Za co można uwielbiać CunninLynguists? Pierwsze, co się nasuwa na myśl, to oczywiście niesamowicie klimatyczne produkcje Kno. Zespół dba też niesamowicie o warstwę tekstową i spójność albumów – wystarczy wspomnieć, że niemal każdy oficjalny longplay posiada nadrzędny, mniej lub bardziej zarysowany, koncept. Do tego dominujący warstwę wokalną Deacon The Villain i Natti to posiadacze ciepłych, może nieco zbyt podobnych do siebie, głosów (z czego śmiali się również sami CunninLynguists w jednym ze skitów na mixtape’ie „Sloopy Seconds vol. 2”) i stonowanych, nieszarżujących flow, przez co słucha ich się z przyjemnością. Można uwielbiać ich również za to, że chcą udowodnić, jak bardzo zależy im na słuchaczach, wypuszczając trzecią część serii mixtape’ów „Strange Journey”.
„Recenzja mixtape’u? Ale po co?” – ktoś by mógł zapytać. Ano, dlatego, że mixtape ten nie jest typowy – trudno w ogóle nazwać go mixtape’m, wszak w przeciwieństwie do poprzednich części „Strange Journey” składa się w całości z premierowego, studyjnego, w pełni autorskiego materiału. Co ciekawe, trzeci wolumin „Dziwnej podróży” został stworzony przy udziale fanów. Jeśli myślicie, że mowa tu o fundowaniu nagrywania płyty, możecie być niesamowicie zaskoczeni. CunninLynguists pozwoliło wybrać swoim odbiorcom bity, tematy numerów oraz gości, którzy udzielają się na poszczególnych numerach. W taki sposób na kształt płyty mógł wpłynąć każdy z nas. Brzmi pięknie, ale jak wyszło w rzeczywistości?
„Drunk Dial” z Mursem i Grievesem równie dobrze mogłoby znaleźć się na debiutanckim „Will Rap For Food” – dawno na płycie CunninLynguists nie było tak luźnego i zabawnego numeru. Kiedy do głośników przedostaje się bezbłędne „Guide You Through Shadows” najlepiej położyć się na łóżku i wpatrywać w sufit. Nie inaczej jest z „Makes You Wanna Cry”, które mogłoby się spokojnie zagrzać miejsce wśród innych tracków na „A Piece of Strange”. Uwagę zwraca również opowiadający o nośnikach muzycznych „The Format” – utwór na bicie RJD2, z gościnnym udziałem Masta Ace'a i byłego członka CunninLynguists, Mr. SOS-a. Słuchaczom chyba bardzo zależało na kontynuacji „Seasons” z „Southernunderground” – ciekawe, że Kno nie protestował, wszak wielokrotnie podkreślał swoją niechęć do tamtego numeru. Do najjaśniejszych punktów albumu należą też zdecydowanie „South California” z Tunjim i „Innerspace” z Tobym.
Ostatnia płyta studyjna CunninLynguists, „Oneirology”, była jedną z najlepszych płyt, do których nie umiem wracać. Powód? Brzmienie. Okropna kompresja, brak dynamiki, strasznie kanciaste, płaskie werble, przypominające coś, co zwykło się nazywać „syndromem 9th Wondera”. Tylko u Kno zamiast uderzania w klapę od kubła, mieliśmy słyszany przez zamknięte drzwi odgłos odbijającego się o ścianę surowego mięsa. Co to ma wspólnego z trzecią częścią „Strange Journey”? Dalej mam wrażenie, że pod względem mixu i masteru „A Piece of Strange”, „Dirty Acres” i solówka Kno, „Death is Silent”, prezentowały się znacznie lepiej, dynamiczniej i czytelniej. I co z tego, że Natti pod względem flow dorównuje Tonedeffowi (!!!) w „Urutora Kajiu”, skoro wszystko zagłusza niesamowicie „ekspansywny” werbel z okropnym pogłosem. „Castles” tak słabo wybrzmiewa, że aż trudno uwierzyć w jakąkolwiek obróbkę w bicie – to jeden z tych numerów, które sporo tracą na słabym mixie i nie pomagają mu nawet świetne zwrotki Sadistika i Aesop Rocka (od kilku lat niezmiennie w wysokiej formie).
I to jest idealny moment, by poruszyć inny problem – goście zwykle są zdecydowanie bardziej wyraziści niż raperzy ze składu. Może z wyjątkiem sięgającego od czasu do czasu po mikrofon Kno, choć na jego korzyść przemawia nietypowa barwa głosu. Nie zrozumcie mnie źle – trudno im zarzucić jakiekolwiek braki, słucha się ich przyjemnie, szczególnie, że Natti wspina się tu na wyżyny umiejętności (przypominam o numerze z Tonedeffem). Poza tym, tekstowo CunninLynguists to zawsze wysoki poziom i wcale nie dziwi mnie stawianie ich jako czołowych przedstawicieli „conscious rapu”. Jednak „Strange Universe” należy w zupełności do Dela, „Drunk Dial” nie bawiłoby tak bardzo, gdyby nie Murs i Grieves, „The Morning” zaś to numer Psalm One i Blu. Może więc dlatego takim wytchnieniem jest należące wyłącznie do gospodarzy „Dying Breed”?
Czy wobec tego warto sięgać po tę płytę? Jak najbardziej. To wciąż kawał dobrego, klimatycznego rapu, robionego prosto z serducha i pokazującego, że hip-hopowe południe to znacznie więcej niż cykacze oraz kolesie, padający od kodeiny. Poza tym, jest zrobiona dla słuchaczy dzięki słuchaczom. Solidna szkolna czwórka.
Poniżej całość do odsłuchu
Komentarze