Nie
trzeba być znawcą muzyki a nawet pasjonatem, by wiedzieć, kim był
Miles Davis. Nawet laicy bezproblemowo skojarzą jego nazwisko z czarną
muzyką - i o to chodzi!
Od lat 40 XX wieku zaznaczał swą obecność na
kartach historii muzyki (a wręcz nie tylko, jego muzyka towarzyszyła
wystąpieniom Martina Luthera Kinga i Malcolma X - ludzi, którzy wnieśli ogromny
wkład w budowanie - odnowienie czarnej świadomości). Płyta
"Doo-Bop" jest idealnym przykładem samplingu...
Znajdziemy na niej
odwołania do starej szkoły rapu, jak i do klasycznych dokonań jazzowych. Wszystko to zostaje okraszone rytmicznymi bębnami i wokalem Easy Mo
Bee. To właśnie ten młody producent i raper dostąpił zaszczytu
współtworzenia albumu (Miles zmarł podczas nagrywania albumu,
pozostawiając jedynie 6 gotowych z 9 kompozycji). Jego rola w tym
projekcie to produkcja oraz gościnne zwrotki. Jak sam Davis pisze w
swojej autobiografii "Ja Miles" poprosił on swojego przyjaciela Russella
Simmonsa (właściciela wytwórni Def Jam Records, w której zadebiutowały
m.in. takie legendy: Run DMC, LL COLL J czy Beastie Boys) by wytypował
osobę będącą w stanie nakierować album na stylistykę rapową. Miles
usłyszał pseudonim Easy Mo Bee, należący do osoby, która w późniejszym
czasie miała odnieść sukcesy będąc producentem m.in. 2Pac'a. Jak sam Davis powiedział, pomysł na stworzenie tej płyty przyszedł spontanicznie
podczas nasłuchiwania dźwięków ulicy.
Płyta jest przepełniona rytmami
rapowymi - wyrosłymi przecież z brudnych i nędznych przecznic Bronxu.
Miles Davis zafrapował się brzmieniem nowopowstałego gatunku widząc w
nim nowe oblicze i spuściznę czarnej muzyki. Otóż to, rap jako gatunek
nieograniczenie i z pełnym zapałem czerpie z dorobku muzycznego innych
artystów (tzw. sampling, czyli wykorzystywanie fragmentu starej
kompozycji jako elementu nowej, świeżej ścieżki). Gdybym był
nauczycielem, który zadał prace domową uczniowi i miałbym ją ocenić w
kategorii ocen to wstawiłbym Milesowi 5 (nie uznając oceny celującej),
prosząc go dodatkowo o przedstawienie swojej pracy klasie.
Skontaktowałbym się również z rodzicami ucznia by podyskutować z nimi o
niesamowitym talencie ich pociechy. Błyskotliwy dźwięk trąbki to
element, który towarzyszy każdemu utworowi na tej płycie i w gruncie
rzeczy jest spoiwem, bez którego płyta byłaby mdła.
Płyta
rozpoczyna się utworem "Mystery". Kołyszący, subtelny bas tworzy
nastrój dla trąbki, która dosłownie zabiera nas w samo serce cyklonu
jazzu. Utwór stopniowo rozkręca się, by ustąpić miejscza "Doo-Bop Song".
Myślę, że Easy Mo Bee umyślnie umieścił tytuł tego utworu jako tytuł
całego albumu. Jest to bardzo harmonijna kompozycja, słuchając jej
miałoby się chęć porwać nieznajomą dziewczynę w wir zmysłowego tańca.
Skoro wcześniej mowa była o samplingu, możliwe, że jednym z fenomenów
tego utworu tworzy wykorzystany fragment kapeli Kool &The Gang. Warto
dodać, że jest to kawałek singlowy i do niego właśnie powstał
wspaniały teledysk. Słyszymy w nim po raz pierwszy rapowe wersy -
perfekcyjnie kładzione słowa układają się w rapowy hołd dla zmarłego
artysty. Swoje rymy zaprezentowało 3 Mc's: J.K, A.B. Money oraz Easy Mo
Bee. Każdy z nich po kolei opowiada rymami jak ważną
postacią jest dla nich osoba Milesa Davisa. "You can do that Miles,
blow your trumpet, show the people" tym wersem kończy się utwór, po
czym raperzy skandują nazwisko trębacza.
