Muszę wstępnie zaznaczyć, że jestem wielkim fanem zarówno Afro Kolektywu jak i boskiego Markiza, nic zatem dziwnego, że zapowiedź "46 minut Sodomy" szczególnie mnie ucieszyła, a mojego entuzjazmu nie ugasił nawet nieporywający singiel (choć odbiór poprawia ciekawy teledysk). Konkluzja powinna być więc oczywista - płyta roku, instant classic, obożejakietodobre! - tak to przynajmniej wyglądało w przypadku premier ostatnich trzech płyt Kolektywu. Puenta tej historii jest jednak dość przykra - to najsłabszy album zespołu. Lecz czy to równoznaczne z tym, że brak na nim elementów, które potrafią sprać dupę, niczym sympatyczna czwórka z zamku Selling?
Pierwszych kilka odsłuchów nie należy do najprzyjemniejszych, zaufajcie mi. "Sodomie" brakuje lekkości i tej bezczelnej przebojowości znanej z "Piosenek po polsku", które niegdyś tak bardzo mi przypadły do gustu. Nie uświadczymy też tutaj charakterystycznego, cudownie niedojrzałego poczucia humoru rodem z hip-hopowych płyt Afro Jaxa i spółki. Jest poważniej, zarówno tekstowo jak i muzycznie, co mi, niepoprawnemu miłośnikowi przyjemnych melodii, trochę przeszkadza, choć z pewnością zabieg ten doceniam. Zwłaszcza, że da się znaleźć na "Sodomie" numery znakomite, które co prawda wyłowimy dopiero po kilku kolejnych odsłuchach, niemniej zdecydowanie warto podjąć te masochistyczne kroki. Bo z tą płytą jest jak z kobietą, wyciągniesz z niej tyle, ile w nią włożysz - ni mniej, ni więcej.
Cukierkowe brzmienie w funkowej polewie ustąpiło miejsca dusznym, gitarowym rytmom; więcej tu rocka i "pijackiej harmonii" niż popu, a tu i tam odnajdziemy satysfakcjonującą nutę nostalgii. Afro Jax zachował tutaj balans pomiędzy powagą i humorem, który owszem - pojawia się - ale w nieco innej, znacznie subtelniejszej formie niż przedtem. Mimowolnie uśmiecham się pod nosem, słysząc tyleż trafne, co pomysłowe, porównania w stylu "aureola grzeje mnie jak sweter, w którym wstyd wyjść". Również "Półskończona" to piosenka, która udanie bawi się sama sobą (#Julietta.PowodzenieWystępku), co ma w sobie pewen urok.
Podoba mi się to, że Hoffman znów pogrzebał w swoich bebechach, jego teksty wydają się bardziej osobiste niż kiedykowiek. Genialny numer "Ochroniarzem być" jest według mnie tym samym dla "Sodomy", czym "Jeżeli kiedyś zabraknie mnie" było dla "Piosenek po polsku". Dla jednych - pedalskim smęceniem, dla mnie - niezwykle intymnym i, wbrew pozorom, brudnym numerem. Problem stanowią tutaj natomiast przeciętne utwory pokroju "Radio Zielone Oczy Marysi", które zajęły miejsce świetnemu "Zwei Koniak System". Tym samym całość jest jak tkanina - ładnie połatana, kolory też zostały gustownie dopasowane, ale niestety szwy są jakieś luźne i co rusz się prują.
To niezła płyta, będąca jednocześnie najsłabszą pozycją w dyskografii grupy. Brakuje jej wyrazu, spójność niebezpiecznie romansuje z monotonią i nudą. Naprawdę poprawną, ale być może właśnie z tego powodu jeszcze bardziej rozczarowującą. Jedno jest pewne, przeciwnicy piosenkowego Afro Kolektywu nie mają czego tutaj szukać, lecz to jest ryzyko, które panowie podjęli w pełni świadomie. Natomiast reszta słuchaczy powinna rzucić uchem, uprzedzając zawczasu, że ta płyta to - wracając do pytania zadanego w pierwszym akapicie - nie flagellacja z prawdziwego zdarzenia. Sodoma? Nowowybrany prezydent Słupska, powiedziałby zapewne: "Eeee tam, dupy nie urywa, ale i tak jest przyjemnie". 3+/6.
Komentarze