Dziesięć lat mija od premiery albumu, który otworzył mi oczy na mainstreamowy hip-hop. Przed tym, zanim z czystej ciekawości zgarnąłem go z półki empiku, byłem zatwardziałym obrońcą true hip hopu, a z moich głośników nie schodził Wu Tang Clan, NWA, Biggie czy Dr Dre. Ale Weezy to zmienił. Udowodnił mi, że hip-hop może być absolutnym szaleństwem.
Do tej pory trudno wymienić mi płytę, która posiada lepsze otwarcie (”3 Peat”, „Mr. Carter”, „A Milli”). Nowoczesna produkcja, tony autotune'a, koncepcyjne utwory i niesamowita charyzma sprawiły, że katuję tę płytę do dzisiaj, przynajmniej raz w miesiącu wrzucam całość na odsłuch. Weezy w tamtym momencie kariery był nie do zatrzymania, był na topie topów. Przez kilkanaście lat słuchania hip-hopu z US nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek miał taki hype jak Wayne wtedy. Platyna w pierwszym tygodniu (praktycznie z samych fizyków!), trzy lata na billboardzie, niezliczona liczba platyn za single (zainteresowanych odsyłam do świetnego dokumentu pt. „Tha Carter”). Wayne, obok Kanye Westa, tworzył hip hop na nowo, zaraz po tym, jak Nas ogłosił jego śmierć. Gdyby nie on, nie byłoby 3/4 najpopularniejszych graczy dzisiaj — nie byłoby Kendricka, Drake’a czy Young Thuga i wielu innych. Jego wkład w scenę jest nieoceniony i już zawsze pozostanie w moim top 10 raperów wszechczasów.
Mam też inną genialną wiadomość — równo 10 lat po tej premierze Wayne wygrał proces z Birdmanem — jest teraz wolny, a to oznacza, że może bez przeszkód wydać długo oczekiwane Carter V. Co za piękny moment dla hip-hopu.
Przy okazji „Carter III”, RIP Static Major — nie doczekał wielkiej kariery, która czekała na niego po „Lollipop”.
Komentarze