyszałem Yelawolfa na tracku Juelza Santany, pomyślałem: "Kurde, kim oni się tak zachwycają? Przecież on nic wielkiego nie pokazuje, jego refren nie jest jakiś wyjątkowy". Następnie swoim hookiem ubarwił "I Run" Slim Thuga. W tym momencie, po raz pierwszy w życiu nastąpiły w moim sercu jakieś wyższe uczucia w stronę rednecka z Alabamy. Cały czas miałem jednak odczucia, że ten typ szybko utonie w morzu zapomnienia.

Nastąpił rok 2010. I tu muszę uderzyć się w pierś. Ominąłem "Trunk Muzik 0-60" w swoim rankingu na najlepszy krążek poprzedniego roku, a to właśnie on okazał się później jednym z najczęściej słuchanych przeze mnie krążków w 2011. Najpierw natknąłem się na darmową wersję Trunk Muzik, a dopiero później na jej płatną wersję. Polubiłem Catfisha na tyle, że sięgnąłem po jego wcześniejsze albumy i mixtape'y. Tak właśnie "Radioactive" stał się jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie albumów w 2011.Czy spełnił moje oczekiwania? Zapraszam do lektury.

Nowy - stary Yela

Słychać, ze Yela jest jakby szczęśliwszy w stosunku do "Trunk Muzik". Wydarł się z "Gutter" (Getta), podpisał kontrakt z Eminemem i daje odczuć, że zaczyna nowe życie. Materiał na krążku jest różnorodny muzycznie i czuć tu sporo nawiązań do poprzednich wydawnictw Catfisha. Pierwsze sześć utworów brzmi jak żywcem wyjęta z sesji nagraniowej poprzedniczki. Mamy tu wpadające w ucho "Get Away" i "Throw It Up", singlową rozpierduchę w postaci "Hard White" czy numer z Gangsta Boo i Marshallem. Jednak moim ulubieńcem jest "Growin' In The Gutter" z Rittzem. Mroczny bit, z okołodubstepową sekcją rytmiczną i spokojny głos Yeli naprawdę masakruje. Szczególnie pierwsza zwrotka...

Tematyka całego albumu oscyluje wokół hedonizmu, kobiet, życia w jego rodzinnym miejscu i osoby gospodarza. Yela rysuje siebie wciąż jako chłopaka (a raczej mężczyznę) z problemami. Nie są to jednak puste teksty bez emocji. Dużo tu rozkmin, odniesień to miejsca zamieszkania i regionalizmów ("Bible Belt" w utworze "Radio", czyli stany na Południu znane z głębokiej, czasem wręcz fanatycznej wiary w Chrystianizm). To jaką jest postacią daje wyraz chociażby w g-funkowym "Good Girl". Zresztą utwór ten rozpoczyna etap troszkę lżejszej wersji Wilka, o czym wspomnę później. Bo w międzyczasie...

...Yela meets UK!

Yelawolf na swoim nowym krążku czerpie również z muzycznego dorobku Anglii. Chodzi tu o utwór "Animal" z Diplo, który choć Brytolem nie jest, to już jego muzyczna dusza tak. Autor sukcesów M.I.A. wysmażył całkiem fajny bit, który brzmi jak wyciągnięty z angielskiego podziemia klubowego. Tym samym naprawił swój błąd z płyty Wale'a.  Sam gospodarz wsparty śpiewem kanadyjki Fefe Dobson wypada bardzo dobrze, na tego typu muzycznym tle. Widziałbym ten utwór jako kolejny singiel do "Radioactive".

Creekwater i Arena Rap

"Creekwater" czyli pierwsze wydawnictwo Wilka, obfitowało w wiele lekkich muzycznie utworów jak np. "Fifty", "Makeup", czy "Bible Belt". Lekkich nie w sensie komercyjnych, a w formie odartej z agresywności. "Creekwater" miał to do siebie, że Yelawolf dużo na tej płycie śpiewał w sposób delikatny, pozbawiony ostrości. Yela postanowił najwyraźniej przemycić co nieco z debiutu studyjnego na debiut komercyjny. Wielu z Was będzie pewnie uważało to za zarzut, ale i tak uważam, że utwory te bronią się tekstami. Choć są lżejsze muzycznie, to lirycznie Yela wciąż jest bezbłędny, nie spłyca się i nie zmienia swojej osoby na potrzeby większej rotacji. Wręcz odwrotnie. Mam wrażenie jakby trochę zmądrzał i spoważniał w stosunku do poprzedniego krążka. Mówię tu przede wszystkim o "Write You Name" z dwiema świetnymi historiami, ale i "Hardest Love Song In The World" daje radę ze swoją, całkiem zgrabną, opowiastką miłosną. Z lekkości "Creekwatera" czerpią też "Everything I Love The Most" i "Radio". Pierwszy z nich jest przyjemnym, lekkim gitarowym utworem na którym z miłą chęcią widziałbym Kid Rocka w refrenie. "Radio" to za to najsłabszy utwór na płycie . Nie jest zły, wręcz odwrotnie, tekst utworu bardzo mi odpowiada, ale wolałbym usłyszeć go na trochę innym bicie. Na plus wstawki o Pacu, Biggiem i wers:

"You'll never hear Black Star cause the program director is mostly deaf".

