Jak w roku 2013 wydać album, który będzie brzmiał niedzisiejszo, niemedialnie, daleko od trendów i standardów, nasuwał będzie skojarzenia z czasami, gdy muzyka stawiała na detale a nie przytłaczającą klubowość; album, przepełniony aranżacyjnymi smaczkami, na którym 7 z 10 numerów trwać będzie ponad 7 minut a mimo tego skupić na sobie uwagę branży i największych mediów z całego świata? Recepta jest jedna - musisz powracać po siedmiu latach ciszy i nazywać się Justin Timberlake.
Oczekiwania wobec powrotu JT były ogromne, a on kolejny raz pokazał klasę, udowadniając, że jeśli chodzi o dzisiejszy pop naprawdę ciężko się z nim równać. Piszę "pop" z uwagi na odzew i siłę rażenia, choć "The 20/20 Experience" do tego, co rozumiemy dziś pod hasłem "pop" jest daleko i to bardzo. Porównując do tego, co dzieje się obecnie - dużo bliżej mu do Miguela niż Ne-Yo czy Ushera, nie mówiąc już o przytłaczającej radiowej papce, Miley Cyrusach i innych braciach Jonas. Zamiast tego dostajemy rozbudowane kompozycje z masą przejść, zmian i aranżacyjnych smaczków. Dostajemy utwory trwające tyle, że szefowie radiostacji będą rwać sobie włosy z głowy, co z tym faktem począć. Dostajemy w końcu utwory, w których przewijają się wpływy wieloletniego rozwoju czarnej muzyki, od soulu, poprzez jazz i swing, na r&b kończąc, od bardziej melodyjnych, po leniwe, rozciągające się i kołyszące, a zarazem utwory, które nic wspólnego nie mają z brzmieniem proponowanym przez Guettę, Flo-Ridę czy inne będące na topie gwiazdy. Mamy za to Timbalanda, który schował się bardziej z boku, nie słychać go za mikrofonem, ale ewidentnie czuć tu jego rękę, szczególnie jeśli chodzi o ułożenie bębnów czy kombinacje z przejściami w poszczególnych numerach. Na szczęście tego Timbo z okresu świetnych mainstreamowych produkcji a nie prób rapowych i zbijania fejmu na prężeniu muskułów przy pop-gwiazdach.
Przyzwyczaiłem się już, że spory procent naszych czytelników zamiast przeczytać co oznacza nazwa Popkiller ubolewa przy newsach o powrocie Timberlake'a, że "piszemy o popie zamiast go zabijać", a tymczasem - o ironio - album ten jest wręcz definicją "popkillerowania", i to zarówno jeżeli chodzi o filtrowanie dobrej muzyki od radiowej papki jak i mitycznego "zabijania popu". Zabijania wtórnego, miałkiego popu na zasadzie konia trojańskiego. Justin doskonale zdawał sobie sprawę, że czego by nie nagrał to uwagę skupi i poszedł w zupełnie inną stronę niż na "Futuresex/Lovesounds", dodatkowo udowadniając ciągły artystyczny rozwój. Poprzednik był piekielnie świeżą i przebojową mieszanką wpływów z różnych gatunków, od electro-funku po blues, prezentującą na ich bazie coś zupełnie nowego i dając nam pakiet numerów, z których praktycznie każdy mógłby być singlem. Na "The 20/20 Experience" oczywistych singli i hitów, skalibrowanych tak, by dopasować się do medialnych wymogów nie ma. Mamy za to ośmiominutowe "Mirrors" i retro-soulowe "Suit & Tie", które w pierwszym wrażeniu zawodziło - w końcu gdzie temu do hitów pokroju "My Love". Słuchając całego albumu łapiemy dopiero, że tak właśnie miało być. To spójna zamknięta całość, dojrzała artystyczna wizja i świetna alternatywa dla tego, co media proponują nam w roku 2013.
Czy to jeszcze soul, r&b czy już pop? Fuck it, to po prostu porcja świetnej muzyki ponad szufladkami, barierami i zamkniętymi głowami odbiorców, starających się wszystko skategoryzować i w oparciu o to zwartościować. Może to nie materiał na miarę wybornego "Futuresex/Lovesounds", ale i tak powrót w wielkim stylu, pokazującym, że i - niech będzie - pop wciąż może być wymagający dla słuchacza i stawiający artyzm ponad trendy. Piątka i jedno z ważniejszych wydawnictw 2013 roku.
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3351","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
Komentarze