Tempo wydawnicze na kalifornijskiej scenie niezależnej to coś, co nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Weźmy na przykład takiego The Jackę i najświeższy przypadek - do działu premier dodaję info o jego nadchodzącym projekcie z Messy Marvem i Blanco, tego samego dnia wrzucam na słuchawki najnowszy album z Laroo, a w trakcie pierwszego odsłuchu trafiam w Sieci na... info o premierze i odsłuchu innej nowej płyty. Niektórzy z nich nie wydają nawet jednej płyty miesięcznie... potrafią puszczać je częściej.
Oczywiście przez to ciężko, by każdy materiał (szczególnie poboczne street-albumy) trzymał wysoki poziom, a do tego- The Jacki wyjątkowo dobrym raperem bym nie nazwał, co najwyżej poprawnym. Dlaczego więc w natłoku muzyki i głośnych projektów poświęcam czas właśnie na to, by regularnie sprawdzać kolejne kalifornijskie mixtape'y i street albumy a samemu reprezentantowi Mob Figaz poświęcam tyle miejsca, piszę mu kolejną recenzję i dorzucam oryginały do domowej kolekcji? Odpowiedź jest prosta - bity i brzmienie.
Krążki z mojej ulubionej Bay Area mają bowiem to do siebie, że nawet gdy jest to poboczny, puszczony mimochodem projekt kolejnego z ulicznych średniaków, nie mających nic ciekawego do powiedzenia, ani nie wyróżniających się specjalnie stylówką to możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że na albumie znajdzie się przynajmniej jeden kozacki letniakowy banger, który wprawi nas w odpowiedni klimat i zostanie na dłużej na rotacji. Ot taki więc mój muzyczny fetysz, a The Jacka przy całej "drewniakowatości" swojego warsztatu i tekstowej monotematyczności ma takich sztosów już sporo, żeby przytoczyć tylko "Aspen" czy "I Want It All". Podobnie jest przy okazji nowego projektu z Laroo, do sięgnięcia po który zachęcił mnie kozacki singiel "Heavyweights", niosący właśnie leniwy letni klimat i sugerujący, że spośród bardzo prostego podziału na mocno gangsterskie i letniakowe projekty ten może kwalifikować się właśnie do drugiej grupy.
Treściowo jest to ta sama bajka, którą słyszeliśmy już gazylion razy - uliczne historie, gangsterskie przechwałki, stężenie "dziwek i hajsu" również jest spore, niczym u najnowszej nadziei polskiej sceny rapowej, Green Grenade'a. Klucz jednak tkwi w tym, że wszystko buja w odpowiednim kalifornijskim stylu i ma zarazem pazur, jak westcoastowy vibe. Wprawdzie, gdy Jacka zaczyna wyć, to uszy potrafią zaboleć, ale na szczęście nie wszystkie śpiewane refreny obsługuje sam. Spośród grona kompanów do collabo-albumów Laroo jest z pewnością jednym z lepszych, a na pewno będących lata świetlne przed typami pokroju Ampichino, dlatego też "No Mercy" słucha się dobrze, szczególnie, że sporo tu letnich wygrzewek, czyli tego, co lubujące się w Kalifornii tygrysy lubią najbardziej. "My Lifetime" z J.Stalinem, singlowe "Heavyweights", minimalistyczne "I'ma Tell You" z coraz popularniejszym IamSu, soczyste "For Your Soul"... Jak to mawiano kiedyś - momenty były.
Ocena? Czasem wydaje mi się, że wystawianie ocen takim projektom jest najmniej ważnym elementem recenzji - fani, szukający tego, o czym piszę wyżej na pewno ocenią album pozytywnie, a osoby ceniące inny klimat, brzmienie, czy tematykę na pewno uznają poświęcony mu czas za stracony. Ot kolejny street-album strictly for the fans, przy którym najważniejszym momentem recenzji jest sam fakt, że płyta po prostu się ukazała i że sporo na niej letniego vibe'u i kalifornijskiego brzmienia. Skoro trzymamy się jednak linii portalowej to niech będzie trójeczka, a ja kończę pisać, idę na słońce i zarzucam na słuchawki "Heavyweights" i "For Your Soul".
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"11485","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
Komentarze