popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) reviewhttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/29466/reviewNovember 14, 2024, 10:32 pmpl_PL © 2024 Admin stronyRTN "2020" – recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2021-10-31,rtn-2020-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2021-10-31,rtn-2020-recenzjaOctober 30, 2021, 12:47 amPaweł MiedzielecPrzeciętnemu słuchaczowi hip-hopu w Polsce ksywka RTN zapewne zdążyła się już obić przynajmniej pobieżnie o uszy. Wypuszczone własnym sumptem "Funktion" zdobyło szacunek nie tylko wśród koneserów G-Funku nad Wisłą, ale również aplauz publiczności world wide, docierając do gustów słuchaczy z drugiego końca świata. Pochodzący z Lublina producent ewidentnie ma teraz swoje 5 minut także i na rodzimym rynku, debiutując przed szerszym gronem odbiorców na pokrytym złotem "Elwis Picasso" u Ero, czy też remiksując jeden z największych hitów SLU ("Ku*ewskie Życie"), na wydanej w ubiegłym roku reedycji kultowego wydawnictwa "Najlepszą Obroną Jest Atak".Idąc za ciosem – poza większą ilością bitów, dostarczanych na wydawnictwa innych artystów, RTN przygotował też kolejny autorski projekt, którym jest wydane na początku tego roku EP "2020". Instrumentalny album w limitowanej edycji 200 fizycznych egzemplarzy pojawił się na rynku bez asysty głośnych nazwisk i jest można powiedzieć rozwinięciem koncepcji beat tape’u "Genesis", które wylądowało na kanale artysty 3 lata wcześniej. Poprzednik przypadł mi bardzo do gustu, więc jako fan produkcji Artura i osoba, która generalnie lubi i bardzo często słucha samych instrumentali – nie mogłem odmówić sobie przyjemności sprawdzenia następcy. Co znajdziemy na "2020"?Pierwszą niespodzianką dla postronnego słuchacza będzie z pewnością wyjście poza korzenny, g-funkowy nurt, z którego RTN był dotychczas najbardziej znany (co pozwoliło mu dojść do obecnego poziomu). Artur postanowił wyskoczyć brzmieniowo z przypisanej mu szuflady i wykonać ze swoją muzyką śmiały krok naprzód. Na "2020" usłyszymy zatem również mieszankę innych gatunków, aniżeli klasyczny Gangsta Funk. Jest tu sporo soulu, przeplatanego z jazzem czy Lofi – a wszystko to ubrane w osiem oryginalnych i pozbawionych sampli autorskich kompozycji.Trzeba przyznać, że RTN opuścił bezpieczny dla siebie muzyczny matecznik w sposób wyjątkowo udany. Z każdego zawartego na płycie utworu bije różnymi emocjami, a międzygatunkowy cross należy zaliczyć autorowi na pewno in plus. Produkcje Artura generalnie zawsze zbierają duże ukłony od słuchaczy i jestem pewien, że tak też będzie i tym razem. Takie projekty oddzielają bowiem w mojej opinii utalentowanych chłopaków, potrafiących klepać fajne bity w swoim stylu od prawdziwych producentów, umiejących odnaleźć się brzmieniowo w każdym gatunku."2020" jest wyjątkowo krótkie (za krótkie), ale stanowi konkretne preludium do mam nadzieję kolejnych ciekawych produkcji, które wzniosą się ponad g-funkowy horyzont. Otwierający cały materiał tytułowy numer, od razu przywodzi mi na myśl klimat kompozycji który mógłby wyjść z powodzeniem spod ręki samego Davida Blake’a – z "Morning" zaś bije takim laidbackiem, że budząc się przy jego dźwiękach w poniedziałkowy poranek, masz ochotę na dzień dobry położyć "użetkę", zaś refleksyjne "Thoughts" czy "Memories" to idealny podkład do tego, by posiedzieć jesiennym wieczorem pod kocem przy kubku herbaty, rozkminiając własne życie lub przynajmniej bieżące tematy, które aktualnie masz w bani.Za to słysząc "Time", pierwsze skojarzenie jakie mam w głowie to "Smoke On" Snoopa i Dre – podobny motyw przewodni (chyba gra nawet w podobnym tempie, jeśli dobrze pamiętam) oraz mnóstwo pozytywnej energii, bijącej z głośnika. Słucham go regularnie podczas jazdy na rowerze i jest dla mnie bardziej zastrzykiem adrenaliny, aniżeli myślami o przeciekającym przez palce czasie. Chyba mój ulubiony kawałek z całego EP, pomijając oczywiście "Tomorrow", które jest klasycznym kalifornijskim sztosem, ale jeszcze lepiej siedziałoby na trackliście "Funktion" niż tutaj. Zresztą podobne skojarzenia mam odnośnie "Maintain", które zamyka moje Top 3 jeśli chodzi o numery na "2020".Najmniej praży mnie za to "Midnight" i to chyba jedyna produkcja z płyty, którą często zdarza mi się skipować (chyba głównie przez perkusję nie potrafię się wstrzelić w ten bit, nie leży mi kompletnie). Reszta brzmieniowo trzyma poziom, do którego producent z Lublina zdążył przyzwyczaić już swoich słuchaczy i otwiera mu na przyszłość pole do popisu również na innych frontach niż korzenny G-Funk, z którego się wywodzi.Półgodzinne "2020" to zatem bardzo udany aperitif, który ostrze nasze apetyty na kolejne nadchodzące projekty, na których będziemy mogli usłyszeć niejedną produkcję z charakterystycznym "aR-Ti-eN" na początku każdego z bitów. Tym bardziej, że jeszcze tej jesieni usłyszymy od Artura następny instrumentalny materiał, jakim będzie "Vibestrumentals" zapowiedziane właśnie na końcówkę listopada. Nie wiem jak Wy, ale ja po odsłuchaniu "2020" czekam z niecierpliwością i mam nadzieję na dalszą ekspansję ku innym nurtom – tym bardziej, że EP przecina brzmieniowo muzyczną pępowinę na poziomie szkolnej czwórki. Oby tak dalej RTN!Przeciętnemu słuchaczowi hip-hopu w Polsce ksywka RTN zapewne zdążyła się już obić przynajmniej pobieżnie o uszy. Wypuszczone własnym sumptem "Funktion" zdobyło szacunek nie tylko wśród koneserów G-Funku nad Wisłą, ale również aplauz publiczności world wide, docierając do gustów słuchaczy z drugiego końca świata. Pochodzący z Lublina producent ewidentnie ma teraz swoje 5 minut także i na rodzimym rynku, debiutując przed szerszym gronem odbiorców na pokrytym złotem "Elwis Picasso" u Ero, czy też remiksując jeden z największych hitów SLU ("Ku*ewskie Życie"), na wydanej w ubiegłym roku reedycji kultowego wydawnictwa "Najlepszą Obroną Jest Atak".

Idąc za ciosem – poza większą ilością bitów, dostarczanych na wydawnictwa innych artystów, RTN przygotował też kolejny autorski projekt, którym jest wydane na początku tego roku EP "2020". Instrumentalny album w limitowanej edycji 200 fizycznych egzemplarzy pojawił się na rynku bez asysty głośnych nazwisk i jest można powiedzieć rozwinięciem koncepcji beat tape’u "Genesis", które wylądowało na kanale artysty 3 lata wcześniej. Poprzednik przypadł mi bardzo do gustu, więc jako fan produkcji Artura i osoba, która generalnie lubi i bardzo często słucha samych instrumentali – nie mogłem odmówić sobie przyjemności sprawdzenia następcy. Co znajdziemy na "2020"?

Pierwszą niespodzianką dla postronnego słuchacza będzie z pewnością wyjście poza korzenny, g-funkowy nurt, z którego RTN był dotychczas najbardziej znany (co pozwoliło mu dojść do obecnego poziomu). Artur postanowił wyskoczyć brzmieniowo z przypisanej mu szuflady i wykonać ze swoją muzyką śmiały krok naprzód. Na "2020" usłyszymy zatem również mieszankę innych gatunków, aniżeli klasyczny Gangsta Funk. Jest tu sporo soulu, przeplatanego z jazzem czy Lofi – a wszystko to ubrane w osiem oryginalnych i pozbawionych sampli autorskich kompozycji.

Trzeba przyznać, że RTN opuścił bezpieczny dla siebie muzyczny matecznik w sposób wyjątkowo udany. Z każdego zawartego na płycie utworu bije różnymi emocjami, a międzygatunkowy cross należy zaliczyć autorowi na pewno in plus. Produkcje Artura generalnie zawsze zbierają duże ukłony od słuchaczy i jestem pewien, że tak też będzie i tym razem. Takie projekty oddzielają bowiem w mojej opinii utalentowanych chłopaków, potrafiących klepać fajne bity w swoim stylu od prawdziwych producentów, umiejących odnaleźć się brzmieniowo w każdym gatunku.

"2020" jest wyjątkowo krótkie (za krótkie), ale stanowi konkretne preludium do mam nadzieję kolejnych ciekawych produkcji, które wzniosą się ponad g-funkowy horyzont. Otwierający cały materiał tytułowy numer, od razu przywodzi mi na myśl klimat kompozycji który mógłby wyjść z powodzeniem spod ręki samego Davida Blake’a – z "Morning" zaś bije takim laidbackiem, że budząc się przy jego dźwiękach w poniedziałkowy poranek, masz ochotę na dzień dobry położyć "użetkę", zaś refleksyjne "Thoughts" czy "Memories" to idealny podkład do tego, by posiedzieć jesiennym wieczorem pod kocem przy kubku herbaty, rozkminiając własne życie lub przynajmniej bieżące tematy, które aktualnie masz w bani.

