"My Name Is My Name" - płyta na którą czekałem najbardziej w tym roku. Dlaczego? Bo jestem fanem Clipse. Ba, "Hell Hath No Fury" to moja ulubiona płyta pierwszej dekady XXI w. w kategorii "amerykański rap". Nikt nie podszedł do Coke Rapu jak panowie Thornton a duszne, zimne produkcje oddawały idealnie klimat handlu koksem jaki rysowali Malice i Pusha T. Po tym jak twórca MNIMN dołączył do ekipy GOOD Music, trochę bałem się, że Kanye za bardzo będzie ingerował w jego płyty, spłycając jego twórczość. "Fear of God II: Let Us Pray" było całkiem fajną produkcją, ale pozostawiającą spory niedosyt z powodu jakości niektórych bitów. W tym roku ukazało się "Wrath of Caine", które miało być przystawką przed głównym daniem. Trzeba przyznać, że jak na prawdziwą przekąskę zaostrzała apetyt na najważniejsze danie jakim miało być "My Name Is My Name". Jak na razie mieliśmy okazje zapoznać się z połowy posiłku i ta połowa prezentowała się naprawdę pożywnie i sycąco. A jak z resztą? Jak wypadł cały obiad?
To prawie najlepszy posiłek jak dotąd (Run the Jewels!) w tym roku. Już sam początek, który nawiasem mówiąc przekatować zdążyli wszyscy ci co chcieli, wprowadza pozytywne uczucia. Bossowska nawijka Pushy, pełna błyskotliwych punchy i strzałów w stronę chłopaków z Cash Money. Podane to na niestandardowym tle w postaci mrocznych, poważnych bitów. Ma to chyba nawiązywać do najlepszych momentów z "Hell Hath No Fury". Jeśli tak, to sie to udało w stu procentach.
Dalej też nie jest źle. Gama producentów, która została zaprzęgnięta do pracy nad "My Name Is my Name", wywiązuje się z zadania perfekcyjnie. Słyszałem głosy, ze Pharrell ze swoimi trackami nie najlepiej wypada przy reszcie. Tak samo The-Dream w "Let Me Love You". To jednak nieprawda. Każdy z tych bitów nadaje inne tempo i pozwala rozluźnić napięcie. Idealnie przy tym oddając klimat tekstów. A "S.N.I.T.C.H." jako ostatni kawałek z płyty, brzmi jakby kończyło historię po której nastąpią napisy końcowe. Cieszę się, że Pusha naprawił swój błąd z "Fear of God II: Let Us Pray" i tym razem lepiej przemyślał dobór bitów. Czuć tu, że podkłady nie zostały wybrane tylko po to, aby było "pierdolnięcie", tylko żeby cała płyta trzymała odpowiedni poziom, odpowiednio balansując nastrojem.
Jak przystało na młodszego z braci Thornton, cała płyta opowiada o handlu kokainą. Tu nie ma zaskoczenia i chyba nikt nie oczekiwał od gospodarza, że jego teksty nie będą skierowane w stronę "trap niggas". Pełno tu pewności siebie, braggi ("Like Scarface but it's God's face in that mirror"). Nie ma tu historii, która ma swój początek i koniec jak "Exclusive Audio Footage", ale wszystkie utwory łączy jeden motyw - pieniądze. Pusha T wchodzi tylko w rolę dilera, ale czasem daje nam tu siebie - rapera. Szczególnie kiedy rapuje o tym jak zdradza pewną dziewczynę.
Pusha jest raperem, który czasem sprawia wrażenie jakby nie był wybitnym technikiem. Błąd. Wielokrotnie "bywał Biggiem" w swoich kawałkach, dodając stylowe przerywniki czy onomatopeje. Tym razem zaskakuje, gdyż całe "Let Me Love You" jedzie jakby był Mase'em. Nie tylko w sposobie artykulacji, ale również imitacji głosu twórcy "Harlem World".
"Hell Hath No Fury" kończy się ukazaniem niepewności, kiedy jesteś na szczycie. Musisz wciąż patrzeć czy nikt Ci nie chce wbić noża w plecy. "My Name Is My Name" zamyka swoją opowieść nawiązując do "A Week Ago" Jaya-Z. Tym razem nikt fizycznie Cię nie zabije, ale zrobi to co Brutus tylko, że w serce. Kiedy poczuje zagrożenie zacznie sprzedawać Cię na policję. Choćby z powodu tego szczegółu, nie skupiania się tylko na gloryfikowaniu przestępczego życia, warto docenić ten krążek. Tak jak mówił Pusha zanim wydał "MNIMN", pokazane są tu dwie strony medalu.
Sumując... No niby można przyczepić się do jęków Westa w "Hold On", braku Malice'a, czy niektórych, średnio trafionych featuringów (2 Chainz!), ale to tak mało wpływa na całość odbioru płyty, że nie warto nawet o tym wspominać. Wszystko gra i brzmi tak jak sobie to wymarzyłem. Jedna z nalepszych płyt tego roku, nieznacznie słabsza tylko od "Run the Jewels". 5+.
Komentarze