„Trzymam w dłoni kamyk zielony, patrzę jak wszystko zostaje w tyle / przeszłość mija w bocznym lusterku, lekki deszcz muska przednią szybę / lampy rzucają złoty blask na drogę / czas czernią kończy kolejną dobę / moje powieki znów są zmęczone, trzymam ster #stary człowiek i morze / patrzę w oczy matki / szukam siły do walki” – zaczyna Gedz swoją nową płytę. To był ten moment kiedy pomyślałem „mamy to!”. Facet, któremu do bycia najlepszym z młodych emcees brakowało tylko dobrego pisania, dorzucił brakujący element układanki. Ale czy rzeczywiście jest tak dobrze?
Miałem prawo mieć spore oczekiwania. Po pierwsze dlatego, że zeszłoroczny krążek „Serce bije w rytm” był solidną zaliczką na ich poczet – ten album nie tylko przeszedł próbę czasu, ale teraz brzmi lepiej niż kiedy wyszedł. Drugą sprawą są już rzeczy bieżące – bardzo mocna „Akrofobia” czy udział w Hot16Challenge, gdzie Gedziula momentalnie pokazał, że PRO8L3M nie ma w tym roku monopolu na ujeżdżanie inspirowanych polskimi ejtisami bitów, a swobody za mikrofonem, wartkości, może mu tu pozazdrościć właściwie każdy. Znowu zacząłem zatem powtarzać, że o normalności polskiej branży muzycznej będzie można mówić wtedy, gdy tacy jak Gedz znajdą się w katalogu dużych wytwórni, będą w mainstreamowych rozgłośniach spędzając ranki flirtując sobie przed kamerą z laleczkami z telewizji śniadaniowych. Przyjdzie mi teraz rakiem wycofywać się z tych słów.
„NNJL” to nie jest album dla szerokiego grona słuchaczy, a irytująco gówniarska, pełna suchych hasztagów, powierzchownych, wylewających się zewsząd aluzji do polskiego hip-hopu, naiwnych dylematów i nieprzekonujących zaczepek płyta z tyle dobrą, co niespójną warstwą muzyczną. Kulminację po zwrotce nader często zastępuje tu jakaś bełkotliwa imitacja chopped and screwed, cały popkulturowy syf wtłoczony w metafory wypłukuje sens umykający gdzieś między kolejnym „oooo”, „heee” czy sło-słowami po-porcjowanymi, żeby flow był bardziej taki jak za oceanem. Płyta pięknie się rozpoczyna, siada jednak szybko, wraz z „C.G.W.D.”, kodeiną, zmarnowanym refrenem i synthami, które w progressive house prowadziłyby do jakieś bombastycznego dropu, ale tu tylko straszą. Wstaje na sam koniec, z kawałkiem tytułowym, ciekawym zresztą dzięki bitowi opowiadającemu swoją własną historię, o wiele bardziej frapującą od tego co mówią raperzy. W tak zwanym międzyczasie zdarzają się rzeczy średnie, ale też naprawdę straszne. „Molotov” to syntetyczny banger, który nie wyszedł, żenuje jak pusty kurort czy spalony dowcip – bo choć linijkę „Moje konto jak Lilu, często na Debecie” mogłyby napisać Dwa Sławy, to „ich style jak kondony są kurwa naciągane” czy „dziś liżą sobie dupy, jutro będą lizać jaja / rap gra to gay porn, pedały wypierdalać” to już Diox w najgorszej formie. Oszczędne „Znaki Zapytania” przynoszą kolejny spudłowany refren i taką dawkę truizmów, oczywistości i porad dla opóźnionych w rozwoju („ale jak masz problem, pamiętaj sam się nie rozwiąże”, „doceniać małe rzeczy nauczysz się z czasem”). Internety mają już dużo radości w związku z festiwalem hasztagów w tragicznej, drugiej zwrotce „Chaosu” – mi jest raczej smutno, gdyż te wszystkie „Moja droga to nie moja droga #Limp Bizkit” i „Brakowało nam satysfakcji #Rolling Stones #Benny Benassi” to jakieś przygnębiające świadectwo pokolenia Vivy. Przy „Muzyka to mój Red Bull” z „Red Bulla” też mi tak jakoś przykro – mam nadzieję, że raper ma z tego parę zgrzewek energetyka, bo szczerze mówiąc nie wiem co ma z tego słuchacz.
Humor poprawiają bity (Grrracz, Deemz, Shrel0ck, Julas, Henson, Robert Dziedowicz), zwłaszcza te psychoaktywne, niedopowiedziane, bliższe cloudom ze swoim chorym zen, błąkającym się w tle onirycznym fragmentem żeńskiego śpiewu, nieśmiałymi ciut egzotycznymi melodiami, nieszablonowo rozwiązanymi perkusjami, ciekawie wyprowadzonym basem. W produkcji dzieje się oczywiście sporo ponad to – hi-haty tańczą, trap grzeje pod wystrzały spluw, zdarza się nawet przejście w garage czy bliższy klasyce podkład otwarty wokalnym samplem i zakończony gitarowym solo. Ale żeby między muzyką a rapem była tu jakaś specjalna chemia, prezentacja bieżących trendów poprowadziła do przebojów, ciarek na plecach, to już niekoniecznie.
Ten popis zrzędzenia musi mieć swój kontrapunkt, bo choć oczekiwania zderzyły się z - narastającym z każdym kolejnym przesłuchaniem - rozczarowaniem, to Gedziula wciąż jest dla mnie raperem do czujnego obserwowania. Mimo, że dorobiliśmy się już paru zdolnych umiejących wyjść od leniwego, południowego nawijania, to luz i wyczucie z jakim raper pompuje melodię w wers „mamy tu z ziomalami klimat jak <Underground Kingz> w „S&C” robi wrażenie. „Akrofobia” szybko kontrastuje delikatnie podane „Zawsze bałem się, że sięgnę dna” i impet w „unieść się wyżej #Macklemore #Wings” w sposób wzbudzający szacunek. Ale i później uważny słuchacz będzie sporadycznie nagradzany prawdziwie błyskotliwymi, dobrze podanymi linijkami. Spójrzcie na „Widzę to po ich minach / moja forma to dla nich lina / to nie moja wina, sami wróżą sobie finał #formalina” - Lil Wayne byłby dumny. Za to właśnie, za takie momenty dostawiam malutki plus do trójki dla „NNJL”, życząc następnym razem większej koncentracji, lepszej selekcji, producenta wykonawczego? Sam nie wiem… Niech wreszcie się przydarzy płyta na miarę możliwości Gedza, a tę potraktujmy w kategoriach mixtape’owej przymiarki do niej.
Komentarze