Po ponad 4 latach, jakie minęły od premiery ostatniego solowego albumu Soopafly powraca na nasze głośniki z nowym materiałem w postaci płyty "Best Kept Secret".
Osobiście zawsze uważałem, że Priest Brooks był jednym z najbardziej niedocenionych graczy wywodzących się z naznaczonej g-funkiem lat 90-tych "ery Death Row" i nigdy nie zgarnął należnych mu propsów za swój wkład w udoskonalenie klasycznego już dzisiaj brzmienia zachodu. To także w głównej mierze przyczyniło się do tego, że o ile jako producent z dosyć pokaźnym dorobkiem został w jakimś stopniu przez słuchaczy zauważony, o tyle jako mc zawsze pozostał wielką niewiadomą dla szerszego grona odbiorców . Świetne "Dat Whoopty Woop" - uznawane przez wielu za west coast'owy klasyk, zostało wydane w złym momencie i o ponad 2 lata za późno. "Bangin' West Coast" natomiast przeszedł jakoś bez większego echa, chociaż zebrał w większości pozytywne recenzje.
Czy zatem trzecie studyjne LP jest w stanie uczynić z Soopafly'a prawdziwego rapera z krwi i kości w oczach mainstreamowej publiki?
Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.
Patrząc na ogólną koncepcję płyty - "Best Kept Secret" powiela niejako formułę poprzedniego krążka Priest'a, czyli "dla każdego coś dobrego".
Znajdziemy tu więc trochę klasycznych "weściaków" jak choćby "Countdown To Cool" czy tytułowe "Best Kept Secret", lekki powrót do korzeni w postaci "All This Game", "Heard Me Now" i "G-Funk Martian", new west ("Move Too Fast", "Sumthin' Better") oraz porcję nowoczesnego brzmienia rodem z 2011 roku.
Lirycznie to wciąż stary, dobry Soopadoopa Fly - świetne flow, wyczucie rytmu i umiejętność nawijania pod różne bity. Priest nadal brzmi na mikrofonie tak samo dobrze jak dekadę temu.
Przykłady? Chociażby pełne "pimpowskich" odniesień "Fall In Luv" czy też obdarzony głębokim basem weed anthem "When I'm Smokin", bez którego żaden album spod znaku DPG nie ma racji bytu.
W tekstach Priest'a nie znajdziemy żadnych życiowych prawd a raczej ukaże nam się zdominowany przechwałkami o podbojach płci przeciwnej storytelling, z którego raper słynie praktycznie od czasów "I Don't Hang".
Nie przeszkadza do jednak w pełnym relaksie z płytą "Best Kept Secret", która nadaje się do odpalenia zarówno podczas jazdy samochodem jak i wtedy, gdy chcemy luźno pokiwać banią na własnym kwadracie.
Większość numerów posiada dosyć duży "replay-value", nie obyło się jednak bez kilku fillerów, do których niewątpliwie zaliczają się takie kawałki jak "When I Like It", "Two Of Us" czy "Incredible", który de facto jest leftoverem z albumu Dubb Union. Można by je z powodzeniem zastąpić utworami pokroju "Back 2 The West Coast" czy "Act Like Hoes".
Poza tym, nie wszyscy goście stanęli moim zdaniem na wysokości zadania jeśli chodzi o swoje występy. Szczególnie widać to po tzw. hookmanach, czyli odpowiadających za refreny. Brakuje mi tutaj strasznie Nate Dogga, który jedną małą przyśpiewką był w stanie zmienić cały klimat nagrania i uczynić z solidnego utworu coś genialnego. Szkoda, że Fly nie pokusił się o zawarcie jakiegoś archiwalnego wokalu Nate'a który na pewno ma w swoim skarbcu. Mógł również postarać się o kolaboracje z Val Young albo Butch'em Cassidy ale z drugiej strony doceniam, że chciał dać szansę młodym i pokazać na swojej płycie kogoś nowego.
Jeśli zaś chodzi o raperów to zawiódł mnie Mr. Short Khop, który odnalazł się po latach niebytu ale utwór z jego udziałem jest jednym ze słabszych i jego występ z pewnością nie zapisze się w pamięci fanów..
Reszta poprawnie z wyjątkiem Bad Lucc'a, przez nawijkę którego nigdy nie mogłem się przebić.
Podsumowując, "Best Kept Secret" to bardzo dobry materiał, który jednak nie przypadnie do gustu wszystkim bowiem nie jest to album dla każdego. Płyta po pierwszym przesłuchaniu nie zapada jakoś szczególnie w pamięć, ale z każdym następnym odtworzeniem wkręca się coraz bardziej.
Jak wspomniałem na początku, krążek oferuje coś miłośnikowi praktycznie każdego brzmienia obojętnie czy zatrzymał się on w latach 90-tych, czy też jest trochę bardziej otwarty na muzykę i potrafi docenić zarówno jakość tłustego basu rodem z roku 1996 jak i zaktualizowany, idący z duchem czasu dźwięk nowego zachodu w roku 2011.
Jeśli chodzi o dyskografię samego Soopafly'a to zestawiam go na równi z "Bangin' West Coast", który mimo że miał trochę więcej bangierów to technicznie był wykonany o wiele słabiej (brak masteringu).
Nie spodziewałem się drugiego "Dat Whoopty Woop" czy nawet czegoś lepszego, bo wiadomo że jest to niewykonalne w takim samym wypadku jak stworzenie kolejnego "The Chronic" czy następnego "Doggystyle".
Soopafly pokazał jednak, że weteran kalifornijskiej sceny wciąż jest w stanie nagrać uniwersalny materiał, który w 2011 roku może przysporzyć mu nowych fanów bez jednoczesnego odpływu starych miłośników. Czwórka.
Newsletter
Chcesz być na bieżąco? Nasz newsletter wyeliminuje wszystkie szumy i pozwoli skupić się na tym, co w muzyce naprawdę wartościowe. Zero spamu, same konkrety! I tylko wtedy, gdy faktycznie warto!
Komentarze