Za to słysząc "Time", pierwsze skojarzenie jakie mam w głowie to "Smoke On" Snoopa i Dre – podobny motyw przewodni (chyba gra nawet w podobnym tempie, jeśli dobrze pamiętam) oraz mnóstwo pozytywnej energii, bijącej z głośnika. Słucham go regularnie podczas jazdy na rowerze i jest dla mnie bardziej zastrzykiem adrenaliny, aniżeli myślami o przeciekającym przez palce czasie. Chyba mój ulubiony kawałek z całego EP, pomijając oczywiście "Tomorrow", które jest klasycznym kalifornijskim sztosem, ale jeszcze lepiej siedziałoby na trackliście "Funktion" niż tutaj. Zresztą podobne skojarzenia mam odnośnie "Maintain", które zamyka moje Top 3 jeśli chodzi o numery na "2020".

Najmniej praży mnie za to "Midnight" i to chyba jedyna produkcja z płyty, którą często zdarza mi się skipować (chyba głównie przez perkusję nie potrafię się wstrzelić w ten bit, nie leży mi kompletnie). Reszta brzmieniowo trzyma poziom, do którego producent z Lublina zdążył przyzwyczaić już swoich słuchaczy i otwiera mu na przyszłość pole do popisu również na innych frontach niż korzenny G-Funk, z którego się wywodzi.

Półgodzinne "2020" to zatem bardzo udany aperitif, który ostrze nasze apetyty na kolejne nadchodzące projekty, na których będziemy mogli usłyszeć niejedną produkcję z charakterystycznym "aR-Ti-eN" na początku każdego z bitów. Tym bardziej, że jeszcze tej jesieni usłyszymy od Artura następny instrumentalny materiał, jakim będzie "Vibestrumentals" zapowiedziane właśnie na końcówkę listopada. Nie wiem jak Wy, ale ja po odsłuchaniu "2020" czekam z niecierpliwością i mam nadzieję na dalszą ekspansję ku innym nurtom – tym bardziej, że EP przecina brzmieniowo muzyczną pępowinę na poziomie szkolnej czwórki. Oby tak dalej RTN!

]]>
Jayo Felony "James Savage: Broken Ground" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2020-05-02,jayo-felony-james-savage-broken-ground-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2020-05-02,jayo-felony-james-savage-broken-ground-recenzjaMay 2, 2020, 8:11 pmPaweł MiedzielecNa premierę nowego albumu Jayo Felony kazał czekać swoim najwierniejszym fanom długo, bo nieco ponad 18 lat które minęły od premiery płyty "Crip Hop" – ostatniego oficjalnego wydawnictwa od Bullet Loco. Przez ten czas w życiu artysty działo się bardzo dużo… burzliwe rozstanie z Def Jam, które nie było zainteresowane wydaniem kolejnego krążka ("Hotta Than Fish Grease") i późniejsze nietrafione decyzje biznesowe, owocujące jedynie tym, że nowo nagrany materiał w postaci kompaktów "In The Trenches" oraz "Don't Get Meatballed" nigdy się nie ukazał. Do tego brak finalizacji projektu Rifleman, w skład którego – obok rapera, wchodziły jeszcze takie postaci jak Kurupt, Prodigy z Mobb Deep (R.I.P) i 40 Glocc oraz kupa beefów po drodze z pierwszoplanowymi postaciami hip-hopu (Snoop Dogg, Jay-Z), a wszystko to zakończone kilkuletnią odsiadką. Muzyczny ślad urywa się finalnie w 2011 roku, tuż po wypuszczeniu do sieci projektu "We On On Purpose" - zlepku przypadkowych, niepublikowanych wcześniej kawałków i na temat Jayo Felony zapada cisza w eterze przez kilka następnych lat... Kiedy dalsza kariera reprezentanta Daygo zawisła na włosku, z pomocą przyszedł nieoczekiwanie sam Xzibit (którego Loco wiele kilka lat wcześniej ostro dissował), oraz Open Bar Entertainment, pod szyldem którego raper wypuścił w końcu swój najnowszy materiał. Czego zatem możemy się spodziewać po tak długiej przerwie ze strony albumu "James Savage: Broken Ground"?Pierwsze co rzuca się w oczy to zmiana ksywki z Jayo Felony i posługiwanie się przez rapera prawdziwym imieniem i nazwiskiem: James Savage. Dalej niespodzianek jest jeszcze więcej. Album podany został w inny, niecodzienny sposób niż ma to przeważnie miejsce - do płyty dołączony jest mini film na DVD, który pozwala zobrazować nam sobie wydarzenia, dziejące się w tekstach w formie wizualnej historii. Dodatkowo, ku mojemu zaskoczeniu, pojawiają się w nim Sticky Fingaz oraz G. Perico, co mnie szczególnie uradowało, bo to jeden z moich ulubionych nowych raperów z zachodniego wybrzeża, jacy pojawili się na scenie w ostatnich kilku latach. Sam obrazek wygląda solidnie i widać, że zarówno pomysłodawca jak i reżyser nie cierpieli na brak gotówki – budżet się zgadza, a produkcja nie jest zrobiona po kosztach. Motywy żywcem wyjęte z kultowego filmu "Scarface" można sobie było jednak darować, bo są już do bólu ograne i kolejna wersja w innej interpretacji w zasadzie nie wnosi nic nowego do tematu.Zajmijmy się jednak muzyką. Krążek pierwotnie miał nosić tytuł "Call Me By My Goverment", ale w ostatniej chwili zmieniono jego nazwę na "Broken Ground". Po pierwszym odsłuchu materiał brzmi solidnie – jest dobrze wyprodukowany i ma kilka jasnych momentów, jak choćby otwierające materiał "Where I Grew Up", które jest moim ulubionym numerem na płycie a sposób w jaki James Savage wchodzi pierwszymi wersami na bit sprawia, że słuchając utworu masz ochotę za każdym razem wykrzyczeć: Loco is back!Przyznam szczerze, że nie miałem dużych oczekiwań co do tego krążka – tym bardziej po wielu miesiącach zapowiedzi, z których nie wynikało nic, więc po usłyszeniu takiego wstępu byłem naprawdę mocno zaskoczony sposobem w jaki Jayo porusza się na bitach. Generalnie robi to taki dobrze, a miejscami nawet lepiej niż na debiucie. Słychać, że jest głodny nawijki i ma sobie oraz słuchaczom coś do udowodnienia. Pomimo długiej absencji od mikrofonu, pazur nie stępił mu się nawet na moment i nadal potrafi stosować te swoje świetne przyśpieszenia, z których słynął przez całą karierę. Drugim lśniącym punktem tracklisty jest dla mnie ładnie nawinięte "Time Flies", dokumentujące wzloty i upadki artysty, spięte nieco biograficzną klamrą. Na uwagę zasługuje także wyróżniające się na tle reszty "Test Me" produkcji Dem Jointz, mocno przypominające mi brzmieniem obecny na "Compton" utwór "Genocide", który również wyszedł spod jego ręki. Singlowe "Ape Shit" z Xzibitem również na plus, aczkolwiek trochę zdążyło mi się ograć bo pierwszy raz usłyszałem je pod koniec wakacji 2016 roku.Nie mogę za to kompletnie przebić się przez "Pull Up", "Nah Bitch" i "Running" – rapowo wszystko się zgadza, ale muzycznie to zupełnie nie mój klimat. Drażni też trochę wykonanie niektórych refrenów. Zdecydowanie przydałby się tutaj jakiś specjalista pokroju Kokane'a, Butcha Cassidy czy LV, ale starczyłby nawet BJ The Chicago Kid aby wykonać to porządnie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby każdy z nich był wykonany w stopniu podobnym do tego, jak robi to Sly Peper w "Please Don't Shoot". Najważniejsze jednak, że gospodarz nie stracił formy a słysząc niektóre wersy można nawet odnieść wrażenie, że James Savage dopiero wchodzi w swój prime. Na oklaski zasługuje też zaangażowanie Xzibita, który jako executive wspiera także rapera zwrotkami, dostarczając na album aż trzy gościnne występy.Być może niektórzy wierni fani poczują się zasmuceni faktem, że znani z wcześniejszych płyt DJ Silk czy T-Funk nie byli zaangażowani w powstanie tego materiału. James Savage postawił na zupełnie nowy team producencki, a lista obecności jest naprawdę imponująca – Focus, DJ Khalil, Rick Rock, Dae One czy Dem Jointz sprawiają swoją obecnością, że odnosimy wrażenie jakbyśmy słuchali klasycznego projektu spod znaku Aftermath. Nowe, odświeżone brzmienie zachodniego wybrzeża ma w założeniu iść z duchem czasu oraz przekonać do siebie słuchaczy urodzonych po 2000 roku, którzy nigdy nie słyszeli "Take A Ride", oraz tych którzy nie utknęli muzycznie w latach 90-tych. Osobiście nie mam nic do newschoolu pod warunkiem, że zachowuje on swoją jakość, ale jestem zwolennikiem bardziej przyjemniejszych dla ucha produkcji, które płyną niczym "Time Flies". Na "Broken Ground" spora ilość bitów jest po prostu ciężka i mroczna, a niektóre z nich brzmią nieco jak odrzuty z "Compton", które Dre wyjął z szuflady i podarował X’owi dla Jayo. Dlatego jeśli macie podobne podejście do mnie w kwestii muzyki – na pewno będzie Wam potrzebny więcej niż jeden odsłuch, aby wbić się odpowiednio w klimat krążka.Reasumując, "Broken Ground" to bardzo solidny projekt wychodzący spod ręki weterana, który nie wydał oficjalnego albumu od przeszło kilkunastu lat. Można powiedzieć, że to jedno z największych zaskoczeń ostatnich lat, bo spora większość słuchaczy nie dawała pewnie szans na powrót Jayo Felony po tak długiej nieobecności i to w dodatku z materiałem, który nie stanowiłby jednego wielkiego rozczarowania po pierwszym przesłuchaniu. Osobiście bardzo cieszę się, że Xzibit sprostał wyzwaniu i wypełnił swoją rolę jako producenta wykonawczego, który tchnie aby tchnąć w Jayo nowego ducha i ożywić ponownie jego karierę, bo przyznam szczerze że Loco wydawał mi się po prostu zagubiony jako artysta po premierze "Crip Hop" - osamotniony i uwikłany w zbyt dużą ilość negatywnych historii, które prowadziły go artystycznie donikąd. Dobrze, że X zainwestował w rozwój Jayo a ten jako James Savage powrócił na scenę z wysokiej jakości materiałem. Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak modlić się by na kolejny album ok "One Shot Kill" nie przyszło nam czekać następnych kilkunastu lat, oraz wyglądać już zapowiadanej przez Open Bar Entertainment kontynuacji, jaką będzie drugi sezon "Broken Ground", w postaci solówki Xzibita – "King Maker".W normalnej sytuacji, kiedy raper zachowuje wydawniczą konsekwencję i raczy nas co 2-3 lata nowym LP – krążek dostałby ode mnie trójkę z plusem. W tym przypadku jednak, biorąc pod uwagę ogromnie długą przerwę, James Savage za „Broken Ground” dostaje ode mnie czwórkę na szynach. Welcome back! #DaygoStandUp Na premierę nowego albumu Jayo Felony kazał czekać swoim najwierniejszym fanom długo, bo nieco ponad 18 lat które minęły od premiery płyty "Crip Hop" – ostatniego oficjalnego wydawnictwa od Bullet Loco. Przez ten czas w życiu artysty działo się bardzo dużo… burzliwe rozstanie z Def Jam, które nie było zainteresowane wydaniem kolejnego krążka ("Hotta Than Fish Grease") i późniejsze nietrafione decyzje biznesowe, owocujące jedynie tym, że nowo nagrany materiał w postaci kompaktów "In The Trenches" oraz "Don't Get Meatballed" nigdy się nie ukazał. Do tego brak finalizacji projektu Rifleman, w skład którego – obok rapera, wchodziły jeszcze takie postaci jak Kurupt, Prodigy z Mobb Deep (R.I.P) i 40 Glocc oraz kupa beefów po drodze z pierwszoplanowymi postaciami hip-hopu (Snoop Dogg, Jay-Z), a wszystko to zakończone kilkuletnią odsiadką. Muzyczny ślad urywa się finalnie w 2011 roku, tuż po wypuszczeniu do sieci projektu "We On On Purpose" - zlepku przypadkowych, niepublikowanych wcześniej kawałków i na temat Jayo Felony zapada cisza w eterze przez kilka następnych lat... Kiedy dalsza kariera reprezentanta Daygo zawisła na włosku, z pomocą przyszedł nieoczekiwanie sam Xzibit (którego Loco wiele kilka lat wcześniej ostro dissował), oraz Open Bar Entertainment, pod szyldem którego raper wypuścił w końcu swój najnowszy materiał. Czego zatem możemy się spodziewać po tak długiej przerwie ze strony albumu "James Savage: Broken Ground"?

