Moi kumple czasem mają bekę z tego, jak zaawansowanym kultem otaczam zjawisko synergii. Co mi po świetnych, dopracowanych albumach, świadomości lat pracy włożonej w szlifowanie mixu, co mi po klasycznych zwrotkach, które powinienem znać na pamięć? Mnie do szczęścia wystarczy byle posse-cut – choćby najmarniejszy, ale różnorodny, obfitujący w wiele stylów, których nie łączy nic poza wystąpieniem obok siebie. Cieszyłem się więc, gdy Pyskaty puścił „Bez granic”, cieszyłem się z powodu eksplozji popularności Wizji Lokalnych, cieszę się i teraz, gdy kolektyw Bałagany Na Bani wydał „Pianistów”. Ale bez przesady.
Bałagany to piątka warszawskich raperów i producent. Recenzja ich płyty mogłaby się zamknąć w cytacie „Mam dawać rap i nie toczyć beki? Kurwa, trochę to kłóci mi się / To jak koncert na trzeźwo, prędzej Pietras rzuci picie”. Stopień reprezentatywności tego dwuwersu jest tak duży, że właściwie wszystkie wyobrażenia odnośnie całości płyty, które mogą przyjść do głowy po jego przeczytaniu, okażą się prawdziwe.
Dostarczono więc materiał wypełniony prostymi alkobangerami z przerwami na ujarane, latające laidbacki. Raperzy pamiętają, że czasem warto jest przesycić do liryk trochę wartościowych ciekawostek, dlatego też z albumu można się dowiedzieć paru interesujących rzeczy – na przykład ile wódki może przyjąć Maciek albo jak długo nie ruchał Jakub. Przerw w pętli picia, palenia i sprzedawania niewygodnych newsów o kolegach z grupy jest niewiele, ale przynajmniej jedną koniecznie trzeba tu odnotować. Najpopularniejszy chyba numer Bałaganów – „Nigger” – urósł już do rangi szlagieru; nic dziwnego, to świetny, pomysłowy kawałek z tysiącami kreatywnych, zabawnych linijek i idealną chemią między występującą czwórką raperów.
Generalizując, mamy do czynienia z truskulem spod znaku tego ślizgowego, którego apogeum popularności wyznaczyła premiera „Kilku numerów o czymś”, szczęśliwie tym razem bez chipmunkowych sampli wokalnych. Gloryfikacja podwójnych się zgadza, klimat większości bitów też, choć do podkładów mam trochę zastrzeżeń. Smuci, że Miko, producent grupy orientujący się w bardzo różnorodnej muzyce i robiący choćby klasowy footwork, dostarczył na „Pianistów” produkcje niezbyt mogące się bronić w kategoriach innych niż tło dla raperów. Rozumiem, że gdy grupa zawiera sześć osób odpływanie w zaawansowane eksperymenty jest niemożliwe, ale odrobina podręcznikowo niuskulowego kombinowania pod koniec płyty – jakkolwiek udanego – to trochę mało. Chciałoby się usłyszeć jakieś uniwersalne produkcje łączące kompozycyjną sprawność z przystępnością – w stylu „Professional dreamers” Looptroopów albo chociaż tego, co się dzieje na ostatniej płycie Abla. Tutaj szala jest przechylona trochę za bardzo w stronę drugiej z wartości – ot, dobre bity i nic więcej.
Na szczęście ratują refreny. Odpowiednio pijackie, rozhulane, porządnie przemyślane są świetną przeciwwagą dla kalekich często linijek będących wynikiem zbyt dużego wyjebania na temat. W sumie dobrze – jeśli raperzy mają pisać albo dobre wersy, albo zapadające w pamięć refreny, niech lepiej piszą refreny. Zwłaszcza jeśli te ciągną płytę.
Bardziej niż zauważalna jest rozbieżność umiejętności między Bałaganami, a ściślej: między jednym z nich a resztą. Cieszy, że od ostatniej płyty Kony nauczył się wreszcie kreatywnie łączyć słowa, a Helio nie stracił nic ze swojej wyobraźni i techniki. Gdy Wredny ćwiczył flow, Pietras szkolił się głównie w pisaniu bzdurnych wersów, ale można mu to wybaczyć w zamian za znakomity głos i kilka porządnych wejść. I tylko z ewidentnie odstającym Tommym mam problem. O ile linie pozostałych bywają słabe, ale nie żenujące, o tyle Tommy ze swoim neandertalskim bankiem słów i zaprzeczaniem samemu sobie w obrębie jednej zwrotki (track tytułowy) po prostu martwi. Jego spiętemu flow bliżej do ulicznika – i to takiego sprzed paru lat – niż wyluzowanego ziomka pewnego rzeczy, o których chce powiedzieć. Tyle że wszystkie zarzuty odnośnie Tommy'ego odpiera naprawdę dobra zwrotka w singlowym „Daj flakon”, a poza tym jego odmienność odgrywa dużą rolę w podbijaniu różnorodności grupy. Ostatecznie jest akceptowalny.
„Pianiści” to sympatyczna płyta. Na imprezach będzie latać jak trzeba, użytkowanie codzienne też nie wyczerpuje jej żywotności tak szybko, jak można po pierwszym odsłuchu przypuszczać. Zadania domowe na przyszłość to poprawienie mixu, zmuszenie Helio do częstszego nagrywania i minimalne dopracowanie wersów. Ach, byłbym zapomniał: legendarne już linie Wrednego „W czasach, gdy jest spina na wersy, ja marnuję swoje, patrz / Papapapapa papapapapa gówno gówno chuj sracz” to najlepsze, co nagrano w polskim rapie w tym roku. Za to, jaką frekwencję w moim odtwarzaczu wieszczę „Pianistom”, finalnie wystawiam cztery. Do zoba przy piwie na żoliborskich plenerach.
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3682","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"14071","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"11128","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
Komentarze