Dla fanów EPki z 2008, również znajdzie się coś ciekawego. Mam tu na myśli ostre "Slumerican Shitizen" z Killer Mike'iem. Dwie gitary i świetna perkusja i krzyki Yelawolfa naprawdę brzmią energetycznie, a Killer Mike po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z najbardziej niedocenionych raperów w Stanach. Listę utworów zamyka "Last Song" czyli najbardziej osobisty numer na płycie.
 
Podsumowanie

Nie wspomniałem o utworze "Made In The U.S.A.", który jest jednym z większych highlightów na płycie. Ten utwór plus cała reszta tworzą udany komercyjny debiut, jednego z najbardziej charakterystycznych raperów nowej fali. Wielu może odepchnąć zbyt wielka liczba lekkich utworów, ale lekkie są tylko w sferze muzycznej, a nie lirycznej. Tu Yela nie zmienił się zbytnio - powiedziałbym, że przeszedł na wyższy level. Ode mnie 5 z minusem.

]]>
Yelawolf "RadioActive" - recenzja nr 1https://popkiller.kingapp.pl/2011-11-23,yelawolf-radioactive-recenzja-nr-1https://popkiller.kingapp.pl/2011-11-23,yelawolf-radioactive-recenzja-nr-1December 30, 2013, 7:25 pmAdmin stronyTen typ to przykład na to, że konsekwencja i zaparcie mimo braku widocznych efektów kiedyś w końcu popłaca. Po latach przedzierania się, stania w miejscu i pasmie niepowodzeń w końcu skupił na sobie uwagę, a wtedy poszło domino. Kolejne mordercze zwrotki, kolejne propsy od coraz większych postaci w rapgrze. Kolejni fani zaszokowani porcją świeżości i mocy wnoszoną przez czarny charakter z Alabamy. Hejterzy mówiący o kserówce Eminema uciszeni wzięciem przez Shady'ego Yeli pod swoje skrzydła. Miano Freshmana XXL'a i wkroczenie do mainstreamu. Wszystko w wieku... 31 lat.Wyczekiwana szansa w postaci "RadioActive" w końcu nadeszła. Czy szereg życiowych doświadczeń i wiek daleki od bycia żółtodziobem sprawiły, że debiut jest pełnokrwisty i brzmi tak jak powinien?Pierwsze pytanie jakie zadałem sobie po przesłuchaniu tej płyty brzmiało "Typie, który to nagrałeś, mów co zrobiłeś z Yelą". Głos jest ten sam, flow momentami też, ale gdzie podziała się szalona i barwna hardkorowa osobowość, kąsająca z jadem bity i wypluwająca z siebie historie, których rodzice staraliby się za wszelką cenę nie dopuścić do swoich pociech? Jak to możliwe, że Yela, który potrafił pozamiatać każdego w każdym numerze a koncertem na Splashu sprawić, by szczęki były hurtowo zbierane z betonu nagrał płytę, na której praktycznie mogłoby go nie być? Jak to możliwe, że słucham kawałka, słyszę miły dla ucha, miękki bit, radiowy refren, numer się kończy a my mogliśmy nie zauważyć obecności Yelawolfa, który ginie przytłoczony przez resztę i nijak nie zapada w pamięć?Zmiana stylu, dopasowanie sie do mediów, próba strzału w radia - mieliśmy to choćby u Wiza. Tyle, że Khalifa w mainstreamowo-poprapowych klimatach czuje się jak ryba w wodzie. Yelawolf był ich totalnym przeciwieństwem i dla wielu definicją społecznego marginesu. Jak było możliwe ugrzecznić go na tyle, by przez pół swojej płyty ginął we własnych kawałkach? To tak jakby Darth Vader postanowił na chwilę znowu zostać Anakinem, za chwilę znowu wracając do poprzedniej roli. To tak jakby kazać Nergalowi przygotować bożonarodzeniową szopkę dla TVP. To tak jakbyśmy pojechali z kamerą na koncert Lady Gagi, by zadbać o różnorodność popkillerowych materiałów.Jasne, jest tu parę mocnych kawałków w "starym" stylu. Są mocne rockowe gitary w "Slumerican Shitizen" czy hitowym "Let's Roll", ostry bangerowy "Hard White", dźwięki soczystego klasycznego południa spod znaku UGK, przyozdobione gęstymi cykaczami w sentymentalnym "Get Away", klimatyczne "Write Your Name", osobiste i