"100s is bringing West Coast rap back to the future" - tymi słowami rozpoczyna się informacja prasowa dotycząca tego albumu. I to stuprocentowa prawda. Mamy tu do czynienia z powrotem do przeszłości... i przyszłości zarazem. To wehikuł czasu zaginający czasoprzestrzeń, a 100s, czerpiąc garściami z dorobku takich ikon jak Rick James, Too $hort, Suga Free, Pimp C czy DJ Quik zarazem nadaje całości świeży sznyt i futurystyczny posmak. "Fuckin Around" ścięło mnie z nóg z podobną siłą, jak parę lat temu zrobiło to "Nobody" Quika, Suga Free i Ty Dolla $igna. A całe "IVRY"... to najlepsza rzecz jaka od dłuższego czasu trafiła do moich uszu.
To EP-ka przeładowana kalifornijskim vibe'em, rapem spod szyldu "pimpin & mackin", leniwie sączącymi się piszczałami, turbotłustymi pulsującymi basami i funkowymi wokalami podkręconymi dodatkowo nieśmiertelnym talkboxem. A zarazem niosąca masę świeżości, mieszająca klasyczne inspiracje z idealnie wyważoną nowoczesną elektroniką, syntetycznymi wstawkami i futurystycznym brzmieniem. Bezpruderyjne hustlerskie opowieści wylewają się z głośników w formie esencjonalnej zarówno w warstwie tekstowej, jak muzycznej. "Fuckin Around" to szlagier jakich mało i znam osoby, które już zdążyły się od niego uzależnić. "Ten Freaky Hoes" roznosi refrenem i energią budynki. "Different Type Of Love" podaje ograny już z każdej strony sampel znany z "Men In Black" i "Give Me Tha Ass" Beatnutsów w całkiem innej aranżacji, jakby wpakowując nas w wyprawę Ricka Jamesa kilkadziesiąt lat wprzód. 100s wciąż kombinuje z nawijką, wygina flow, moduluje wokal, raz nasuwając skojarzenia z bardziej wygimnastykowanym językowo $hortem czy Quikiem, raz z Dru Downem (rozkładanie akcentów we "Thru My Veins"!) a raz z... Andre 3000. Równie dobrze odnajduje się w rapowanych zwrotkach, jak w melodyjnie śpiewanych, błyskawicznie wpadających w ucho refrenach. Poraża muzykalnością, stylówką, wyczuciem, różnorodnością i sposobem, w jaki miesza przeróżne inspiracje, zarazem nawet nie ocierając się o jakąkolwiek kopię. A do tego rzuca linijki, które przypominają najbardziej pamiętne swaggerskie strzały pimpowskiego rapu lat 90-tych - by przytoczyć tylko wers o lasce imieniem Mia, którą złapał, gdy po wszystkim próbowała ukraść mu spod prysznica odżywkę do włosów. Ta płyta nie ma słabego momentu, prezentując nam wachlarz muzyki, która od pierwszego do ostatniego taktu kipi energią, vibe'em, wakacyjną soczystością i od której naprawdę ciężko się oderwać - a pisać można by o niej godzinami, rzucając tylko naprzemiennie coraz to bardziej entuzjastyczne określenia.
Bez dalszego przedłużania więc - "IVRY" to materiał, który "kupił" mnie z miejsca. Łączący korzenne brzmienie i dorobek pimpowskiej kalifornijskiej jazdy, mieszanki rapu z funkiem, jak i nadający wszystkiemu świeże spojrzenie i perspektywę, odkurzony groove i futurystyczny posmak. Bezwzględnie kozacka EP-ka, idealna na trwającą wiosnę i nadchodzące lato. Część z Was pewnie zastanawia się, dlaczego od moich pierwszych entuzjastycznych komentarzy do tej recenzji upłynęły prawie dwa miesiące... Odpowiedź jest prosta - chciałem sprawdzić na ile płyta wytrzyma pierwszą ogromną zajawkę i czy 'na chłodno' będzie robiła takie samo wrażenie. Wrażenie tak duże, bym po raz pierwszy w trakcie swojej dziennikarskiej przygody zdecydował się wystawić jakiejkolwiek płycie maksymalne 6/6. I robi - ocenić "IVRY" niżej niż maksimum po prostu nie umiem. To musi być początek wielkiej kariery. Throw ya dubs up i odpalajcie koniecznie, najlepiej w słońcu, z zimnym browarkiem w ręce.
Poniżej do odsłuchu całość, na pierwszy strzał polecam "Fuckin Around".
Komentarze