Wiadomość o nadchodzącym koncercie Devina we Freshu niesamowicie poprawiła mi humor i sprawiła, że zacząłem już odliczać godziny do 16 czerwca. A skąd nagle Dude znalazł się tak blisko naszego kraju, że można było ściągnąć go do Stolicy?
Wszystko z powodu trasy promującej kwietniowe "Suite 420". W tym momencie dochodzimy więc do sedna - jak prezentuje się najnowsze solo pana Copelanda?
Żelazne trzy słowa, nieważne czy do ojca prowadzącego czy do kogokolwiek innego brzmią "Devin zawsze spoko". Tego typa nie da się nie lubić. Wiecznie pozytywny, uśmiechnięty, rozśpiewany świńtuch, któremu w głowie tylko kobiety i używki. Żyjący swoim trybem, w swoim własnym świecie, który potrafi wciągnąć na dobre i dziesięciokrotnie zwolnić a zarazem umilić upływ czasu. Devin nie nagrał jeszcze słabej płyty, na każdej znajdziemy soczyste letnie, wyluzowane do granic numery, które automatycznie wracają na playlistę, gdy odwieszamy zimowe kurtki do szafy. To gwarantuje też "Suite 420". Ale jak prezentuje się na tle dotychczasowych krążków Dude'a?
Niestety - moim zdaniem to najsłabsze wydawnictwo w dorobku przybysza z Houston. Kawałki nie powalają i nie wybijają się ponad devinową średnią, głównie za sprawą bitów, bo te wypadają sporo słabiej niż choćby na "Landing Gear"i często zbyt dużo w nich surowości zamiast ciepła. Nie zawsze między nimi a Dudem wytwarza się odpowiednia chemia, przez co płyta nie wciąga tak jak poprzednie. Nawet singlowe "What We Be On" mimo świetnego klipu wydaje się po prostu poprawnym devinowym numerem, znacznie słabszym od "I Can't Make It Home", które do dziś nie może opuścić naszych playlist. Brak też zaskakującego ujęcia niezaskakującej tematyki, do czego Devin zdążył nas przyzwyczaić - opowiadając o drodze "od eleganta do elephanta" czy o swoim hiszpańsko-języcznych flirtach. Tu jest poprawnie, ale brak właśnie kropki nad i.
Konkluzja dotycząca "Suite 420" może być jedna. Jeśli jesteście fanami Devina to pewnie tę płytę tak czy tak znacie już na pamięć a zbiór odtwarzanych na okrągło albumów powiększył się o jeden. Natomiast jeśli zbieracie się do sprawdzenia dyskografii houstońskiego przyjemniaczka, czy to ze względu "misję" Alkopoligamii, naszą, namowy znajomych czy zbliżający się koncert - lepiej zacznijcie od innej pozycji, choćby debiutu czy ostatniego "Landing Gear". Do tej płyty tak czy tak dojdziecie a pierwsze wrażenie będzie sporo lepsze. Trójeczka z plusem.
Newsletter
Chcesz być na bieżąco? Nasz newsletter wyeliminuje wszystkie szumy i pozwoli skupić się na tym, co w muzyce naprawdę wartościowe. Zero spamu, same konkrety! I tylko wtedy, gdy faktycznie warto!
Komentarze