Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, gdy słyszę licentia poetica, to bez dwóch zdań niepisana swoboda artystyczna. Zbiór tajemniczych reguł i zasad, które w codziennej pracy – w tym przypadku rapera – pozwalają zaczerpnąć na odrobinę nietykalności, suwerenności twórcy, legitymizacji działań, stworzyć trudną do jednoznacznego wytłumaczenia przestrzeń, wolną od zewnętrznej ingerencji. Te konwenanse, wydają się obowiązkowym elementem jego całodobowych starań, żeby każdy z nowych utworów, za zaangażowanie słuchaczy, niósł coś w zamian. Mógł wprowadzić nową symbolikę autentyczności, bez nadmiernego lęku przed przeciwną stroną – często zawistną – która nierzadko staje się adresatem wielu wersów, za wszelką cenę chcąc postawić autora przed swój własny trybunał.
Mata zasłaniał się nią przy okazji “Patoreakcji”, rymując w refrenie "Gdyby nie licentia poetica czekałby mnie poprawczak". Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek tak umiejętnie potrafił wyrazić obawy wobec funkcjonującego państwa, według artysty mającego odsuwać się od standardów demokratycznych, stwarzającego zagrożenie samemu muzykowi. W końcu łatwo dostrzegalny jest tutaj rozkład sił, kto jest po której stronie. Wcześniejsza i dalsza części trylogii – na dzień publikacji – przedrostka “pato”, to imponujące wtrącanie do debaty publicznej ważnych społecznie tematów, o których nie tylko trzeba, ale i warto rozmawiać. Główny sukces tych kawałków zawdzięcza zwyczajnie ludzkiej świadomości poszanowania wolności przekazu, jaka by ona nie była, przejawiającej się w formie tajemnicy poliszynela. Co by nie mówić, licencja poetycka może i nie jest namacalna, ale przepływa przez myśli każdego, kto choć minimalnie dostrzega jej ważną rolę w życiu światowego, a przede wszystkim rodzimego hip-hopu. Tajemnicą poliszynela jest również świadomość, że bez nieskrępowanej swobody przesłania, nagranie tych głośnych kawałków nie byłoby takie proste i oczywiste.
Nie samym Matą człowiek w końcu żyje, na razie odpocznijmy od pato-podobnych utworów. W roku 2002 na tapet wszystkich bloków wskoczyła “Muzyka Klasyczna” Pezeta i Noona. Album opisany wzdłuż i wszerz przez wielu komentatorów rapowej historii Polski. Niesztampowy, wyprzedzający o kilka dalekich kroków epokę, w której przyszło mu kiełkować. Osadzony na początku nowego wieku musiał sprostać wielu wyzwaniom stawianym w odradzającym się państwie. Tak się okazało, że “Ukryty w mieście krzyk” spełnił te wysoko zawieszone oczekiwania celująco, relacjonując, że nasza stylistyka rapu jest i zawsze będzie wyrazista. Trudno znaleźć drugi taki utwór, z którym tak łatwo, dosłownie po pierwszym odsłuchu, utożsamienie przychodzi samoistnie. Pezet oprócz zdominowania nowego nurtu muzycznego, przebijającego się zza oceanu, stworzył podwaliny po 1989 do nowego skrzyżowania mieczy z systemem.
Tomek Mioduszewski, pisząc “Policemana” prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, jak duży potencjał drzemie w tym numerze. Nikt z nas nie musi sięgać głęboko w pamięć, żeby na sposobność nadużyć ze strony policji, przypomnieć sobie historyczny refren i zanucić go w chwili zderzenia z nachalnym funkcjonariuszem. Młodzież przyjęła ten buntowniczy kawałek z entuzjazmem, szczególnie ta, której codziennością było poruszanie się na granicy prawa. Rewolucją dla zespołu Jamal było nie tylko wydanie debiutanckiego albumu “Rewolucje”, ale również zasięg ogólnokrajowy przesłania jednego z utworów, który stanął się formalną wizytówką płyty. Nie można natomiast zapominać, że wspomniana walka z systemem, najczęściej ograniczała się do obrony własnych wartości w okolicznościach nakrycia nas na piciu w miejscach do tego niedozwolonych. Niecałe dwie dekady później od wydania “Rewolucji” Jamalu, kształt awersji do władzy uległ zmianie. Sielskie czasy spod bloku z biegiem lat odeszły w zapomnienie.