ekshibicjonistyczne "The Last Song"... jednak takie numery jak "Radio" czy "Everything I Love The Most" totalnie psują całe wrażenie. Pewnie nawet playboyowa sesja Cassie czy Jessiki Alby nie spodobałaby się wam tak jak powinna, gdyby na sąsiedniej stronie widniał piktorial Anny Grodzkiej. Nie mam nic przeciw miękkim mainstreamowo-radiowym brzmieniom, ale nie gdy w ten garnitur pakuje się kogoś z innego świata. Tutaj zostaje niesmak, który przenosi się na sąsiednie tracki i sprawia, że po przesłuchaniu zamiast "WOW!" reakcja brzmi "WTF?" Tym bardziej, że Yela pokazał już, że czysty mainstream umie robić z klasą i pazurem - przypomnijcie sobie choćby śpiewany refren w "I Run" Slim Thuga - tak, to właśnie on za niego odpowiadał. Ciekawe ile w trakcie prac nad albumem odbyło się takich rozmów jak ta ze skitu po "Throw it up", gdzie Shady namawia Yelę, by dorzucił na płytę jakiś numer dla dziewczyn "bo tego tu jeszcze brakuje"... Wstawiony jest on zresztą w optymalnym miejscu, bo nastawia nas na to, co zaczyna dziać się po paru mocniejszych trackach na początku krążka."Radioactive" po części nawiązuje do tytułu. A nawet może na więcej sposobów niż planował Yela... Część numerów ma szansę na radiową aktywność, nie zdziwię się jednak gdy spora grupa dotychczasowych fanów niepokornego i nieobliczalnego wariata z Alabamy uzna ten album za radioaktywny i będzie chciała trzymać się od niego jak najdalej. Obiektywnie patrząc nie brzmi to źle, ale Yelawolf nie jest jeszcze jak widać Eminemem, by na swoim albumie łącząc radiową przebojowość z naturalną kontrowersyjnością i charakternością stać w szpagacie i się nie wywrócić. Tutaj nie ma może upadku ala Mazoch, ale i do telemarku daleko. To nie ten kaliber talentu i charyzmy, by poprawność i miałkość można było w jakikolwiek sposób nagradzać czy choćby przejść nad nią do porządku dziennego. Trója na szynach i mocny kandydat do zawodu roku.PS. Czy ktoś z was spodziewałby się miesiąc temu, że większe jaja i muzyczną konsekwencję będzie miał Drake na "Take Care" niż Yelawolf na "RadioActive"?Ten typ to przykład na to, że konsekwencja i zaparcie mimo braku widocznych efektów kiedyś w końcu popłaca. Po latach przedzierania się, stania w miejscu i pasmie niepowodzeń w końcu skupił na sobie uwagę, a wtedy poszło domino. Kolejne mordercze zwrotki, kolejne propsy od coraz większych postaci w rapgrze. Kolejni fani zaszokowani porcją świeżości i mocy wnoszoną przez czarny charakter z Alabamy. Hejterzy mówiący o kserówce Eminema uciszeni wzięciem przez Shady'ego Yeli pod swoje skrzydła. Miano Freshmana XXL'a i wkroczenie do mainstreamu. Wszystko w wieku... 31 lat.

Wyczekiwana szansa w postaci "RadioActive" w końcu nadeszła. Czy szereg życiowych doświadczeń i wiek daleki od bycia żółtodziobem sprawiły, że debiut jest pełnokrwisty i brzmi tak jak powinien?

Pierwsze pytanie jakie zadałem sobie po przesłuchaniu tej płyty brzmiało "Typie, który to nagrałeś, mów co zrobiłeś z Yelą". Głos jest ten sam, flow momentami też, ale gdzie podziała się szalona i barwna hardkorowa osobowość, kąsająca z jadem bity i wypluwająca z siebie historie, których rodzice staraliby się za wszelką cenę nie dopuścić do swoich pociech? Jak to możliwe, że Yela, który potrafił pozamiatać każdego w każdym numerze a koncertem na Splashu sprawić, by szczęki były hurtowo zbierane z betonu nagrał płytę, na której praktycznie mogłoby go nie być? Jak to możliwe, że słucham kawałka, słyszę miły dla ucha, miękki bit, radiowy refren, numer się kończy a my mogliśmy nie zauważyć obecności Yelawolfa, który ginie przytłoczony przez resztę i nijak nie zapada w pamięć?