Po zmuszającym do refleksji
"Doo-Bop Song" otrzymujemy kolejną dawkę acid jazzu - "Chocolate Chip" to
mocna perkusja i subtelne pianino w tle. Oczywiście pierwsze skrzypce
gra trąbka. Aranżacja, typowa dla rapowej stylistyki nie pozwoli nam
pomyśleć, że mamy do czynienia z amatorami. Easy Mo Bee zaskakuje, gdyż
płyta ta przewyższa kunsztem nagrania gigantów tamtego okresu: De La
Soul, A Tribe Called Quest czy Gang Starr, co pozwala na śmiałe
stwierdzenie, że płyta "Doo-Bop" przetarła szlak artystom lubującym w
jazzie. Po przesłuchaniu tych utworów czas na coś naprawdę szybkiego -
"High Speed Chase", słuchając tego utworu wyobrażam sobie zatłoczona
metropolię oraz szybki samochód próbujący jak najszybciej dojechać do
celu. Wśród korków, niekulturalnych kierowców oraz wszechobecnych
pieszych musimy zachować wodze na szali by nie zwariować w tym szalonym
pędzie. Utwór jest jakby odzwierciedleniem reakcji i czynności, które
należy wykonać podczas jazdy. Niepokojące klawisze, dźwięki ulicy i
klaksonów samochodowych idealnie dopełniają klimat. "Witaj, nie masz
żadnych nowych wiadomości" - tą informacją z automatycznej sekretarki
rozpoczyna się utwór "Blow", gdzie po raz drugi słyszymy wokal Easy Mo
Bee. "Blow", czyli w wolnym tłumaczeniu ''dmuchać' nie zwalnia z tempa
jakby mogło się wydawać po szybkim "High Speed Chase". Wiele płyt
wprowadza w klimat, rozpala nasze emocje, by stopniowo wypalić się jak
zapałka. Nie ten album! Kompozycje są utrzymane na równym poziomie, co
gwarantuje, że chęć jej przesłuchania nie wygaśnie a wspomnienie i jej
melodyka będą płonąć jak Słońce. Co do wokalu... Jest on jedynie krótkim
dodatkiem, szczegółem - wszak to jedynie 17 wersów. Ostra - tak
nazwałbym dźwięk trąbki w kawałku - "Sonya". Charakterystyczna
perkusja, wręcz podobna do tej z utworu "Chocolate Chip". Kompozycje
wzbogaca gitara elektryczna i pulsujący bas.
Za siódmy utwór "Fantasy"
Miles otrzymał szóstą nagrodę Grammy. Fantazyjny klimat został uzyskany
dzięki technice samplingu. Jest to też trzeci i ostatni utwór z
udziałem Easy Mo Bee na mikrofonie. Z pewnością fantazją niejednego
rapera byłby gościnny udział Milesa na jego płycie. Szkoda, że nie
dożył on czasów, gdy rap w stanach przeżywał swój rozkwit, z pewnością
byłby zadowolony widząc, jaki młode pokolenie ma stosunek do muzyki
jego serca. "Duke Boty" to przedostatni numer, ostatnia zaś porcja
niezwykłych melodii wprost z ust samego mistrza. Połamana perkusja i
efekty, których nie można by uzyskać poza studiem. Mimo, że praktycznie
jest to końcowy utwór to nie mam wrażenia, że płyta się kończy.
Ostatni utwór "Mystery (Reprise)", co oznacza (powtórka), posiada
konwencję koncertową. Wiwaty i okrzyki podnoszą rangę utworu czyniąc z
niego jakby bonus. Reszta utworu nie różni się niczym od pierwowzoru,
poza czasem trwania - 1:28.
Tak
jak niektórych dziwią kolaboracje reggae-rap, tak niektórych mogą być
zdziwieni powstaniem tej rap-jazzowej płyty. Ja widzę to tak: Jazz
przez dziesięciolecia był wyrazem buntu i niezłomnej walki z systemem.
Rap zaś jako część kultury Hip-Hop (DJ's, Graffiti art., Break Dance,
Mc's) przez lata aktywności czarnej społeczności (czy to na łonie
muzyki: Coltrane, George Clinton czy polityki: Czarne Pantery, Nation of
Islam) ukształtował swój własny światopogląd i niezależność stając się
głosem, najpierw zbuntowanej ameryki, potem zaś całego świata.
Dowodem, że dwa odmienne "organizmy muzyczne" oddychają jednym płucem,
jest ta płyta. Połącz lekkość trąbki Milesa z tonowaną perkusją a
otrzymasz kompilację świeżości z klasycznym brzmieniem wprost z
początków "złotej ery" rapu. Ostatnia płyta w dorobku prekursora jazzu -
"Doo-Bop" - została wydana po śmierci mistrza. Jest to produkcja, której
słucha się jednym tchem. Kooperacja młodego Easy Mo Bee ze starym
wyjadaczem Milesem Davisem sprawia, że płyta nie jest w stanie przejść
bez echa przez uszy wielbiciela jazzu jak i rapu.
Nie nazwałbym tej
płyty rapową, nie nazwałbym jej też jazzową. I może niech tak
zostanie, gdyż żadnemu innemu wielkiemu jazzmanowi nie udało nagrać się
płyty tak brzmiącej oraz żaden inny raper nie współpracował przy całym albumie z gwiazdą
takiego formatu.
Newsletter
Chcesz być na bieżąco? Nasz newsletter wyeliminuje wszystkie szumy i pozwoli skupić się na tym, co w muzyce naprawdę wartościowe. Zero spamu, same konkrety! I tylko wtedy, gdy faktycznie warto!
Komentarze