Z kolei rok 2007 to ukończenie budowy Złotych Tarasów, pierwsze wystąpienie Wu-Tang Clanu w Polsce (warszawski klub “Stodoła”), przystąpienie Polski do Strefy Schengen oraz premiera albumu duetu Łona Webber “Absurd i Nonsens”, razem z nim utworu “Hipermarket”. Prekursorem do proklamacji walki z nadmiernym konsumpcjonizmem jest bez wahania. Niebanalny proces zmian powoli rozpędzał się nad Polską. Sklepowe półki przestały pustoszeć, a tysiące sprowadzanych produktów budziły w ludziach niezdecydowanie, ciekawość, ale i podejrzliwość. W końcu nadszedł właściwy moment, zanim się zorientowaliśmy, zostaliśmy pochłonięci przez nurt kupowania więcej, niż w zasadzie potrzebujemy. To właśnie Łona i Webber pochylili się nad nadciągającym tsunami zakupowego niebezpieczeństwa, które i dzisiaj definiuje nasze codzienne życie.
Webber (połówka znamienitego duetu) z kolei nie ogranicza się wyłącznie do kreacji osobistej muzyki. Pod koniec listopada premię miał musical "1989", opisujący wydarzenia przełomowej zmiany systemu przez Solidarność w sposób awangardowy, dotąd niespotykany na polskich scenach, w którym to hip-hopowe melorecytacje zagospodarowały większość dialogowej przestrzeni. Jest old-school, jest grime, są też partie śpiewane, jak przyznaje Webber na łamach Polityki w tekście Anety Kyzioł – "Zarówno w warstwie muzycznej, jak i słownej komunikujemy się z widownią za pomocą nawiązań. Staraliśmy się, żeby każda z postaci miała swój indywidualny styl rapowania, charakter podkreślony w stylu muzycznym jej utworów. Utwór otwierający Lecha postanowiłem, z racji wykonywanego przez bohatera zawodu, osadzić na beacie w stylu z początków amerykańskiego hip-hopu, dzisiaj zwanym oldschoolem, do którego popularny był taniec electro boogie."
"Hamilton" Lin-Manuela Mirandy, gwiazda rozświetlająca parkiet Broadwayu ostatnich dziesięcioleci została wyznaczona na miano inspiracji, jej ewenementem jest wysublimowane połączenie z pogranicza kultury, socjologi i polityki, a główni aktorzy o całej narracji głoszą równie rapowym rytmem. Ciekawym punktem jest metafizyczność Łony, który został wybrany za tego, na którym powinny oprzeć się wypowiedzi jednej z głównych ról, ktoś musiał wpaść na pomysł, że nie powinno się za bardzo rozdzielać tej dwójki w kwestiach artystycznych. Pełnia doświadczeń, zaangażowanie Webbera w przedsięwzięcie, debiutanckie w formie i charakterze, budzi pełen podziw. Rzeczywiste realia narodowej kadry hip-hopowej budują wrażenie coraz większej rzadkości włączania się jej w inicjatywy, nie zawsze związane z autopromocją nowego materiału. Nie ma jej tam, gdzie mogłaby zupełnie zaskoczyć, Andrzej zrobił dla każdego z kolegów przełomowy krok. O ożywieniu musicalu z kategorii polskich debiutów więcej przeczytamy w „1989”, mit Solidarności w wersji rap. Niezwykły eksperyment w teatrze w listopadowym, 47. numerze Polityki.
