Dla wielu słuchaczy ksywa Rick Ross oraz słowo "klasyk" nie powinno stać w jednym zdaniu. Ilu ludzi tyle pojęć "klasyka" dlatego na ten temat dyskutować nie będziemy. Nie można jednak podważyć tego, że William Leonard Roberts II jest jedną z najbardziej wpływowych osób w rap grze dwudziestego pierwszego wieku. Nie ma co ukrywać, dla Rick Rossa przyszedł już czas aby nagrać swoisty klasyk. Raper z Miami jest już na takim stadium swojej kariery, że szósty studyjny album szefa MMG noszący dumną nazwę "Mastermind" powinien być jednym z tych albumów, które znajdą się za powiedzmy 7 lat na wszelakich listach określających najlepsze albumy tego wieku. Czy Rozay sprostał temu zadaniu?
Według wielu fanów nadal najlepszym albumem Rossa jest "Port of Miami". Trudno się temu dziwić, przecież debiut naszpikowany hitami zapoczątkował przygodę z mainstreamowym hip-hopem jednego z najpotężniejszych obecnie ludzi w tym biznesie. Mimo wszystko, "Port Of Miami" cechowało się gorszymi tekstami, techniką oraz produkcją ze strony Ricka. Był to bardzo hitowy materiał, a wystarczy przytoczyć tu przykład singla "Hustlin", ale trzeba przyznać, że obecnie Baws jest na wyższym levelu rapersko. Później były bardziej ("Teflon Don") i mniej ("Trilla") udane albumy i dlatego właśnie "Mastermind" zapowiadał swoisty break out project od Rossa, który zapewni mu miejsce w Hall Of Fame rapu. Niestety nie udało się. Single na LP nie były tak nośne jak chociażby 4-letnie już "BMF". Najlepszy z nich "Devil Is A Lie" został przyćmiony aferą producencką, w której rzekomy producent kawałka KE on The Track ukradł go nieznanemu szerszemu gronu Majorowi Seven. Nie pomogła tu świetna zwrotka Jaya Z ani to, że bit był świetny i razem z pozostałymi singlami, czyli "War Ready" i "Nobody" przeszedł bez echa. I tutaj pojawia się kwestia "Nobody"... Ja wiem, że czasy są inne, rap biznes jest inny, ale raper z Miami na sto procent wiedział, że nie ominie porównań z klasycznym "You're Nobody 'Til Somebody Kills You" Biggiego. Moim zdaniem powinien tego uniknąć, ponieważ wersy opisujące ostrzelanie jego Rolls Royce'a nijak się mają do zwrotek zaprezentowanych przez Notoriousa. Na plus w przypadku "Nobody" jest na pewno intro, czyli świetna przemowa Diddy'ego, która wyszła równie ciekawie i intrygująco, co recytacja Psalmu 23:4-6 w utworze z legendarnego "Life After Death" (swoją drogą, jak myślicie do kogo Diddy kierował swój mocny wykład? Plotki głosiły, że do Frencha Montany, lecz zostało to zdementowane przez samego Ricka).
Oczywiście na "Mastermind" nie jest tak źle, wspomniane single to kawałki naprawdę dobre i najlepsze na płycie. Do nich można by dodać "The Vein" z genialnym The Weekndem budującym świetny klimat, w którym Baws się doskonale odnalazł oraz "Drug Dealer Dream", ale to nadal nie są "TAK" dobre kawałki. Jasnymi punktami również są "Sanctified" z Kanye Westem adresującym zwrotkę do swoich hejterów oraz świetne "Blessing In Disguise" z legendarnymi reprezentantami Dirty Southu, czyli Scarfacee'm oraz Z-Ro, którzy pokazują jak kiedyś zwykła brzmieć muzycznie ta część Stanów. Obok tych kawałkôw jest dużo również takich, które są po prostu słabe i nadają się jedynie do skipowania. Tutaj chciałbym przytoczyć miałkie "Blk and Wht", niezauważalne "Thug's Cry" z Weezym, które zapowiadało się na tak dobry kawałek oraz zrobione na siłę a'la reggae "Mafia Music III". Z niecierpliwością czekałem na premierę tracku "Supreme" głównie ze względu na fakt, że produkcją zająć się tu miał Scott Storch. Bitem się nie zawiodłem, lecz Ross nie zrobił na nim kompletnie nic, co mogłoby zapaść w pamięć. Trzeba przyznać, że bity robią naprawdę dużo na tym albumie. Produkcja jest różnorodna i ciekawa, brak tutaj jakiejkolwiek monotonii czy powielania obecnych schematów, ale i tak brakuje mi tutaj takiego jednego, najgrubszego bangera, które śmiało znaleźć mogliśmy na poprzednich projektach bossa MMG.
Za plus rapera z Florydy zawsze uważałem fakt, że stworzył on swój własny odrębny klimat, nie próbuje na siłę dopasować się w stu procentach do nowości na rynku. Ma swoją własną formułę, która się sprzedaje i jest charakterystyczna. Słuchając jego projektów można było poczuć słoneczne Miami i z tej lepszej, pełnej bogactwa i splendoru strony oraz tej gorszej, brudnej, pełnej narkotyków i zbrodni. W przypadku "Mastermind" też tak jest, ale tym razem Ross powinien dorzucić coś jeszcze. Po prostu powinien pójść do przodu, rozwinąć się, a tak się nie stało. Nie jest to najlepszy projekt Rossa, ale też nie jest najgorszy. Na coś, co wgniecie w ziemię całą scenę musimy jednak jeszcze poczekać. Oby tylko już nie było za późno. 4-/6
Komentarze