Weźmy hipotetyczny obraz dyskusji o polskim kobiecym rapie – oto mamy dwie strony, z których co najmniej jedna będzie się upierała przy stanowisku pt. „no z polskich raperek to tylko Wdowa/Lilu, ostatnio może Ad.M.a, a tak poza tym to bieda”. W tym właśnie momencie ja miałbym wielką ochotę się wtrącić: „ej, stary, a znasz Ryfę?”. No ale w połowie tegoż zapytania dojdzie do mnie, że ze względu na dość skromny jak dotychczas dorobek płytowy (i zgoda, nie wszyscy muszą znać „Puzzle”, bo i poza wąskie podziemie to za bardzo nie wypłynęło) będę zmuszony przyznać: okej, można nie znać Ryfy. Ale proszę wybaczyć, po „Miejskich Sterach” takiej taryfy ulgowej już być nie może. Już nie ma usprawiedliwienia.
Krążenie gdzieś pomiędzy Diil Gangiem a Alkopoligamią wyraźnie przekłada się ze sfery towarzyskiej na stylistykę twórczości raperki i wyraźnie widać wynikające z tego pewne naleciałości charakterologiczne. Z jednej strony uliczna zadziorność (ale w żadnym wypadku nie klepanie prawideł), charyzma i charakterność jak na rapową bandit queen przystało, a z drugiej dbałość o formę, gęstość rymów przypominająca sposób składania chłopaków z Zetenwupe, a przede wszystkim tętniące zajawką linijki, podane z pasją, z pasji i dla pasji. Mateusz Natali w jednej z naszych rozmów określił Ryfę mianem „chodzący/tańczący hip-hop”. Myślę, że to idealnie opisuje tę niezwykle ciekawą osobowość, gdyż słuchając „Miejskich Sterów” z jednej strony ewidentnie wyczuwa się tę miłość do czterech elementów (pierwszych dwóch chyba nie trzeba tłumaczyć, za to na pewno trzeba docenić świetną okładkę z wieloobrazkową książeczką oraz mocny udział Dj’ów – Kebsa i Grama, którzy występują prawie w każdym tracku), z drugiej mamy świadome, zaangażowane wersy i wiele trafnych obserwacji takich jak w „IZM” czy w „Modzie”. Innym razem raperka z klasą zarapuje w tematyce damsko-męskiej („11/12”), a kiedy indziej potrafi bezkompromisowo rozprawić się z głupotą i brakiem zasad („VO”) i hardcore’owymi punchlines zostawić fiolet na ryjach („Yo?!”, „Oddychaj”). Jednymi słowy – z Ryfą trzeba się liczyć.
Muzyka Pekro to wkład o wartości równej wkładowi drugiej, rapującej połówki duetu. Owszem, mam tu swoich faworytów, nie będzie jednak przesady w stwierdzeniu, że to cholernie równa płyta. Świetne sample pocięte na tradycyjną, ale nie archaiczną modłę, na klasycznej podziałce bębnów, z małymi akcentami syntetycznymi czy dogranymi klawiszami od Kosy, z naciskiem na melodię i emocje, które bezbłędnie odczytuje Ryfa. Pekro daje podkłady nie przedpotopowe, ale brzmiące dokładnie tak jak powinien brzmieć dzisiaj klasowy, klasyczny hip-hop. Jest miejsce na nośne, bangerowe „R!” z masywnymi dęciakami i świetną robotą turntablistyczną Dj'a Grama, ofensywne „YO!”, ale też na spokojniejsze momenty jak „Lot”, „Plan A” czy zamykające płytę „Stery” z rewelacyjnym, jak dla mnie najlepszym na płycie bonus trackiem. W stosunku do epki z Biszem „Burza i Napór”, z którą zapewne wszyscy skojarzą postać tego producenta, mamy bez wątpienia do czynienia z dopracowaniem brzmienia i dużym rozwojem talentu, jaki Pekro przejawiał przecież już wtedy. Tak trzymać!
Zastanawiam się, na ile taki zajawkowicz jak Ryfa stawia w tej chwili na rap, a na ile jest to jedynie jedna z wielu form wyrazu, w jakiej się realizuje; na ile zostanie zauważona i doceniona, a na ile zostanie gdzieś pośrodku Hemp Records i Alkopoligamii, na dobrą sprawę nie trafiając w target ani pierwszej, ani drugiej wytwórni. A byłaby to wielka szkoda zważywszy na to, ile serca ta dziewczyna wkłada w hip-hop (nie tylko w rap). Ten album pokazuje również, że dobre raperki to nie różowe jednorożce – naprawdę istnieją. Klasyczna, popkillerowa czwórka z dużym plusem.
Komentarze