Izraelczycy mają słynną na całym świecie Żelazną Kopułę, jeden z najnowocześniejszych systemów przeciwrakietowych, chroniący obszar o powierzchni bliskiej 150 kilometrów kwadratowych, która niczym parasol ochronny, zapewnia względny spokój i bezpieczeństwo swoim mieszkańcom. Stworzenie aluzji do porównania jej z licencją poetycką, mogłoby być na pierwszy rzut oka, czysto abstrakcyjne. Ale czy to nie ona pozwala każdemu z ludzi kultury – szczególnie tej muzycznej – swobodnie oddychać, nie obawiając się, że zaraz spadnie na czyjąś głowę wytoczony proces o literacką metaforę?
Nawet, jeżeli nie jest formalnie podparta prawnie, wielu postrzega ją, jako fundamentalną zasadę XXI wieku, bez której między innymi rap, mógłby wyglądać, jak ten u białoruskiego i rosyjskiego sąsiada, gdzie prędzej zetkniemy się z kawałkami, promującymi autokratyczno-imperialne wizje rzeczywistości. Sztuka, w każdej możliwej postaci, powinna pozostać sztuką. Nienaruszalną i nieuległą przestrzenią, która niezależnie od zmian u szczytach władzy, musi bez przerwy budować świadomość ludzi, poddawać pod dyskusję to, czego jako wszyscy, jeszcze nie zrozumieliśmy, nie bojąc się konsekwencji.
A oto, co na ten temat uważają dziennikarze ze świata społeczno-politycznego:
Amos Barshad (dziennikarz freelancer, dawniej w The New York Times, The Washington Post, Rolling Stone. Autor książki "No One Man Should Have All That Power'") – Kiedy myślę o idei "licentia poetica", myślę od razu o auto-cenzurze. Jako dziennikarz z USA przyznaję, że bierzemy jako coś naturalnego wolność, którą mamy by poruszać każdy temat, który sobie wybierzemy. Przez wszystkie lata, odkąd to robię, czasem odczuwałem tylko lekkie naciski od redaktorów w związku z jakimś tematem, ale nigdy z zewnątrz. A nawet naciski od redaktorów pojawiały się rzadko. Co oznacza, że moja licentia poetica jest ograniczona moimi własnymi wyborami. Jakich tematów obawiam się poruszać i dlaczego? Czego dokładnie boję się mówić i dlaczego? Czego boję się spróbować i zgłosić i dlaczego z kolejnymi latami pracy staram się przesuwać te wewnętrzne granice, by nie cenzurować samego siebie. Dzięki temu wydaje mi się, że wypracowałem moją własną dobrą wersję licencji poetyckiej.
Michał Klimko (Polityka) – Licentia poetica rozumiana jako wolność twórcy do kształtowania swojego przekazu w sposób, jaki tylko mu się podoba, jest dla mnie absolutną podstawą wszelkiego rodzaju działalności artystycznej. Mam przy tym wrażenie, że nadal nie jest to zabieg w pełni oswojony przez słuchacza (i niektórych twórców) polskiego hip-hopu – czyli gatunku, u którego podstaw leży silny mit chłopackiej, osiedlowej „szczerości”. Takiej, która niechętnie patrzy na przesadne zabawy formą i treścią, wykonywanie cudzych tekstów czy kreowanie postaci. I jasne, sam pamiętam pewne rozczarowanie, gdy odkryłem, że Syny z „Orientu” to jednak niekoniecznie para niebezpiecznych, burkliwych gopników z nadbałtyckiej północy, a jednak pewna gra – którą jako słuchacz w tym przypadku chętnie podejmuję. Ostatecznie nie liczy się przecież to, czy Mata naprawdę lubi być traktowany jak szmata, a raczej to, czy taką deklaracją wzbudza u odbiorcy prawdziwe emocje.
Komentarze