Pierwsze co rzuca się w oczy to zmiana ksywki z Jayo Felony i posługiwanie się przez rapera prawdziwym imieniem i nazwiskiem: James Savage. Dalej niespodzianek jest jeszcze więcej. Album podany został w inny, niecodzienny sposób niż ma to przeważnie miejsce - do płyty dołączony jest mini film na DVD, który pozwala zobrazować nam sobie wydarzenia, dziejące się w tekstach w formie wizualnej historii. Dodatkowo, ku mojemu zaskoczeniu, pojawiają się w nim Sticky Fingaz oraz G. Perico, co mnie szczególnie uradowało, bo to jeden z moich ulubionych nowych raperów z zachodniego wybrzeża, jacy pojawili się na scenie w ostatnich kilku latach. Sam obrazek wygląda solidnie i widać, że zarówno pomysłodawca jak i reżyser nie cierpieli na brak gotówki – budżet się zgadza, a produkcja nie jest zrobiona po kosztach. Motywy żywcem wyjęte z kultowego filmu "Scarface" można sobie było jednak darować, bo są już do bólu ograne i kolejna wersja w innej interpretacji w zasadzie nie wnosi nic nowego do tematu.

Zajmijmy się jednak muzyką. Krążek pierwotnie miał nosić tytuł "Call Me By My Goverment", ale w ostatniej chwili zmieniono jego nazwę na "Broken Ground". Po pierwszym odsłuchu materiał brzmi solidnie – jest dobrze wyprodukowany i ma kilka jasnych momentów, jak choćby otwierające materiał "Where I Grew Up", które jest moim ulubionym numerem na płycie a sposób w jaki James Savage wchodzi pierwszymi wersami na bit sprawia, że słuchając utworu masz ochotę za każdym razem wykrzyczeć: Loco is back!

Przyznam szczerze, że nie miałem dużych oczekiwań co do tego krążka – tym bardziej po wielu miesiącach zapowiedzi, z których nie wynikało nic, więc po usłyszeniu takiego wstępu byłem naprawdę mocno zaskoczony sposobem w jaki Jayo porusza się na bitach. Generalnie robi to taki dobrze, a miejscami nawet lepiej niż na debiucie. Słychać, że jest głodny nawijki i ma sobie oraz słuchaczom coś do udowodnienia. Pomimo długiej absencji od mikrofonu, pazur nie stępił mu się nawet na moment i nadal potrafi stosować te swoje świetne przyśpieszenia, z których słynął przez całą karierę. Drugim lśniącym punktem tracklisty jest dla mnie ładnie nawinięte "Time Flies", dokumentujące wzloty i upadki artysty, spięte nieco biograficzną klamrą. Na uwagę zasługuje także wyróżniające się na tle reszty "Test Me" produkcji Dem Jointz, mocno przypominające mi brzmieniem obecny na "Compton" utwór "Genocide", który również wyszedł spod jego ręki. Singlowe "Ape Shit" z Xzibitem również na plus, aczkolwiek trochę zdążyło mi się ograć bo pierwszy raz usłyszałem je pod koniec wakacji 2016 roku.

Nie mogę za to kompletnie przebić się przez "Pull Up", "Nah Bitch" i "Running" – rapowo wszystko się zgadza, ale muzycznie to zupełnie nie mój klimat. Drażni też trochę wykonanie niektórych refrenów. Zdecydowanie przydałby się tutaj jakiś specjalista pokroju Kokane'a, Butcha Cassidy czy LV, ale starczyłby nawet BJ The Chicago Kid aby wykonać to porządnie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby każdy z nich był wykonany w stopniu podobnym do tego, jak robi to Sly Peper w "Please Don't Shoot". Najważniejsze jednak, że gospodarz nie stracił formy a słysząc niektóre wersy można nawet odnieść wrażenie, że James Savage dopiero wchodzi w swój prime. Na oklaski zasługuje też zaangażowanie Xzibita, który jako executive wspiera także rapera zwrotkami, dostarczając na album aż trzy gościnne występy.

Być może niektórzy wierni fani poczują się zasmuceni faktem, że znani z wcześniejszych płyt DJ Silk czy T-Funk nie byli zaangażowani w powstanie tego materiału.James Savage postawił na zupełnie nowy team producencki, a lista obecności jest naprawdę imponująca – Focus, DJ Khalil, Rick Rock, Dae One czy Dem Jointz sprawiają swoją obecnością, że odnosimy wrażenie jakbyśmy słuchali klasycznego projektu spod znaku Aftermath. Nowe, odświeżone brzmienie zachodniego wybrzeża ma w założeniu iść z duchem czasu oraz przekonać do siebie słuchaczy urodzonych po 2000 roku, którzy nigdy nie słyszeli "Take A Ride", oraz tych którzy nie utknęli muzycznie w latach 90-tych. Osobiście nie mam nic do newschoolu pod warunkiem, że zachowuje on swoją jakość, ale jestem zwolennikiem bardziej przyjemniejszych dla ucha produkcji, które płyną niczym "Time Flies". Na "Broken Ground" spora ilość bitów jest po prostu ciężka i mroczna, a niektóre z nich brzmią nieco jak odrzuty z "Compton", które Dre wyjął z szuflady i podarował X’owi dla Jayo. Dlatego jeśli macie podobne podejście do mnie w kwestii muzyki – na pewno będzie Wam potrzebny więcej niż jeden odsłuch, aby wbić się odpowiednio w klimat krążka.

Reasumując, "Broken Ground" to bardzo solidny projekt wychodzący spod ręki weterana, który nie wydał oficjalnego albumu od przeszło kilkunastu lat. Można powiedzieć, że to jedno z największych zaskoczeń ostatnich lat, bo spora większość słuchaczy nie dawała pewnie szans na powrót Jayo Felony po tak długiej nieobecności i to w dodatku z materiałem, który nie stanowiłby jednego wielkiego rozczarowania po pierwszym przesłuchaniu. Osobiście bardzo cieszę się, że Xzibit sprostał wyzwaniu i wypełnił swoją rolę jako producenta wykonawczego, który tchnie aby tchnąć w Jayo nowego ducha i ożywić ponownie jego karierę, bo przyznam szczerze że Loco wydawał mi się po prostu zagubiony jako artysta po premierze "Crip Hop" - osamotniony i uwikłany w zbyt dużą ilość negatywnych historii, które prowadziły go artystycznie donikąd. Dobrze, że X zainwestował w rozwój Jayo a ten jako James Savage powrócił na scenę z wysokiej jakości materiałem. Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak modlić się by na kolejny album ok "One Shot Kill" nie przyszło nam czekać następnych kilkunastu lat, oraz wyglądać już zapowiadanej przez Open BarEntertainment kontynuacji, jaką będzie drugi sezon "Broken Ground", w postaci solówki Xzibita – "King Maker".

