Coś dla poszukiwaczy mocnych wrażeń.
Zanim zacznę się rozpisywać na temat samej płyty, czuję obowiązek wystosowania specjalnego ostrzeżenia w kierunku osób słuchających aquacrunku na co dzień i mających o nim większe pojęcie niż ja. Niniejszą recenzję piszę z perspektywy osoby, która chce po prostu pokazać czytelnikom Popkillera porcję nieszablonowej, ciekawej muzyki, jednocześnie trzymającej się jako-tako stylistyki portalu. Jeśli ktoś posiadający odpowiednią wiedzę uzna, że przez mój tekst przebija się daleko idąca ignorancja – przykro mi i odsyłam do poprzedniego zdania.
Zabrzmiało intrygująco, co? Pewnie w głowach kilku osób zaczęły się rodzić rozmaite pytania w stylu „Co to ten aquacrunk?”, „Co to za płyta?”, „Po co ta cała ostrzeżeniowa szopka?” i tym podobne. Spokojnie, na wszystkie odpowiedzi przyjdzie czas.
Wszystko, co w „Glass Swords” normalne, można zawrzeć w jednym zdaniu. Jest to otóż album instrumentalny wyprodukowany przez Szkota Rustiego, wydany przez Warp Records w 2011 roku. Schody zaczynają się, gdy przychodzi pora na opisanie jego zawartości muzycznej.
W każdym z utworów dzieje się tyle, że nie ma siły, aby na ogarnięcie wszystkiego wystarczył jeden odsłuch. Ba – nie ma siły, aby wystarczyło pięć. Pomijając może ze trzy tracki, wszystko tutaj wybucha jak wulkan. Kolejne instrumenty wchodzą z prędkością światła i to w ten sposób, żebyś je na pewno zauważył. Okazjonalnie robi tak kilka jednocześnie. Uszy są katowane nawałnicą dźwięków niemal non-stop a kawałki, których autor nie oparł o permanentną ścianę dźwięku można policzyć na palcach jednej ręki. Zdecydowanie nie jest to rzecz dla osób, które lubują się w prostych, samplowanych pętlach w myśl zasady „im bardziej minimalistycznie, tym lepiej”. Odnajdą się tu zaś ludzie nie stroniący od nagłych zmian tempa, gubienia rytmu, off-beatowych melodii, pierdzącego bassu i stada pozornie niepasujących do siebie elementów. Ten album nie tyle łaknie uwagi, co po prostu wymaga bezwarunkowego poświęcenia się każdemu dźwiękowi, w przeciwnym wypadku zlewa się w muzyczny monolit i zaczyna męczyć.
Broń Boże nie słuchajcie tego wieczorem.
Bo nie jest to najlepsza płyta na wieczór ani na zaśnięcie – i to nie tylko przez konstrukcje utworów, ale również przez klimat. Większość numerów eksploduje nieograniczoną euforią („Ultra thizz”, „Surph”, „Cry flames”...), zachęcając do opętańczego skakania po zaaplikowaniu sobie jakiegoś chemicznego polepszacza. Bywa jednak i smutno, jak w nastrojowym „Death mountain”, gdzie pierwsze skrzypce gra przemielony przez miliony efektów sampel z jakiejś muzyki poważnej czy filmowej, ciężko orzec. Jeden numer („City star”) zdradza nawet inspiracje trapami – jak to brzmi po zderzeniu z przedstawioną wyżej barokową wizją muzyki, można sobie wyobrazić. Podpowiem: karkołomnie.
Czy da się tego słuchać? Owszem, da się, jeśli tylko dysponuje się odpowiednim nastawieniem. Celowo powyższe akapity wyczyściłem ze wszelkich wyrażeń wartościujących, ponieważ w tym akurat przypadku każda cecha może brzmieć jak plus lub minus, w zależności od indywidualnego podejścia. Jeśli ktoś poczuł się zainteresowany i dzięki lekturze sprawdzi „Glass Swords” – szczerze się ucieszę. Bo fajny jest to album, mnie się podoba; mimo iż zdecydowanie wymaga osłuchania się, bo pierwsze odtworzenie wyzuło mnie ze wszelkich emocji i resztek energii. Przez to oraz miejscami zbyt wyraźny przerost formy nad treścią („Globes”), zmuszony jestem wystawić 4.
[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3178","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]][[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"3179","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]
Komentarze