Płyta Ghettsa nazywana jest angielskim odpowiednikiem „Detoxu” Dr. Dre. Bardzo długo na nią czekano i nie wiadomo było czy w końcu się pojawi. Ale jest. Można więc rzec, że płytę możemy śmiało przemianować na bytyjskie „Only Built For Cuban Linx 2”, bo po długim czasie oczekiwania, w końcu jednak możemy się nią cieszyć.
Od samego początku jesteśmy wrzuceni w samo centrum najgorszych miejsc Londynu. Wielkomiejska dżungla, w której trzeba walczyć o swoje. Survival of the fittest. Albo dasz sobie radę, albo zginiesz. Nie ma trzeciej opcji. Nie schowasz się przed światem i jakoś przetrwasz. Ojca oczywiście przy Tobie nie ma. Przez pierwszą połowę płyty mamy więc do czynienia z wkurwieniem. Tak, to słowo najlepiej oddaje stan ducha Londyńczyka. On sam nazywa to „fire in my words”. No, ale w sumie to to samo. Szczerze mówiąc (a raczej pisząc), to dawno nie słyszałem tak wkurwionego rapera. Ghetts nie cechuje się jednak tym, że brzmi jakby chciał kogoś pobić. Raczej brzmi to na zasadzie „patrz skąd pochodzę i gdzie zaszedłem. Nikt kurwa nie jest lepszy ode mnie”. Brzmi to bardzo autentycznie i jest zaraźliwe. Jak przemowy motywacyjne i to nie te spod szyldu Piotra B.
W drugiej połowie płyty, Ghetts trochę tonuje emocje i prowadzi je na bardziej łagodny tor. Jest bardziej refleksyjny. Streszcza słuchaczom, czym jest życie w rozbitej rodzinie, a także strach przed tym, że życie będzie ciągłym poszukiwaniem swojej pasji i na szukaniu się skończy. W tej części MC daje nam coś co rzadko słychać na rapowych płytach – emocje związane z byciem ojcem. Niestety w tej części znajdują dwa refreny, które obniżają poziom krążka. Mowa tu o tych z „What I've Done” i „Broken Home”. Psują one klimat, który swoimi nawijkami tworzy Ghetts.
Ghetts idzie ścieżką muzyczną Kano. A więc w odróżnieniu od pierwszych płyt np. Wileya, w utworach nie ma dwóch, elektonicznych dźwięków na krzyż. Jest tu raczej coś w stylu „Home Sweet Home”, czy „This Is My Demo”. Mam na myśli to, że można często usłyszeć tu różne instrumenty dodane do podkładów, takie jak gitary elektryczne. Bardziej melancholijna część przypomina mi za to „Black and White” Wretcha 32, czyli bardzo radiowo brzmiące, mało hiphopowe i mało grime'owe rzeczy. Nie jest to zarzutem, ponieważ „Rebel With a Cause” brzmi rewelacyjnie.
Zawsze ceniłem sobie Anglików, za podejście do swoich tekstów. Bił z nich autentyzm, te historie czułeś w sobie i były Ci bliskie. Jakby dotykały Ciebie. Jakby mówiły w jakimś stopniu o Tobie, choć nie wychowałeś się na ulicy. Nie było tu nadmiernych przerysowań, sztuczności, a nawet powaga nie była drażniąca i taka „amerykańska”. Ghetts wziął to wszystko z tradycji swoich grime'owych kolegów i przełożył je na swoje doświadczenia życiowe. Przez co ten krążek jest tak dobry. Nawet bardzo dobry. Wystawiam mu 5- i uważam za jedną z lepszych, rapowych płyt tego roku. Polecam.
Komentarze