W normalnej sytuacji, kiedy raper zachowuje wydawniczą konsekwencję i raczy nas co 2-3 lata nowym LP – krążek dostałby ode mnie trójkę z plusem.  W tym przypadku jednak, biorąc pod uwagę ogromnie długą przerwę, James Savage za „Broken Ground” dostaje ode mnie czwórkę na szynach. Welcome back! #DaygoStandUp

]]>
Jayo Felony "Take A Ride" (Klasyk Na Weekend)https://popkiller.kingapp.pl/2020-05-01,jayo-felony-take-a-ride-klasyk-na-weekendhttps://popkiller.kingapp.pl/2020-05-01,jayo-felony-take-a-ride-klasyk-na-weekendMay 1, 2020, 4:01 pmPaweł MiedzielecNie ma co ukrywać, że lata 1994-1996 to czasy absolutnej dominacji zachodniego wybrzeża na mapie hip-hopu – zarówno pod kątem sprzedażowym, jak i samej popularności. W samym środku tego gorącego wydawniczo okresu, do głosu dochodzi również w końcu Jayo Felony, wypuszczając wiosną 1995 roku nakładem JMJ Records swój debiutancki krążek "Take A Ride". Płyta szybko zostaje doceniona przez fanów i krytyków, stając się klasykiem G-Funk ery. Paradoksalnie jednak, z biegiem lat został zarazem jednym z najbardziej niedocenionych oraz pomijanych arcydzieł, jakie ukazały się w epoce zdominowanej przez wykręcone piszczały i ciężko uderzające basy. Dlaczego zatem album, będący osobistym faworytem pewnie w niejednej kolekcji fana kalifornijskiego gangsta rapu, nie odniósł sukcesu komercyjnego na poziomie równym debiutu Tha Dogg Pound, czy pierwszego solo Warrena G?Niestety to LP obnażyło całą niemoc wytwórni Def Jam – która poprzez swoją dywizję Rush Associated Labels, wspierała marketingowo JMJ Records, do promowania artystów spoza wschodniego wybrzeża. Wystarczy przypomnieć sobie perturbacje towarzyszące premierom płyt WC, The Dove Shack, South Central Cartel, Richie Richa czy Twinz, a nawet Scarface’a, by gołym okiem zauważyć że Def Jam West i South nigdy nie angażowały się pod kątem promocji w równym stopniu, co główny oddział przy wydawaniu krążków nowojorskich raperów. Nie przeszkodziło to jednak w osiągnięciu przez "Take a Ride" kultowego statusu wśród zdecydowanej większości słuchaczy g-funkowego nurtu.Klimatyczny wstęp wprowadza nas w narrację albumu, który zaczyna się z przytupem dzięki otwierającemu „The Loc Is On His Own” – singlowej odzie dla ziomków z penitencjarki, opisującej więzienny żywot zza krat California Youth Authority i utrudniony przez tokontakt z najbliższymi. Generalnie po samych nazwach kawałków można się domyślić, że w tekstach przewijają się głównie gangsterskie opowieści o śmierci, narkotykach i przemocy, które wypełniają najmroczniejsze zakamarki San Diego. Ze znaną sobie liryczną gracją, Bullet Loco kreśli nam w "Imma Keep Bangin'" własną aktywność jako członek jednego z setów Crips, by za chwilę przy pomocy "Homicide" zobrazować nam kulisy przestępczości na swoim podwórku. Bluesowy akompaniament utworu perfekcyjnie wprowadza nas po drodze przez "Love Boat" (które pewnie znajdzie uznanie głównie w uszach miłośników jarania PCP) w leniwy klimat "Sherm Stick" – bezsprzecznie największej perełki na krążku i jednego z najlepszych kawałków w artystycznym dorobku Jayo Felony. "Brothas & Sistas", lub jak kto woli – "Niggas And Bitches" - zapożyczone z sountracku do "Jason’s Lyric", czy "Bitch I’m Through" to kolejne numery o trudnościach w relacjach damsko-męskich, które można traktować jako chwilowy przerywnik i odskocznię od motywu przewodniego płyty, jakim jest gangbang shit (on Crip). Dzięki mrocznej gitarze elektrycznej rozbrzmiewającej w "Can’t Keep A Gee Down" oraz "Day 1" szybko jednak wracamy z contentem na właściwe tory, lądując przy dźwiękach fortepianu za kratami "Penitentiary Bound", gdzie rozgrywa się prawdziwa szkoła przetrwania. To właśnie zakładzie karnym Bullet Loco musi zmierzyć się z rasizmem strażników, opisanym w "Don’t Call Me Nigga", zaś lekarstwem na całe zło i odskocznią od stresu oraz problemów psychologicznych wydają się być jedynie używki. Tak przynajmniej przedstawia nam to na "They Got Me On My Medication", rozszerzając jeszcze swoją prywatną listę rozweselaczy o dobrą muzykę w rytmie g-funku i letni cruising przez miasto w zamykających krążek "Funk 2 Da Head" oraz tytułowym "Take A Ride".Płycie tak naprawdę nie brakuje niczego. Pod kątem lirycznym stoi na dużo wyższym poziomie niż wydawane w tamtym okresie albumy g-funkowe – głównie za sprawą rapu gospodarza, który jest tekściarzem w krwi i kości, potrafiącym na swój unikalny sposób opowiedzieć wydawać by się mogło dość płytką oraz ograną już tematykę. Świetna zabawa słowem, leniwe flow z wrzucanymi miejscami przyśpieszeniami, a nawet lekkimi podśpiewkami tu i ówdzie sprawiają, że rap Bullet Loco jest po prostu inny, ciekawszy. Jego storytelling na temat ulicznego życia potrafi wciągnąć słuchacza, a opowieści o życiu penitencjarnym które zna od podszewki, pozwalają zatrzymać go na dłużej przy sobie. Podobnie jak wylewane z żalem frustracje, związane z całym amerykańskim systemem prawnym połowy lat 90-tych, które tak doskonale tu uwypuklił.Muzycznie także nie ma się do czego przyczepić. Dominuje tutaj g-funkowe brzmienie, z którego West Coast słynął w tych latach, zaskarbiając sobie coraz to nowsze rzesze sympatyków. Dzięki głębokim basom, ciężkim werblom i wszechobecnym syntezatorom, płyta weszła do kanonu gatunku pomimo tego, że ilość instrumentów obecnych na bitach nie jest tak obszerna, jak chociażby w produkcjach DJ Quika. Dominuje tu jednak bardziej ponury G-Funk, pełny mroczniejszych elementów, które cementują wizerunek Jayo Felony jako not to be fucked with. Słychać też nieco samplowanej klasyki (George Clinton, Teddy Pendergrass), bez której żadna tego typu płyta nie ma racji bytu. Co ciekawe, oprócz roli wydawcy i producenta wykonawczego, Jam Master Jay udzielił tu również pomocy w sferze produkcyjnej, stając za konsolą prawie połowy dostępnych na krążku utworów i dostarczając na album g-funkowe bomby najgrubszego kalibru ("Sherm Stick", "Imma Keep Bangin'", "Take A RIde"). Dzielnie wspierają go w tym Marlin Wiggins, Tony "T-Funk" Pearyer, Randy Allen i Prodagee Productions, a całość tworzy spójną muzycznie konsystencję, gdzie nawet motywy użyte w skreczach wydają się być idealnie dopasowane."Take A Ride" to dla wielu perła gatunku i materiał kompletny, pozbawiony słabszych momentów czy kawałków, które trzeba by usilnie skipować. Osobiście uważam go za niedoceniony klasyk – bardzo dopracowany przede wszystkim pod kątem lirycznym i mogący umknąć Waszemu radarowi w zalewie naprawdę mistrzowskich płyt z datą wydania wskazującą na rocznik 1995. Niestety ogrom konkurencji połączony z brakiem należytej promocji sprawiły, że premierę materiału przespało wiele osób i do dzisiaj łatwo go przeoczyć nadrabiając muzyczne zaległości. Niezależnie od tego, jest to pozycja obowiązkowa na półce każdego fana rapu z zachodniego wybrzeża, bo przed wydanie "Take A RIde" Jayo umieścił Daygo na mapie liczących się ośrodków hip-hopowych i mam nadzieję, że doczekamy się kiedyś reedycji tego albumu z prawdziwego zdarzenia, na której w formie bonusu Bullet dorzuci także "Zoom Zooms And Wam Wam", "Livin’ Foe Them 4 Thangz", "Piss On Your Tombstone" oraz oryginalną wersję "Imma Keep Bangin'" w należytej jakości. Loco! Nie ma co ukrywać, że lata 1994-1996 to czasy absolutnej dominacji zachodniego wybrzeża na mapie hip-hopu – zarówno pod kątem sprzedażowym, jak i samej popularności. W samym środku tego gorącego wydawniczo okresu, do głosu dochodzi również w końcu Jayo Felony, wypuszczając wiosną 1995 roku nakładem JMJ Records swój debiutancki krążek "Take A Ride". Płyta szybko zostaje doceniona przez fanów i krytyków, stając się klasykiem G-Funk ery. Paradoksalnie jednak, z biegiem lat został zarazem jednym z najbardziej niedocenionych oraz pomijanych arcydzieł, jakie ukazały się w epoce zdominowanej przez wykręcone piszczały i ciężko uderzające basy. Dlaczego zatem album, będący osobistym faworytem pewnie w niejednej kolekcji fana kalifornijskiego gangsta rapu, nie odniósł sukcesu komercyjnego na poziomie równym debiutu Tha Dogg Pound, czy pierwszego solo Warrena G?

Niestety to LP obnażyło całą niemoc wytwórni Def Jam – która poprzez swoją dywizję Rush Associated Labels, wspierała marketingowo JMJ Records, do promowania artystów spoza wschodniego wybrzeża. Wystarczy przypomnieć sobie perturbacje towarzyszące premierom płyt WC, The Dove Shack, South Central Cartel, Richie Richa czy Twinz, a nawet Scarface’a, by gołym okiem zauważyć że Def Jam West i South nigdy nie angażowały się pod kątem promocji w równym stopniu, co główny oddział przy wydawaniu krążków nowojorskich raperów. Nie przeszkodziło to jednak w osiągnięciu przez "Take a Ride" kultowego statusu wśród zdecydowanej większości słuchaczy g-funkowego nurtu.

