Projekt ten przechodzi praktycznie bez echa, a promocja ograniczona jest do minimum, jak mniemam z przyczyn finansowych, bo raczej nie artystycznych. The Burnerz to owoc współpracy Zumbiego z Zion I oraz producenta o ksywce The ARE.
Owoc dorodny, soczysty i nietknięty przez insekty. Wszyscy, którzy szukają dobrego, bujającego hip-hopu w klasycznej odsłonie z odrobiną kalifornijskiego słońca powinni skusić się na gryzka, a pewien jestem, że zjedzą to do końca i poproszą o więcej. Podkłady na tym albumie to swego rodzaju wzór jak pogodzić klasyczne ze współczesnym nie zniechęcając ani fanów tego pierwszej, ani tego drugiego. Gdybym miał porównywać styl produkcji The ARE z innymi producentami prawdopodobnie wskazałbym na takie postaci jak Jake One, Ant (bynajmniej nie ze względu na sampel w rewelacyjnym "Old Soul") czy Evidence w najlepszej formie. Gość na prostych samplach pachnących winylem na kilometr jest w stanie wysmażyć rzeczy niesamowite. Potrafi pięknie przycisnąć basem do podłogi jak w "The Edge", potrafi pobujać perkusją i bardziej nowoczesnym tłem jak w "Off The Wall", a na koniec jeszcze pobawić się uczuciami odbiorcy prostym, świetnie dobranym samplem jak w "We Were Kings". To naprawdę świetny producent i lepiej mieć na niego oko.
Jednym z głównych atutów Zumbiego jest jego bardzo nietypowy, dosyć wysoki i "skrzeczący" głos. I głowa na karku. Jego teksty nie są specjalnie skomplikowane, ale niesie w nich coś co zjednuje sympatię, a zarazem odróżnia go od zastępów podziemnych MC. Pływa po swojemu, choć flow akurat porywa tu chyba najmniej... Przeciwnie z refrenami. Te są chwilami tak efektowne, że na mainstreamowych bestsellerach sprawdziłyby się niegorzej niż tu, a wszystko zrobione jest z wyczuciem i smakiem. Na dodatek nie są zrobione na jedno kopyto - w "Jus Anotha Day" ten gruby hook dodaje mnóstwo energii, ale już w następnym na trackliście "The Edge" "balladyzuje" kawałek z wielką klasą.
"The Burnerz" to jeden z lepszych undergroundowych materiałów jakie wpadły mi w ręce w tym roku. Wyjątkowo utalentowany i ewidentnie doświadczony producent trafił na dobrze kojarzonego w pewnych kręgach, szczerego i niegłupiego MC i zrobili razem album, który ma własne, choć hołdujące klasyce brzmienie. To niby bardzo typowa płyta, ale ma w sobie coś nowego, zaskakującego i świeżego. Właśnie dlatego wystawiam piątkę z maleńkim minusem i polecam każdemu, kto lubi kiedy sampel śmierdzi zakurzonym winylem, bas sprawia, że podskakuje Ci żołądek, a teksty sprawiają, że myślisz o nich, a nie o tym co dzisiaj będzie na obiad. Pod spodem klip do kawałka tytułowego, swoją drogą chyba nie do końca reprezentatywnego dla całości materiału.
Komentarze