Witajcie na samym dnie. W świecie, gdzie mieszkają ludzie przegrani, pozbawieni nadziei. Zagubieni, niczym dzieci we mgle. Szukający sensu, jakiejkolwiek pociechy w szalonym, bezlitosnym świecie, gdzie przemoc i śmierć to chleb powszedni. Martwe dusze, które rozpaczliwie próbują wypełnić wewnętrzną pustkę seksem, tanim alkoholem czy kolejnymi buchami z niezdarnie skręconych szlugów. Niestety, na próżno, biedacy - There's no place left to hide from the loneliness inside, jak śpiewa Bad Religion, nie uciekniecie od bólu i samotności. Schwytani w pułapkę, świadomi swych grzechów, jednak nie potrafiący już wierzyć w Boga czy Allaha (Everybody talks like God is all that/But I get the feeling He ain't never coming back). Dzieci nocy, "smutni w duszy, którzy rozpoczynają swój dzień w środku nocy", jak śpiewa królowa Nina Simone. Hip-hop? Nawet nie wspominaj - fałszywy i żałosny twór, pełen wannabe-gangsterów, beznadziejnych materialistów, robiących wszystko dla mamony....
Niewesoło to brzmi, prawda? Stety bądź niestety, wycieczkę właśnie w takie rejony funduje nam The Roots Crew na najnowszym albumie. Podobnie jak poprzednie dzieło grupy, "undun", "&TYSYC" to ambitny, konceptualny projekt. Jak oznajmił w wywiadzie Black Thought - na albumie tym, poprzez kilka postaci (granych przez Thoughta, Dice Rawa, Grega Porna, Raheema DeVaughna...) zespół - w teorii - przestawia gorzką refleksję, celną satyrę na popularne, bzdurne trendy utrwalone w hip-hopie, a tym samym - w społeczenstwie USraju. W praktyce jednak interesujący koncept został zrealizowany w sposób cokolwiek frapujący. Brak tu zwięzłości, dokładnie wytyczonej osi narracji - inaczej niż na poprzedniej płycie Korzeni, "undun", gdzie przez 10 utworów poznawaliśmy dokładnie bohatera płyty - Redforda Stevensa. Na "&TYSYC" mamy kilka dramatis personae, których historii nijak nie da się połączyć w jedną konkretną całość.... Mamy tu m.in. Thoughta, "introwertyka uzależnionego od seksu" ("When the People Cheer"); znieczulającego się maryśką i śmieciowym żarciem (cheeseburger i malt liquor na śniadanie? Fuj), wyczekującego śmierci Dice Rawa ("Black Rock"), Grega Porna, twardego ulicznika troszczącego się tylko o kasę ("The Dark")...
Jednak daleki jestem od oskarżania, że album jest źle napisany. Przeciwnie - Black Thought jest jak zwykle w topowej formie lirycznej, zapodając iście mistrzowskie linijki (choćby A life in times unchecked, now that's American/Inherit the wind, pressure in everything), a Dice i Porn dzielnie dotrzymują mu kroku (zwrotka Porna w "Understand" to mistrzostwo, tak samo Dice w "The Dark"). Na pierwszy odsłuch jednak "&TYSYC" to kolejna, posępna opowieść o pułapce ghetta - owej błyskotliwej satyry na chibchob zdaje się być jak na lekarstwo. Dopiero z każdym kolejnym odsłuchem odkrywamy więcej, kolejne elementy układanki, znajdujemy owe elementy satyrycznie punktujące problemy społeczeństwa...