Klimatyczny wstęp wprowadza nas w narrację albumu, który zaczyna się z przytupem dzięki otwierającemu „The Loc Is On His Own” – singlowej odzie dla ziomków z penitencjarki, opisującej więzienny żywot zza krat California Youth Authority i utrudniony przez tokontakt z najbliższymi. Generalnie po samych nazwach kawałków można się domyślić, że w tekstach przewijają się głównie gangsterskie opowieści o śmierci, narkotykach i przemocy, które wypełniają najmroczniejsze zakamarki San Diego. Ze znaną sobie liryczną gracją, Bullet Loco kreśli nam w "Imma Keep Bangin'" własną aktywność jako członek jednego z setów Crips, by za chwilę przy pomocy "Homicide" zobrazować nam kulisy przestępczości na swoim podwórku. Bluesowy akompaniament utworu perfekcyjnie wprowadza nas po drodze przez "Love Boat" (które pewnie znajdzie uznanie głównie w uszach miłośników jarania PCP) w leniwy klimat "Sherm Stick" – bezsprzecznie największej perełki na krążku i jednego z najlepszych kawałków w artystycznym dorobku Jayo Felony. "Brothas & Sistas", lub jak kto woli – "Niggas And Bitches" - zapożyczone z sountracku do "Jason’s Lyric", czy "Bitch I’m Through" to kolejne numery o trudnościach w relacjach damsko-męskich, które można traktować jako chwilowy przerywnik i odskocznię od motywu przewodniego płyty, jakim jest gangbang shit (on Crip). Dzięki mrocznej gitarze elektrycznej rozbrzmiewającej w "Can’t Keep A Gee Down" oraz "Day 1" szybko jednak wracamy z contentem na właściwe tory, lądując przy dźwiękach fortepianu za kratami "Penitentiary Bound", gdzie rozgrywa się prawdziwa szkoła przetrwania. To właśnie zakładzie karnym Bullet Loco musi zmierzyć się z rasizmem strażników, opisanym w "Don’t Call Me Nigga", zaś lekarstwem na całe zło i odskocznią od stresu oraz problemów psychologicznych wydają się być jedynie używki. Tak przynajmniej przedstawia nam to na "They Got Me On My Medication", rozszerzając jeszcze swoją prywatną listę rozweselaczy o dobrą muzykę w rytmie g-funku i letni cruising przez miasto w zamykających krążek "Funk 2 Da Head" oraz tytułowym "Take A Ride".

Płycie tak naprawdę nie brakuje niczego. Pod kątem lirycznym stoi na dużo wyższym poziomie niż wydawane w tamtym okresie albumy g-funkowe – głównie za sprawą rapu gospodarza, który jest tekściarzem w krwi i kości, potrafiącym na swój unikalny sposób opowiedzieć wydawać by się mogło dość płytką oraz ograną już tematykę. Świetna zabawa słowem, leniwe flow z wrzucanymi miejscami przyśpieszeniami, a nawet lekkimi podśpiewkami tu i ówdzie sprawiają, że rap Bullet Loco jest po prostu inny, ciekawszy. Jego storytelling na temat ulicznego życia potrafi wciągnąć słuchacza, a opowieści o życiu penitencjarnym które zna od podszewki, pozwalają zatrzymać go na dłużej przy sobie. Podobnie jak wylewane z żalem frustracje, związane z całym amerykańskim systemem prawnym połowy lat 90-tych, które tak doskonale tu uwypuklił.

Muzycznie także nie ma się do czego przyczepić. Dominuje tutaj g-funkowe brzmienie, z którego West Coast słynął w tych latach, zaskarbiając sobie coraz to nowsze rzesze sympatyków. Dzięki głębokim basom, ciężkim werblom i wszechobecnym syntezatorom, płyta weszła do kanonu gatunku pomimo tego, że ilość instrumentów obecnych na bitach nie jest tak obszerna, jak chociażby w produkcjach DJ Quika. Dominuje tu jednak bardziej ponury G-Funk, pełny mroczniejszych elementów, które cementują wizerunek Jayo Felony jako not to be fucked with. Słychać też nieco samplowanej klasyki (George Clinton, Teddy Pendergrass), bez której żadna tego typu płyta nie ma racji bytu. Co ciekawe, oprócz roli wydawcy i producenta wykonawczego, Jam Master Jay udzielił tu również pomocy w sferze produkcyjnej, stając za konsolą prawie połowy dostępnych na krążku utworów i dostarczając na album g-funkowe bomby najgrubszego kalibru ("Sherm Stick", "Imma Keep Bangin'", "Take A RIde"). Dzielnie wspierają go w tym Marlin Wiggins, Tony "T-Funk" Pearyer, Randy Allen i Prodagee Productions, a całość tworzy spójną muzycznie konsystencję, gdzie nawet motywy użyte w skreczach wydają się być idealnie dopasowane.

"Take A Ride"to dla wielu perła gatunku i materiał kompletny, pozbawiony słabszych momentów czy kawałków, które trzeba by usilnie skipować. Osobiście uważam go za niedoceniony klasyk – bardzo dopracowany przede wszystkim pod kątem lirycznym i mogący umknąć Waszemu radarowi w zalewie naprawdę mistrzowskich płyt z datą wydania wskazującą na rocznik 1995. Niestety ogrom konkurencji połączony z brakiem należytej promocji sprawiły, że premierę materiału przespało wiele osób i do dzisiaj łatwo go przeoczyć nadrabiając muzyczne zaległości. Niezależnie od tego, jest to pozycja obowiązkowa na półce każdego fana rapu z zachodniego wybrzeża, bo przed wydanie "Take A RIde" Jayo umieścił Daygo na mapie liczących się ośrodków hip-hopowych i mam nadzieję, że doczekamy się kiedyś reedycji tego albumu z prawdziwego zdarzenia, na której w formie bonusu Bullet dorzuci także "Zoom Zooms And Wam Wam", "Livin’ Foe Them 4 Thangz", "Piss On Your Tombstone" oraz oryginalną wersję "Imma Keep Bangin'" w należytej jakości. Loco!

