Pięćdziesiąty odcinek cyklu Przegapifszy to ładna, okrągła liczba. Zróbmy z tej okazji coś, czego chyba jeszcze nie było - zajmijmy się albumem, który z rapem ma niewiele wspólnego... Fani Afro Kolektywu wylali prawdziwe morze łez po usłyszeniu pop-rockowego singla "Czasem pada śnieg w styczniu (zakazane warzywo)". Widzieliśmy wszystko: podgryzanie żył w nadgarstkach, szantaż w formie wstrzymywania oddechu, a nawet zwyczajny, internetowy hejting. To wszystko sprawiło, że album zespołu Afro-cośtam-gówno, pt. "Piosenki po polsku", przeszedł w naszym środowisku praktycznie niezauważony. Dodam tylko, że mówię o płycie, która moim zdaniem zjadła rok 2012.
Nigdy nie ulegało wątpliwości, że Afrojax jest tekściarzem wybitnym. Ośmielę się stwierdzić, że na naszej scenie mógł mu dorównać jedynie Łona. Afro, wyzwoliwszy się z kajdanów hip-hopowej stylistyki, mógł nareszcie rozwinąć skrzydła i zacząć konkurować ze wszystkimi. Na nowym krążku nie ma już gimnazjalnych żartów (sorry, "Płyto Pilśniowa", wiem, że na tym polegał twój urok), choć to nie znaczy, że jest sztywno i poważnie. Obyło się bez skrajności; jest inteligentnie, ale poszczególne myśli zostały ujęte w raczej przystępny, nieco sarkastyczny, sposób. Dużo tutaj absurdu (fantastyczne "Może Herbatki"! Już widzę w wyobraźni musicalowy teledysk z choreograficznie tańczącymi Bandytami), a całość dostała ostatecznego szlifu. Część z was zapewne obawia się, że teksty straciły swój pazur. Bynajmniej. Któż inny niż Hoffman mógłby wesołym, harcerskim wręcz tonem zaśpiewać: Nierozłączną częścią życia strach i ból, czy też zanucić przepitym głosem: Dlaczego wojny? Dlaczego śmierć w tak młodym wieku? Dlaczego mnie to nie interesuje?
Warstwa muzyczna jest bardzo spójna. Już we wstępie zaznaczyłem, że "Piosenki po polsku" nie są utworami rapowymi, pamiętajmy jednak, że zespół nigdy nie ukrywał swoich planów. Ostatecznie dostajemy sporą porcję rocka z domieszką dobrego popu oraz innych gatunków, takich jak choćby blues. Rzeczywiście, czasami bywa nieco słodko, ale raczej nie ckliwie. Słuchacz nie czuje mdłości, a numery pokroju "Czasem pada śnieg w styczniu (zakazane warzywo)" docenia się z czasem. Niełatwa przecież tematyka tego utworu została ujęta w fantastyczny sposób - bez nadęcia i intelektualizowania, a z drugiej strony bez banału i prostactwa. W praktyce otrzymujemy numer, który łączy ogień z wodą (#steam jak Noon z Eisem).
Należy także zaznaczyć, że nareszcie słyszymy Afro Kolektyw, a nie "Afrojaxa i przyjaciół". W obecnej formie czuć, że to zespół z krwi i kości - nie sposób złożyć wszystkich pochwał na rzecz frontmana. Jest to ich pierwsza płyta, na której słyszymy taką chemię i równowagę na linii teksty-brzmienie. Każdy z muzyków dodaje coś od siebie, aranżacje są bogate i pomysłowe. Czy mamy zatem do czynienia z albumem bezbłędnym? Oczywiście, że nie, głuptasy, zawsze można się do czegoś przyczepić. Irytuje na przykład zachrypnięty głos Afrojaxa w "Idź i obmyj w sadzawce Syloe", "Człowiek guma" przypomina bardziej skit niż pełnoprawny utwór, no i oczywiście dykcja Hoffmana nadal pozostawia wiele do życzenia. Ale to są drobnostki, które nie zacierają bardzo pozytywnego wrażenia. Rozumiem, że dla niektórych przebojowość i melodyjność tego albumu może być przeszkodą nie do przejścia, niemniej warto dać "Piosenkom" szansę i odrobinę zaufania - spłacą one ten dług z nawiązką.
Komentarze