Najwyższy czas wyzbyć się jakichkolwiek uprzedzeń na tle ulicznym w stosunku do Palucha. A to z jednej prostej przyczyny. On nie niesie prawdy. Nie głosi wszem i wobec, że ją głosi. On wali nią prosto w mordę.
Absolutnie nie dziwię się, że wraz z Kalim akurat ci dwaj raperzy dobrali się do nagrywania wspólnego krążka. Poza wzajemną chemią wyczuwalną we wspólnych kawałkach obydwaj nie boją się, mimo sztywnych, ulicznych korzeni, stawiać odważnych kroków do przodu i nie mam tu wcale na myśli przyspieszania flow, czy prób podśpiewywania (tak, ku waszemu zdziwieniu, to wszystko na nowym solo Palucha ma miejsce). W dodatku bez zawahania można zaufać temu, co mówią. Teksty Łukasza są konkretne, pozbawione kompromisów, dla niektórych wręcz do bólu radykalne. Łowcy sensacji spod różowej czapeczki zapewne z przyjemnością wynajdą kolejne zaczepki na kilku członków sceny, ja jednak zalecałbym zwrócić większą uwagę na inne aspekty – choćby na drastyczne ilustracje grozy życia (taka pierwsza zwrotka w „Przystanek ziemia” brzmi jakby wyrwana z Sokołowego kajecika), wzruszające, idylliczne wizje świata, czy nasycone napięciem historie, odsłaniające kulisy za sceną o wiele widoczniej, niż ostatni album Dioxa. Właśnie „Backstage” jest kwintesencją brutalnej szczerości Palucha, właściwego mu nie owijania w bawełnę. Słuchając tego numeru ma się poczucie, że jeśli ktoś miałby w jednej chwili zburzyć świat jakiegoś bezkrytycznego, zamkniętego w dyskografii (względnie kilku utworach) jednego rapera słuchacza, to byłby to właśnie poznaniak.
Oczywiście, stricte uliczne tematy pojawiają się, choćby w gloryfikującym samosądy „Nie mam wyrzutów sumienia” (a gościnnie… O.S.T.R.), czy takim skądinąd świetnym „Miejskim Delikatesie”, jednak Paluszak nie zmieni nigdy ksywy na Yasiin Bey, a i nie zostanie nawet Mos Defem, bo po prostu nim nigdy nie był. To rap cokolwiek solidny, prosty (nie prostacki) i bezpośredni, acz bez wątpienia dojrzały i wbrew opiniom wcale nie pozbawiony trafnych metafor. Jedyne co w tym wszystkim może nie pasować, to… tytuł płyty. Pierwszy singiel mógł zwiastować nawet pozytywne przesłanie, którego najwyraźniej sam artysta starał się na płycie doszukać. Ostatecznie nie ma tego zbyt wiele. To gość twardo stojący na nogach, który wkurwienia na twarzy nie musi sobie wypisywać. Najgorsze (albo najlepsze) w tym wszystkim jest to, że potrafi to uzasadnić. Brud, wstręt i ludzka zgnilizna wręcz atakują z głośników, w dodatku potęgowane to jest przez ten agresywny, szorstki głos i w jeden moment na nic się zdają początkowe próby przekonania słuchacza „niebiańskim” przekazem. To niestety nadal jest „ziemia”, co by nie musieć schodzić jeszcze niżej.
Jednym z aspektów rozwoju byłego członka Aifam jest na pewno lepszy dobór bitów. Za produkcję „Nieba” wzięło się czterech producentów: Matheo, SoDrumatic, Donatan i Julas. Mimo że już na pierwszy rzut ucha słychać różnicę warsztatową pomiędzy twórcą muzyki na „Syntetycznej Mafii”, a pozostałą trójką, to nie można powiedzieć, że daje on złe podkłady. O ile poprzedni album Palucha pod względem bitów był bardzo nierówny, tak tutaj Julasa trzeba ocenić pozytywnie – nieinwazyjnie elektroniczny „Anonimowy muzyk”, mroczniejszy „Przystanek ziemia” i subtelne „Słyszałem o” to dobre numery, a słabiej wypada tylko nudnawy „Pionier”. Matheo wszystkie trzy bity oparł na patencie „zrobię kozacki refren, a na zwrotki coś się wymyśli”, Donatan przy dawaniu paczki mógł jednak zrezygnować z tego strasznego, southowego bitu do „B.O.R.”, zaś SoDrumatic tylko potwierdza, czyje produkcje w mainstreamie mają obecnie największe wzięcie i dlaczego. Wypada też wspomnieć, że pojedyncze cegiełki dla urozmaicenia dodali także Mikser i Ostry.
Największy szok tej płyty, prócz obecności Ostrowskiego to występ… Śliwy. Ależ on tu stylowo leci! Okazuje się, że „Pełen Etat” to był tylko zwykły trening. To, że moim zdaniem absolutnie niegodny legala (z idącą za nim wymianą części bitów, notabene na gorsze) i swojego tytułu to inna sprawa, w każdym razie faktem jest, że dopiero tutaj SLW poczynił pierwszy krok znacznie oddalający go od skojarzeń ze swoim wydawcą. A na poprawę tekstową przyjdzie czas (w przeciwieństwie do Gedza, któremu alarm bije od dobrych paru miesięcy). Także zaskakujący obecnością KaCeZet, choć obdarzony wokalem przyjemnym, mógł trochę dłużej posiedzieć nad swoim refrenem. Na tym nie koniec niespodzianek – w typowo ulicznym posse tracku „W Ciemno” pozytywnie wyróżnił się… Hudy HZD. Głos Bas Tajpana po prostu trzeba lubić, ulegający presji postępu (?) Onar nadal nieudolnie próbuje przyspieszać, no i ten wszędobylski Ero… Na pewno dał tu lepszą zwrotkę, niż u Miuosha, jednak czekać na jego solo przestałem już dawno.
Po raczej asłuchalnym „Pewniaku”, tylko niezłym „Bezgranicznie Oddanym” i dobrej, acz nierównej „Syntetycznej Mafii” czwarty legal Palucha to ewidentnie najlepszy krążek w dyskografii. Silnie newschoolowy w brzmieniu (jak zwykle), z potencjałem hitowym, a zarazem mocny w wymowie. Nie ma tu może rozlewu krwi, zdobywania Bastylii i wielkiej detronizacji (choć kilku uważających się co najmniej za następcę tronu Burbonów po niektórych wersach z płyty powinno schować mikrofon głęboko pod zlew), ale jest konsekwentny postęp i daleko, daleko zarówno od łatki ‘technoboja’, którą niektórzy próbowali poznaniakowi przypiąć, jak i pustego, szablonowego ulicznika. Cztery z małym plusem.
Komentarze