]]>
Yukmouth "JJ Based on a Vill Story" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2017-02-18,yukmouth-jj-based-on-a-vill-story-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2017-02-18,yukmouth-jj-based-on-a-vill-story-recenzjaFebruary 18, 2017, 9:00 pmPaweł MiedzielecMówiąc o ikonach Bay Area, zazwyczaj w pierwszej kolejności wymienia się jednym tchem ksywki Too $horta, E-40 i Mac Dre. Mnie osobiście na myśl przychodzi od razu również Yukmouth - połowa legendarnego składu The Luniz z ponad dwudziestoletnim stażem w grze i dorobkiem w postaci tony materiału, którą mógłby spokojnie obdarować kilku innych raperów. Yuk od co najmniej dekady okupuje też jedno z miejsc w pierwszej 15-tce moich ulubionych mc's i zawsze z zaciekawieniem sprawdzam kolejne produkcje pojawiające się w jego dyskografii. Do worka wydanych już płyt lider gangu spod znaku smoka dorzucił właśnie następną pozycję - "JJ Based On A Vill Story", które ukazało się na rynku w połowie stycznia. Czym zaskoczy nas dziesiąty studyjny album legendy Oakland?"JJ Based On A Vill Story" jest bez wątpienia najbardziej osobistym krążkiem ze wszystkich pozycji w dyskografii rapera. To autobiograficzna opowieść przedstawiająca trudy okresu dorastania w jednej z najpaskudniejszych dzielnic East Oakland i ostateczne rozliczenie artysty z ciężką przeszłością. Na siedemnastu zawartych na płycie kawałkach wysłuchamy zatem relacji z pierwszej ręki na temat międzyosiedlowych wojen rywalizujących ze sobą gangów oraz całej wszechobecnej przemocy, której Yuk doświadczył za młodu. Uliczne historie o hustlingu przeplatają się tutaj ze zgrabnie wkomponowanymi w utwory przerywnikami, z których dowiemy się co nieco o cieszących się złą sławą legendach przestępczego półświatka Oakland jak narkotykowi baroni - Felix Mitchell czy Mikey Mo.Koncepcja całej płyty jest mocno zbliżona do krążka "1992" The Game'a, tyle że Yukmouth wyszedł ze swoim pomysłem dużo wcześniej, wspominając już przed trzema laty w licynzch wywiadach chęć nagrania takiego wspominkowego materiału. "JJ Based On A Vill Story" przenosi nas zatem na osi czasu do przełomu lat 80-tych i 90-tych, kiedy nastoletni Jerold Dwight Ellis III biegał po swojej dzielnicy parając się sprzedażą cracku, zmagając z biedą i uzależnieniami najbliższych, marząc jednocześnie o rapowej karierze która wyrwała by go z piekła w jakim przyszło mu egzystować.Od strony producenckiej album serwuje nam mieszankę brzmień, umiejętnie przeplatając klasykę z nowoczesnością. Spłaszczone linie perkusji żywcem wyjętych z trapowych bangierów brudnego południa współgrają nawet nieźle ze znanymi samplami rodem z rapowych hitów lat 90-tych. Całość brzmi całkiem świeżo, a ten współczesny upgrade wyszedł większości produkcji na dobre. Bryluje tutaj przede wszystkim ekipa The Mekanix - moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenionym duetów "bitmejkserkich" na zachodzie, jeśli nie w całej rap grze. Chociaż nadal jestem zdania, że pewnych sami nie powinno się ruszać - szczególnie tych mocno ogranych, to jednak muszę przyznać że chłopaki poradzili sobie z tym niełatwym zadaniem naprawdę dobrze, biorąc na warsztat turbo klasykę ("Straight Up Menace" Mc Eihta czy "Shook Ones" Mobb Deep) i przerabiając ją odpowiednio na potrzeby numerów "Future Bright", "III" oraz "The Ghetto". DJ Fresh zgrabnie żongluje oldskulowymi dźwiękami lat 80-tych przeskakując między instrumentalami na wspominkowym "Starter Coat Nike Cortez", a Lee Majords czuwa nad całością od strony technicznej, dbając o poprawny miks i mastering większości numerów na krążku.Lirycznie nie ma się do czego przyczepić. Na "JJ Based On A Vill Story" Yukmouth pokazuje nam pełnie swoich wokalnych możliwości, serwując świetny storytelling i rzucając od czasu do czasu wersami nawiązującymi do west coast'owych klasyków ("6am"), bądź własnego katalogu ("Based On A Vill Story"). Odczuwam jednak miejscami brak tego agresywnego stylu i mocniejszych utworów, które od lat są domeną rapera - tu ich niestety nie uświadczymy.Zaskoczyła mnie też nieco selekcja gości na płycie, bowiem oprócz osób z którymi raper był w przeszłości mocno skonfliktowany jak Compton Menace, pojawiło się także kilka zasłużonych postaci, które zniknęły z mojego radaru ładnych parę lat temu. Najlepiej zaprezentował się nieobecny na mojej playliście od dawien dawna Big Mike, dostarczając świetną szesnastkę na "It's In My Blood 3", którym skradł palmę pierwszeństwa reszcie. Cieszy również pojawienie się TQ, którego od zawsze darzę sympatią i uważam za jednego z najbardziej utalentowanych artystów rynku r'n'b ostatniego dwudziestolecia. Brakuje mi za to wspólnego numeru z Numskullem, jako że wydany w 2015 roku street album "High Timez" mocno rozbudził mój apetyt na nowe produkcje sygnowane logiem Da Luniz. Przydałby się również Gonzoe, Tech N9ne i całe The Regime, bo grupowe utwory smoczego gangu zawsze były mocnym akcentem poprzednich solówek Yuka - szczególnie "Million Dollar Mouthpiece", "West Coast Don" i "Free At Last".Schody zaczynają się przy "Fuck Friendz 2", które było dla mnie murowanym highlightem albumu jeszcze przed jego premierą, a stało się największym rozczarowaniem po pierwszym odsłuchu. Prekursor był jednym z najlepszych dissów ubiegłej dekady, w którym mocno oberwali Too Short i Master P - przy follow-upie liczyłem na nie mniej jadowite wersy lub chociażby wyjaśnienie sytuacji na linii Yukmouth - J Diggs i Tha Realest, z którymi relacje rozjechały się kilka lat temu przy okazji pobicia rapera i kradzieży z udziałem Suge Knighta. Zamiast tego otrzymaliśmy rozmyty tekst z brakiem konkretnych zaczepek i zerową siłą ognia... wielka szkoda. Poza tym raczej standard - kilka bardzo dobrych kawałków ("It's In My Blood 3", "Future Bright", "The Ghetto"), parę niezłych z nie do końca wykorzystanym potencjałem ("Root Of Evil" - pomijając ten socjalistyczny bełkot we wstępie, "WhoRide", "Starter Coat Nike Cortez") i pojedyncze sztuki do skipu i zapomnienia ("A-1", "Took A Village")."JJ Based On A Vill Story" to kolejny solidny materiał w dyskografii Yukmoutha. Nie jest to co prawda "Godzilla", ale plasuje się gdzieś w środku tabeli jeśli chodzi o solowe dokonania artysty. Raczej nie będzie również brany pod uwagę przy układaniu rankingu najlepszych albumów tego roku, ale nie sposób przejść obok niego obojętnie. Nie pozwala na to artystyczny dorobek gospodarza krążka, które równie mocny jak w beefach czuje się także w dostarczaniu na zawołanie certyfikowanych jakościowo wyrobów, jakim jest każde następne LP ze stajni Smoke-A-Lot Records. Tym razem mamy do czynienia z mocno refleksyjnym albumem, na który składają się świetne teksty rapera nawinięte pod niezłe bity i nagrane przy udziale ciekawie dobranych gości. "JJ Based On A Vill Story" to dobra, rzemieślnicza robota i kolejny jasny punkt w przebogatym cv legendy Bay Area, cementujący jego status w rap grze. Trójka z plusem. Mówiąc o ikonach Bay Area, zazwyczaj w pierwszej kolejności wymienia się jednym tchem ksywki Too $horta, E-40 i Mac Dre. Mnie osobiście na myśl przychodzi od razu również Yukmouth - połowa legendarnego składu The Luniz z ponad dwudziestoletnim stażem w grze i dorobkiem w postaci tony materiału, którą mógłby spokojnie obdarować kilku innych raperów. Yuk od co najmniej dekady okupuje też jedno z miejsc w pierwszej 15-tce moich ulubionych mc's i zawsze z zaciekawieniem sprawdzam kolejne produkcje pojawiające się w jego dyskografii. Do worka wydanych już płyt lider gangu spod znaku smoka dorzucił właśnie następną pozycję - "JJ Based On A Vill Story", które ukazało się na rynku w połowie stycznia. Czym zaskoczy nas dziesiąty studyjny album legendy Oakland?

"JJ Based On A Vill Story" jest bez wątpienia najbardziej osobistym krążkiem ze wszystkich pozycji w dyskografii rapera. To autobiograficzna opowieść przedstawiająca trudy okresu dorastania w jednej z najpaskudniejszych dzielnic East Oakland i ostateczne rozliczenie artysty z ciężką przeszłością. Na siedemnastu zawartych na płycie kawałkach wysłuchamy zatem relacji z pierwszej ręki na temat międzyosiedlowych wojen rywalizujących ze sobą gangów oraz całej wszechobecnej przemocy, której Yuk doświadczył za młodu. Uliczne historie o hustlingu przeplatają się tutaj ze zgrabnie wkomponowanymi w utwory przerywnikami, z których dowiemy się co nieco o cieszących się złą sławą legendach przestępczego półświatka Oakland jak narkotykowi baroni - Felix Mitchell czy Mikey Mo.
Koncepcja całej płyty jest mocno zbliżona do krążka "1992" The Game'a, tyle że Yukmouth wyszedł ze swoim pomysłem dużo wcześniej, wspominając już przed trzema laty w licynzch wywiadach chęć nagrania takiego wspominkowego materiału. "JJ Based On A Vill Story" przenosi nas zatem na osi czasu do przełomu lat 80-tych i 90-tych, kiedy nastoletni Jerold Dwight Ellis III biegał po swojej dzielnicy parając się sprzedażą cracku, zmagając z biedą i uzależnieniami najbliższych, marząc jednocześnie o rapowej karierze która wyrwała by go z piekła w jakim przyszło mu egzystować.

Od strony producenckiej album serwuje nam mieszankę brzmień, umiejętnie przeplatając klasykę z nowoczesnością. Spłaszczone linie perkusji żywcem wyjętych z trapowych bangierów brudnego południa współgrają nawet nieźle ze znanymi samplami rodem z rapowych hitów lat 90-tych. Całość brzmi całkiem świeżo, a ten współczesny upgrade wyszedł większości produkcji na dobre. Bryluje tutaj przede wszystkim ekipa The Mekanix - moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenionym duetów "bitmejkserkich" na zachodzie, jeśli nie w całej rap grze. Chociaż nadal jestem zdania, że pewnych sami nie powinno się ruszać - szczególnie tych mocno ogranych, to jednak muszę przyznać że chłopaki poradzili sobie z tym niełatwym zadaniem naprawdę dobrze, biorąc na warsztat turbo klasykę ("Straight Up Menace" Mc Eihta czy "Shook Ones" Mobb Deep) i przerabiając ją odpowiednio na potrzeby numerów "Future Bright", "III" oraz "The Ghetto". DJ Fresh zgrabnie żongluje oldskulowymi dźwiękami lat 80-tych przeskakując między instrumentalami na wspominkowym "Starter Coat Nike Cortez", a Lee Majords czuwa nad całością od strony technicznej, dbając o poprawny miks i mastering większości numerów na krążku.

Lirycznie nie ma się do czego przyczepić. Na "JJ Based On A Vill Story" Yukmouth pokazuje nam pełnie swoich wokalnych możliwości, serwując świetny storytelling i rzucając od czasu do czasu wersami nawiązującymi do west coast'owych klasyków ("6am"), bądź własnego katalogu ("Based On A Vill Story"). Odczuwam jednak miejscami brak tego agresywnego stylu i mocniejszych utworów, które od lat są domeną rapera - tu ich niestety nie uświadczymy.
Zaskoczyła mnie też nieco selekcja gości na płycie, bowiem oprócz osób z którymi raper był w przeszłości mocno skonfliktowany jak Compton Menace, pojawiło się także kilka zasłużonych postaci, które zniknęły z mojego radaru ładnych parę lat temu. Najlepiej zaprezentował się nieobecny na mojej playliście od dawien dawna Big Mike, dostarczając świetną szesnastkę na "It's In My Blood 3", którym skradł palmę pierwszeństwa reszcie. Cieszy również pojawienie się TQ, którego od zawsze darzę sympatią i uważam za jednego z najbardziej utalentowanych artystów rynku r'n'b ostatniego dwudziestolecia. Brakuje mi za to wspólnego numeru z Numskullem, jako że wydany w 2015 roku street album "High Timez" mocno rozbudził mój apetyt na nowe produkcje sygnowane logiem Da Luniz. Przydałby się również  Gonzoe, Tech N9ne i całe The Regime, bo grupowe utwory smoczego gangu zawsze były mocnym akcentem poprzednich solówek Yuka - szczególnie "Million Dollar Mouthpiece", "West Coast Don" i "Free At Last".