Dość jednak o koncepcie, jak to wszystko brzmi? Z pewnością znakomicie - przecież to Rootsi, oni nie zwykli zawodzić, prawda? Cóż... Jest w porządku, acz nie wybitnie. Muzyka świetnie komplementuje ciężką, posępną atmosferę albumu, świetnie brzmi jako całość - spójnie i "kompletnie", niczym swoista, monumentalna hip-hopowa suita. Nawet brzmienie jest jakby brudniejsze, bardziej "chałupnicze" od dopracowanego, krystalicznego wręcz soundu "undun". Patrząc na poszczególne utwory "&TYSYC" - jest w większości dobrze. Niepokojące chórki, nieco trip-hopowe bębny w "Never", absolutnie cudowne "The Coming" - świetna Mercedes Martinez i pianino, które z rześkich, podnoszących na duchu brzmień przechodzi raptownie w szaleńczą kanonadę... Prosty, acz niesamowicie wciągający "The Dark (Trinity)" ze świetną perkusją... Duszne "The Unraveling" z smutnymi, niezwykle przygnębiającymi klawiszami.... W ogóle dużo tu tych klawiszy - aż za dużo, szczerze powiedziawszy. Chciałoby się usłyszeć jakieś weselsze, jazzowe brzmienia, może jakiś typowo "korzenny" mariażyk rapu z soulem czy rockiem (pamiętacie "The Seed 2.0" czy "In the Music"?) Skrytykować muszę "Black Rock", którego podkład to po prostu wyrwany na żywca, praktycznie niezmieniony utwór "Yeah Yeah" grupy... cóż, Black Rock, z nagranym nań rapem Thoughta i Dice'a (dodatkowy minus dla kawałka za absolutnie najgorszy refren Dice Rawa, jaki słyszałem - Dice, co jest? Przecież wcześniej z Korzeniami nagrałeś tak rewelacyjne refreny jak "How I Got Over" czy "Tip the Scale"...). Tak samo nie powala "Tomorrow", prościutki, wesolutki (z obowiązkowymi gwizdami!) pianinowy utworek - nie wierzyłem własnym uszom, że to Rootsi, gdy pierwszy raz go usłyszałem....
In minus muszę też zapisać zespołowi trzy utwory zapożyczone od innych artystów - "Theme from the Middle of the Night", "The Devil" i "Dies Irae". Owszem, to dobre tracki, dobrze dopasowane do konceptu płyty (nawet odstręczające na pierwszy odsłuch "Dies Irae" z repertuaru francuskiego wirtuoza tzw. musique concrete Michela Chiona zdaje się mieć sens w ogólnej tematyce albumu) - jednak słuchacz czuje się nieco oszukany, gdy, oczekując premierowego materiału, dostaje mieszankę nowych tracków z "pożyczkami" od innnych muzyków... Uderza to tym bardziej, że "&TYSYC" trwa zaledwie 33 minuty! Naprawdę, ?uestlove i spółka, nie można było nagrać własnych, krótkich interludiów? Naprawdę niezbędnym było wklejenie kompozycji Niny Simone czy Mary Lou Wiliams?Ten trend pożyczania przez "Ruców" nagrań innych artystów zaczyna być niepokojący - na "undun" był to jeden utwór ("Redford (For Yia-Yia & Pappou)" Sufjana Stevensa), na "&TYSYC" - trzy (cztery, jeśli wliczyć ten feralny "Black Rock")... To ile będzie na kolejnym albumie?
The Roots, zdaje się, na dobre skręciło w ścieżkę hip-hopowej awangardy, konceptualnych nagrań...."progresywnego hip-hopu?" Czas pokaże, czy była to dobra decyzja. "&TYSYC" jest albumem dobrym, acz w pewnych aspektach rozczarowującym. Rozumiem hejty i rozczarowania tym albumem, jestem nawet gotów się pod nimi podpisać - album jest za krótki, zdaje się być sklecony naprędce, po najmniejszej linii oporu ("BLACK ROCK" !!!!), koncept mimo wszystko zdaje się być wydumany i mało zrozumiały itd. Jednak skłamałbym pisząc, że nie słucha się tego albumu dobrze. Wręcz przeciwnie - jakimś dziwnym sposobem z każdym kolejnym odsłuchem "...And Then You Shoot Your Cousin" podoba mi się coraz bardziej. Faktem jednak niezbitym jest, że to album wyraźnie słabszy od poprzednika pod każdym względem, i - niestety - mocny kandydat do tytułu najsłabszej pozycji w katalogu The Roots. Trzy z plusem.
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"14914","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"14913","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
Komentarze