Zmiana stylu, dopasowanie sie do mediów, próba strzału w radia - mieliśmy to choćby u Wiza. Tyle, że Khalifa w mainstreamowo-poprapowych klimatach czuje się jak ryba w wodzie. Yelawolf był ich totalnym przeciwieństwem i dla wielu definicją społecznego marginesu. Jak było możliwe ugrzecznić go na tyle, by przez pół swojej płyty ginął we własnych kawałkach? To tak jakby Darth Vader postanowił na chwilę znowu zostać Anakinem, za chwilę znowu wracając do poprzedniej roli. To tak jakby kazać Nergalowi przygotować bożonarodzeniową szopkę dla TVP. To tak jakbyśmy pojechali z kamerą na koncert Lady Gagi, by zadbać o różnorodność popkillerowych materiałów.

Jasne, jest tu parę mocnych kawałków w "starym" stylu. Są mocne rockowe gitary w "Slumerican Shitizen" czy hitowym "Let's Roll", ostry bangerowy "Hard White", dźwięki soczystego klasycznego południa spod znaku UGK, przyozdobione gęstymi cykaczami w sentymentalnym "Get Away", klimatyczne "Write Your Name", osobiste i ekshibicjonistyczne "The Last Song"... jednak takie numery jak "Radio" czy "Everything I Love The Most" totalnie psują całe wrażenie. Pewnie nawet playboyowa sesja Cassie czy Jessiki Alby nie spodobałaby się wam tak jak powinna, gdyby na sąsiedniej stronie widniał piktorial Anny Grodzkiej. Nie mam nic przeciw miękkim mainstreamowo-radiowym brzmieniom, ale nie gdy w ten garnitur pakuje się kogoś z innego świata. Tutaj zostaje niesmak, który przenosi się na sąsiednie tracki i sprawia, że po przesłuchaniu zamiast "WOW!" reakcja brzmi "WTF?" Tym bardziej, że Yela pokazał już, że czysty mainstream umie robić z klasą i pazurem - przypomnijcie sobie choćby śpiewany refren w "I Run" Slim Thuga - tak, to właśnie on za niego odpowiadał. Ciekawe ile w trakcie prac nad albumem odbyło się takich rozmów jak ta ze skitu po "Throw it up", gdzie Shady namawia Yelę, by dorzucił na płytę jakiś numer dla dziewczyn "bo tego tu jeszcze brakuje"... Wstawiony jest on zresztą w optymalnym miejscu, bo nastawia nas na to, co zaczyna dziać się po paru mocniejszych trackach na początku krążka.

"Radioactive" po części nawiązuje do tytułu. A nawet może na więcej sposobów niż planował Yela... Część numerów ma szansę na radiową aktywność, nie zdziwię się jednak gdy spora grupa dotychczasowych fanów niepokornego i nieobliczalnego wariata z Alabamy uzna ten album za radioaktywny i będzie chciała trzymać się od niego jak najdalej. Obiektywnie patrząc nie brzmi to źle, ale Yelawolf nie jest jeszcze jak widać Eminemem, by na swoim albumie łącząc radiową przebojowość z naturalną kontrowersyjnością i charakternością stać w szpagacie i się nie wywrócić. Tutaj nie ma może upadku ala Mazoch, ale i do telemarku daleko. To nie ten kaliber talentu i charyzmy, by poprawność i miałkość można było w jakikolwiek sposób nagradzać czy choćby przejść nad nią do porządku dziennego. Trója na szynach i mocny kandydat do zawodu roku.

PS. Czy ktoś z was spodziewałby się miesiąc temu, że większe jaja i muzyczną konsekwencję będzie miał Drake na "Take Care" niż Yelawolf na "RadioActive"?





]]>
Yelawolf "No Hands" - teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2011-08-30,yelawolf-no-hands-teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2011-08-30,yelawolf-no-hands-teledyskAugust 30, 2011, 10:00 amWojciech GraczykBałem się trochę o Yelawolfa. Utwór z Lil Jonem, choć fajny, to słabszy od singli z "Trunk Muzik 0-60". Niepokoiłem się, że mainstreamowy debiut podopiecznego Eminema może być nieudany, tak jak "Rolling Papers" Khalify. Pierwszy klip z "Radioactive" daje jednak nadzieję, że tak się nie stanie. Zero komercji, tylko tłusty rap spod znaku rednecka z Alabamy. Kawałek promuje też grę Driver: San Francisco, co możemy zauważyć na klipie.

Bałem się trochę o Yelawolfa. Utwór z Lil Jonem, choć fajny, to słabszy od singli z "Trunk Muzik 0-60". Niepokoiłem się, że mainstreamowy debiut podopiecznego Eminema może być nieudany, tak jak "Rolling Papers" Khalify. Pierwszy klip z "Radioactive" daje jednak nadzieję, że tak się nie stanie. Zero komercji, tylko tłusty rap spod znaku rednecka z Alabamy. Kawałek promuje też grę Driver: San Francisco, co możemy zauważyć na klipie.

]]>