Schody zaczynają się przy "Fuck Friendz 2", które było dla mnie murowanym highlightem albumu jeszcze przed jego premierą, a stało się największym rozczarowaniem po pierwszym odsłuchu. Prekursor był jednym z najlepszych dissów ubiegłej dekady, w którym mocno oberwali Too Short i Master P - przy follow-upie liczyłem na nie mniej jadowite wersy lub chociażby wyjaśnienie sytuacji na linii Yukmouth - J Diggs i Tha Realest, z którymi relacje rozjechały się kilka lat temu przy okazji pobicia rapera i kradzieży z udziałem Suge Knighta. Zamiast tego otrzymaliśmy rozmyty tekst z brakiem konkretnych zaczepek i zerową siłą ognia... wielka szkoda. Poza tym raczej standard - kilka bardzo dobrych kawałków ("It's In My Blood 3", "Future Bright", "The Ghetto"), parę niezłych z nie do końca wykorzystanym potencjałem ("Root Of Evil" - pomijając ten socjalistyczny bełkot we wstępie, "WhoRide", "Starter Coat Nike Cortez") i pojedyncze sztuki do skipu i zapomnienia ("A-1", "Took A Village").

"JJ Based On A Vill Story" to kolejny solidny materiał w dyskografii Yukmoutha. Nie jest to co prawda "Godzilla", ale plasuje się gdzieś w środku tabeli jeśli chodzi o solowe dokonania artysty. Raczej nie będzie również brany pod uwagę przy układaniu rankingu najlepszych albumów tego roku, ale nie sposób przejść obok niego obojętnie. Nie pozwala na to artystyczny dorobek gospodarza krążka, które równie mocny jak w beefach czuje się także w dostarczaniu na zawołanie certyfikowanych jakościowo wyrobów, jakim jest każde następne LP ze stajni Smoke-A-Lot Records. Tym razem mamy do czynienia z mocno refleksyjnym albumem, na który składają się świetne teksty rapera nawinięte pod niezłe bity i nagrane przy udziale ciekawie dobranych gości. "JJ Based On A Vill Story" to dobra, rzemieślnicza robota i kolejny jasny punkt w przebogatym cv legendy Bay Area, cementujący jego status w rap grze. Trójka z plusem.

]]>
Dom Kennedy "Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2017-01-09,dom-kennedy-los-angeles-is-not-for-sale-vol-1-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2017-01-09,dom-kennedy-los-angeles-is-not-for-sale-vol-1-recenzjaJanuary 8, 2017, 11:52 amPaweł MiedzielecDom Kennedy od dobrych paru lat pozostaje jednym z głównych filarów niezależnej sceny zachodniego wybrzeża. Po półtorarocznej przerwie od słabiutkiego "by Dom Kennedy", które w pewnym stopniu zastopowało dynamiczny rozwój jego kariery, reprezentant Laimers Park powraca z nowym materiałem - tym razem zabierającym nas w podróż po dobrze znanej sobie okolicy. Czy wydanym tuż przed świętami "Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" raper zdołał zrehabilitować się swoim fanom za plamę po nieudanym poprzedniku?Częściowo. Pod kątem muzycznym nastąpiła znacząca poprawa i można powiedzieć, że artysta wrócił na właściwą sobie ścieżkę ciepłych, kalifornijskich brzmień z jakich słynął praktycznie od początku kariery. Koniec z melancholijnym klimatem "Get Home Safety" i amatorskimi bitami rodem z "by Dom Kennedy" - na potrzeby "Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" raper sięgnął po korzenny, przepełniony luzem vibe prosto z Cali. Sączący się z głośników laidbackowy neo g-funk to głównie zasługa protegowanego rapera z obozu OPM - Polyestera The Saint, którego produkcje wybijają się tu na pierwszy plan. To właśnie spod jego ręki wyszedł m.in. numer "California", robiący za "standout track" na tym krążku. Bez wątpienia najlepszy kawałek na płycie, nawiązujący swoim wstępem sprytnie do klasyki kalifornijskiego gatunku - "Late Night" 2Paca i "Medley For a 'V'" DJ Quika.W ogóle większość bitów na "Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" chodzi zdecydowanie lepiej aniżeli na poprzedniej płycie - nie wiem czy to zasługa lepszego masteringu, dzięki czemu album brzmi bardziej wyraziście, czy też wina wrażenia że "by Dom Kennedy" zostało nagrane w tydzień czasu za zaoszczędzone zaskórniaki. W każdym razie słysząc takie utwory jak “Johnny Bench”, “Passcode” czy wspomniane wcześniej "California" wraca wiara w powrót Dom Kennedy'iego do pełni formy, którą prezentował na obu częściach "From Westside With Love". W przeciwieństwie do kawałków z "by Dom Kennedy" nowe utwory są brzmieniowo bardziej urozmaicone i nie zlewają się w jedną miałką masę - z zamulaczy wymieniłbym jedynie "The 76", które wyjątkowo mi nie podeszło. Reszta wypełniaczy i przeciętniaków w stylu "When I'm Missing U" jest jak najbardziej do przełknięcia.Kwestia spittingu to już jednak inna para kaloszy i tutaj nadal nie jest do końca kolorowo. Chociaż slow flow zawsze był cechą charakterystyczną stylu rapera, to jednak na poprzedniej produkcji jego energia za majkiem i szybkość nawijki spadły wręcz do zera. Na szczęście w tym przypadku Dom Kennedy podkręcił nieco tempo i poza "Let The Money Burn", na którym nadal wlecze się ślamazarnie za bitem, większość numerów jest zarapowana poprawnie, a niekiedy słychać nawet przebłyski dawnego wigoru, jaki cechował jego nawijkę mniej więcej do "Żółtego Albumu". Ciągle jednak niektóre treści na krążku brzmią jakby były wymawiane do bitu w półśnie, lub w najlepszym przypadku - wyjątkowo nonszalancko. Pod kątem doboru gości Dom Kennedy wciąż konsekwentnie trzyma się jednak żelaznej zasady nagrywania pełnych albumów nieprzeładowanych znaczącą ilością innych raperów i skupiania w dalszym ciągu uwagi słuchacza na sobie.. Każdy z kilku zaproszonych na ten projekt artystów umiejętnie wpasował się w koncepcję krążka, którą można skwitować słowami: "rapuj tak, by nie przyćmić swoim występem gospodarza". Bity autorstwa J.LBS czy Cardo również nie zapadają szczególnie w pamięć - produkcyjnie wybija się jedynie wspomniany już Polyester The Saint, reszta to typowe przeciętniaki.Y'all out of town niggas just don't understandWe ain't got the same mindset or the same plans"Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" miało być w założeniu odą do Miasta Aniołów i podkreśleniem miłości, jaką raper darzy swoje rodzinne Los Angeles. Po tragicznie słabym "by Dom Kennedy" lider OPM zdołał częściowo odkupić swoje winy - muzycznie to wciąż ten sam Dom Kennedy co kiedyś, niestety jego leniwe flow nadal miejscami bardziej usypia aniżeli relaksuje. Pozwala to niestety przypuszczać, że nowy krążek pod kątem artystycznego progresu jest kontynuacją drogi obranej przy premierze "Get Home Safety". Może wolumin drugi zdoła nas wepchnąć stuprocentowo w klimat klasycznej Kalifornii i będzie wypełniony po brzegi petardami na bitach Polyestera, przy których uprawianie letniego cruisingu w blasku słońca i cieniu palm to czysta przyjemność. Ja jednak wciąż czekam na "From Westside With Love III", dzięki któremu Dom Kennedy zadomowi się na stale w mainstreamie."Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" to solidny materiał, jednak bez znaczącego wpływu na obecną kondycję rap gry - niezły jak na dzisiejsze standardy, ale mimo wszystko nie dający chyba większych szans by nawrócić fanów, którzy odpłynęli w ostatnich latach. Trójka z malutkim plusem.Dom Kennedy od dobrych paru lat pozostaje jednym z głównych filarów niezależnej sceny zachodniego wybrzeża. Po półtorarocznej przerwie od słabiutkiego "by Dom Kennedy", które w pewnym stopniu zastopowało dynamiczny rozwój jego kariery, reprezentant Laimers Park powraca z nowym materiałem - tym razem zabierającym nas w podróż po dobrze znanej sobie okolicy. Czy wydanym tuż przed świętami "Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" raper zdołał zrehabilitować się swoim fanom za plamę po nieudanym poprzedniku?

Częściowo. Pod kątem muzycznym nastąpiła znacząca poprawa i można powiedzieć, że artysta wrócił na właściwą sobie ścieżkę ciepłych, kalifornijskich brzmień z jakich słynął praktycznie od początku kariery. Koniec z melancholijnym klimatem "Get Home Safety" i amatorskimi bitami rodem z "by Dom Kennedy" - na potrzeby "Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" raper sięgnął po korzenny, przepełniony luzem vibe prosto z Cali. Sączący się z głośników laidbackowy neo g-funk to głównie zasługa protegowanego rapera z obozu OPM - Polyestera The Saint, którego produkcje wybijają się tu na pierwszy plan. To właśnie spod jego ręki wyszedł m.in. numer "California", robiący za "standout track" na tym krążku. Bez wątpienia najlepszy kawałek na płycie, nawiązujący swoim wstępem sprytnie do klasyki kalifornijskiego gatunku - "Late Night" 2Paca i "Medley For a 'V'" DJ Quika.
W ogóle większość bitów na "Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" chodzi zdecydowanie lepiej aniżeli na poprzedniej płycie - nie wiem czy to zasługa lepszego masteringu, dzięki czemu album brzmi bardziej wyraziście, czy też wina wrażenia że "by Dom Kennedy" zostało nagrane w tydzień czasu za zaoszczędzone zaskórniaki. W każdym razie słysząc takie utwory jak “Johnny Bench”, “Passcode” czy wspomniane wcześniej "California" wraca wiara w powrót Dom Kennedy'iego do pełni formy, którą prezentował na obu częściach "From Westside With Love". W przeciwieństwie do kawałków z "by Dom Kennedy" nowe utwory są brzmieniowo bardziej urozmaicone i nie zlewają się w jedną miałką masę - z zamulaczy wymieniłbym jedynie "The 76", które wyjątkowo mi nie podeszło. Reszta wypełniaczy i przeciętniaków w stylu "When I'm Missing U" jest jak najbardziej do przełknięcia.

