Drugi i środkowy dzień Splasha zapowiadał się chyba najgoręcej i najbardziej obfitował w koncerty, których nie można było przegapić. Wszystko było tak upchane w czasie, iż wystarczy powiedzieć, że w czasie gdy na głównej scenie grali Boot Camp Clik, na pozostałych mieliśmy Lewisa Parkera z Johnem Robinsonem, Fashawna oraz Chiddy Bang...
Latania było więc sporo a zaczęliśmy o godzinie 15:00 wywiadem z Brotherem Ali.
Wyszło ciekawie i dowiedzieliśmy się od Aliego sporo, choćby nt jego najbliższych muzycznych planów. W oczekiwaniu na koncert Rhymesayera zobaczyliśmy jak na scenie radzą sobie wyraziści Niemcy z Die Orsons, którzy notabene w sporej częsci mają polskie korzenie i swobodnie mówią po polsku.
Gdy na początku na scenę wyszła trójka osób, w tym jedna z gitarą i zaczęli grać "Ready Or Not" to nie rozumiałem do końca euforii publiki. Za chwilę dowiedziałem się, że to trójka znanych (i nierapujących) dziennikarzy muzycznych, a sami Orsons rapują za nich zza sceny. Świetny patent, który naprawdę budził uznanie. Dalej było nie gorzej - stroje Beatlesów, sporo humorystycznych akcentów, mimo bariery językowej koncert jak najbardziej na plus.
Podobnie jak show Aliego - materiał nowszy i starszy, odpowiednio wyważony i zagrany bez problemu, bez pomocy hypemana. Tak jak się spodziewałem po HHK 2008, sam Ali wypada na żywo dużo lepiej niż ze Slugiem, którego numery nie mają takiej koncertowej mocy.
Po krótkiej przerwie przeznaczonej na przelot po splashowych stoiskach wróciliśmy na niezły koncert panów z IAM, a po nim czekała nas legendarna familia BCC. Grający w składzie Heltah Skeltah + Smif N Wessun podzielili się rolami i po krótkim wprowadzeniu SNW swoje parę minut dostał Sean Price. Po chwili dołączył do niego Rockness a potem zobaczyliśmy całą czwórkę, która sprawnie przeleciała przez bardziej klasyczne pozycje, zahaczając o nowsze numery. Gdy tylko skończyli błyskawicznie przemieściliśmy się na drugą, mniejszą scenę, by zobaczyć jak prezentują się Fashawn z Exilem. Stylowy luźny rap i popisy Exile'a z MPC oglądało się naprawdę przyjemnie, zobaczymy jak będzie na głównej kempowej scenie. Po Fashu nadszedł czas na koncert, który naszemu kamerzyście Jackowi przypadł do gustu najbardziej - Gentlemana.
Widać było, że niemiecki gwiazdor czuje się na swoim narodowym festiwalu jak ryba w wodzie. Wychodził do ludzi, nawiązywał z nimi nieustanny kontakt, a do tego świetnie śpiewał, budując lekki i relaksujący jamajski klimat. Znów jednak nie było dane nam zobaczyć go do końca, by zdążyć na część występu Guiltiego Simpsona na bocznej scenie. Niesamowicie sympatyczny kocur z Detroit potwierdził, że w bardziej kameralnym klimacie odnajduje się świetnie, prowadząc nas swoim leniwym głosem przez zadymione bity z "Ode To The Ghetto" i "OJ Simpson". Tuż po nim zobaczyliśmy kalifornijczyka Rasco, który zagrał nieporównywalnie lepiej niż na finale Wojny o Wawel.
Energia, moc, dobry dobór repertuaru i głowa bujała się sama.Jednak tu też nie mogliśmy zostać do końca - na głównej scenie ruszali już panowie z Wu. I ponownie mieliśmy do czynienia z wyraźnie lepszym koncertem niż ten na polskiej ziemi.
Podczas show w Stodole wojownicy z Shaolin byli dziwnie bierni i przymuleni a koncert ciągnął Meth. Tutaj nieustannie wymieniali się rolami, jakby każdy chciał pokazać jak najwięcej. Przez długi okres Metha nie było nawet widać, do czasu aż tradycyjnie skoczył w publikę. Sprawnie wymieniali się za mikrofonem, mieszając też repertuar, od nowych tracków po klasykę.
Samo zakończenie było za to dla mnie osobiście idealne - WuTangowcy zamknęli show zwrotką U-Goda z "Gravel Pit", od której to zaczęła się moja przygoda z rapem.
Nie był to jednak koniec subiektywnych akcentów - mimo że na głównej scenie był to koniec to musiałem poczekać godzinę na występ w namiocie DJ-a Kid Capri.
Była to przecież jedyna okazja na usłyszenie "na żywo" Big L'owskiego "Put It On", którego rzecz jasna nie zabrakło. I była to doskonała decyzja. Nie widziałem jeszcze tak dobrego setu w wykonaniu żadnego DJ-a. Capri nie ograniczał się do puszczania numerów i incydentalnych scratchy na przejściach. Łapał kontakt z publiką (wśród której znaleźli się przybyli dzień wcześniej Masta Ace i Edo G), obserwował ich reakcje i bawił się zmieniając błyskawicznie numery po pierwszych entuzjastycznych odgłosach.
Gdy minął przeznaczony mu czas 1h ani myślał kończyć. Raczej zaczął bawić się na dobre. Gdy ludzie zostali zdezorientowani "Smells Like Teen Spirit" to dobił ich jeszcze "Put Your Hands Up For Detroit" i paroma innymi numerami, których nikt by się po nim nie spodziewał. Wszystko to z uśmiechem na ustach. Gdy natomiast pewien oburzony fan klasycznego rapu zaczął wystawiać mu środkowe palce słysząc "Forever" Drake'a Capri zaczął pokazywać go palcem, krzycząc "he's a hater" i wyśmiewając nieszczęśnika. By natomiast pokazać co robi z hejterami puścił coś dużo bardziej popowego i załatwił go krótkim freestylem, po czym powrócił do klasycznego repertuaru a całe 1,5godzinne show zakończył nawinięciem swojego nowego numeru i kłaniając się opuścił rozgrzany tłum. S
zkoda, że nie pojawi się z panami z D.I.T.C. przy okazji Outline'u, byłoby to idealne połączenie, bo Kid pokazał dobitnie, dlaczego uzyskał tak legendarny status.
Komentarze