Kwestia spittingu to już jednak inna para kaloszy i tutaj nadal nie jest do końca kolorowo. Chociaż slow flow zawsze był cechą charakterystyczną stylu rapera, to jednak na poprzedniej produkcji jego energia za majkiem i szybkość nawijki spadły wręcz do zera. Na szczęście w tym przypadku Dom Kennedy podkręcił nieco tempo i poza "Let The Money Burn", na którym nadal wlecze się ślamazarnie za bitem, większość numerów jest zarapowana poprawnie, a niekiedy słychać nawet przebłyski dawnego wigoru, jaki cechował jego nawijkę mniej więcej do "Żółtego Albumu". Ciągle jednak niektóre treści na krążku brzmią jakby były wymawiane do bitu w półśnie, lub w najlepszym przypadku - wyjątkowo nonszalancko.
Pod kątem doboru gości Dom Kennedy wciąż konsekwentnie trzyma się jednak żelaznej zasady nagrywania pełnych albumów nieprzeładowanych znaczącą ilością innych raperów i skupiania w dalszym ciągu uwagi słuchacza na sobie.. Każdy z kilku zaproszonych na ten projekt artystów umiejętnie wpasował się w koncepcję krążka, którą można skwitować słowami: "rapuj tak, by nie przyćmić swoim występem gospodarza". Bity autorstwa J.LBS czy Cardo również nie zapadają szczególnie w pamięć - produkcyjnie wybija się jedynie wspomniany już Polyester The Saint, reszta to typowe przeciętniaki.

Y'all out of town niggas just don't understand
We ain't got the same mindset or the same plans

"Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" miało być w założeniu odą do Miasta Aniołów i podkreśleniem miłości, jaką raper darzy swoje rodzinne Los Angeles. Po tragicznie słabym "by Dom Kennedy" lider OPM zdołał częściowo odkupić swoje winy - muzycznie to wciąż ten sam Dom Kennedy co kiedyś, niestety jego leniwe flow nadal miejscami bardziej usypia aniżeli relaksuje. Pozwala to niestety przypuszczać, że nowy krążek pod kątem artystycznego progresu jest kontynuacją drogi obranej przy premierze "Get Home Safety". Może wolumin drugi zdoła nas wepchnąć stuprocentowo w klimat klasycznej Kalifornii i będzie wypełniony po brzegi petardami na bitach Polyestera, przy których uprawianie letniego cruisingu w blasku słońca i cieniu palm to czysta przyjemność. Ja jednak wciąż czekam na "From Westside With Love III", dzięki któremu Dom Kennedy zadomowi się na stale w mainstreamie.

"Los Angeles Is Not For Sale Vol. 1" to solidny materiał, jednak bez znaczącego wpływu na obecną kondycję rap gry - niezły jak na dzisiejsze standardy, ale mimo wszystko nie dający chyba większych szans by nawrócić fanów, którzy odpłynęli w ostatnich latach. Trójka z malutkim plusem.

]]>
YG "Still Brazy" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-07-26,yg-still-brazy-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-07-26,yg-still-brazy-recenzjaJuly 26, 2016, 1:52 pmPaweł Miedzielec"I'm the only one who made it out the west without Dre" - rapuje YG w singlowym "Twist My Fingaz", i chociaż jest to stwierdzenie mocno na wyrost (wszak wielu reprezentantów zachodniego wybrzeża odniosło sukces w branży bez pomocy Dre), to trzeba przyznać że młody reprezentant Bompton wszedł we współczesny mainstream z buta i praktycznie w pojedynkę (a raczej w duecie z Mustardem) wprowadził westcoastowy gangsta rap z powrotem na salony.Dwa lata po premierze debiutanckiego "My Krazy Life", którego sukces odbił się szerokim echem w całej branży i wywindował 26-letniego rapera na hip-hopowy top, YG powraca ze swoim drugim solowym albumem - "Still Brazy".Każdy artysta wie, że nagranie follow-up'u nie jest łatwe - szczególnie w sytuacji, kiedy twoja pierwsza płyta wyniosła cię na szczyt a spora część słuchaczy uznała ją za współczesny klasyk. Dużo muzyków w historii oblała ten test, nie potrafiąc dostarczyć kolejnego LP, które raziłoby siłą ognia na poziomie porównywalnym z pierwowzorem. Przekonał się o tym chociażby Snoop Dogg - jedna z ikon zachodniego wybrzeża, którego kariera po premierze płyty "Tha Doggfather" ostygła dość mocno, a wszystko przez niemożność nagrania drugiego "Doggystyle"...Specjalnie przywołałem w tym miejscu Calvina, bo historie obu panów w tej materii są dosyć podobne i obaj musieli zmierzyć się z identycznymi problemami na tym etapie swojej kariery, a największym z nich była niewątpliwie absencja głównego producenta, będącego współtwórcą sukcesu poprzedniej płyty. Tu gdzie Doggfather poległ, YG wyszedł obronną ręką nagrywając pod presją album, który po pierwszym odsłuchu stał się moim kandydatem do płyty roku!Dlaczego? Przede wszystkim "Still Brazy" to pierwsza od dawna mainstreamowa pozycja, nagrana w brzmieniu jakiego oczekiwałem, a "Don't Come To LA" jest bez wątpienia jednym z najlepszych kawałków otwierających płyty, jakie dane mi było usłyszeć w ostatnich latach. Dosyć kombinowania i prób przenoszenia południowych patentów bitowych na zachodnie wybrzeże. Dosyć sztucznego minimalizmu i braku melodyjności zastępowanej toporną plastikową sztucznością. Przed nami niecała godzina muzyki w Klasycznym kalifornijskim klimacie, jakby żywcem wyciągniętym z połowy lat 90-tych, który sprawia że nogi same chcą tańczyć B-Walka od pierwszej do ostatniej sekundy trwania płyty.Chociaż nie wszystkie kawałki przypadły mi do gustu i jak zawsze są momenty lepsze i gorsze, to jednak trzeba przyznać, że znaczna większość z nich posiada w sobie ducha klasycznego westu i za to chylę czoła. "Still Brazy" można traktować jako swoistą podróż w czasie do g-funk ery lat 90-tych, która została poddana kosmetycznej obróbce i przywrócona do życia po liftingu A.D 2016. Każdy miłośnik Cali znajdzie tu coś dla siebie - pierdzące basy, wykręcone piszczały i charakterystyczny dla kawałków z zachodniego wybrzeża vibe, a wszystko to opatrzone potężną dawką prostego lirycyzmu pełnego gangsterskiego slangu rodem z setu MOB, który przewija się wszędzie: zarówno w tekstach jak i tytułach kawałków.Głównym winowajcą tego zamieszania od strony muzycznej jest niejaki DJ Swish - pochodzący z Inglewood młody producent, powiązany z obozem YG (wyprodukował m.in. numer "Get Rich" RJ i IamSu!), któremu przyszło się zmierzyć z nielada wyzwaniem, jakim było zastąpienie DJ Mustarda w roli głównego bitmejkera "Still Brazy". Co by nie mówić o duecie YG/Mustard to jednak nawet najzagorzalsi oponenci bitów tego drugiego i ich "wtórności" przyznają, że tę dwójkę łączyła chemia, której nie spotyka się często w obecnej erze hip-hopu. Tym większe brawa za wysmażenie takich petard na album, nad którym ciążyła naprawdę ogromna presja, i pokazanie w jaki sposób należy łączyć przeszłość z teraźniejszością, których kwintesencją są takie numery jak wspomniane już "Don't Come To LA", czy "Who Shot Me", w którym czuć wyraźną inspirację "What's The Difference" Dr. Dre. Reszta producentów także stanęła na wysokości zadania. Singlowe "Twist My Fingaz" - choć na oklepanym samplu, również buja naprawdę mocno (to zasługa Terrace Martina), 1500 Or Nothin' zapodał bangier na którym nawet Lil' Wayne brzmi dla mnie znośnie i moim zdaniem to właśnie "I Got A Question" ma największe szanse na pociągnięcie sprzedażowo "Still Brazy" i stanie się hitem na miarę "My Nigga" (dostrzegam tu pewnien follow-up w zwrotce Weezy'iego), a linia basowa w "She Wish She Was" przypomina mi słynny nieopublikowany nigdy bit lecący w końcówce teledysku "California Love" 'Paca i Dre. Jednym słowem jest to klasyczny west a do tego album pod względem sekwencyjnym brzmi bardzo spójnie.Wiemy już, że warstwa muzyczna wybija się zdecydowanie na pierwszy plan - a jak z tekstami? Cóż, kiedy słuchacz oswoi się już z myślą, iż YG stosuje nietypowy wordplay, by za wszelką cenę ominąć literę "c", do jego uszu trafi typowy gangsta shit jak z czasów "Bangin' On Wax". Nie są to może jakieś techniczne wyżyny z panczlajnami ala Slaughterhouse, ale raper płynie na bitach z jeszcze większą swobodą niż na "My Krazy Life" wykładając przy okazji podręcznikowy tutorial na temat egzystencji w Bompton. W "Don't Come To LA" YG przedstawia swoje stanowisko względem osób spoza miasta, którzy chcą być stowarzyszeni w dwoma największymi setami na zachodzie, na "Who Shot Me" opowiada historię zeszłorocznego zamachu w wyniku którego został trzykrotnie postrzelony, zaś w "Blacks & Browns" piętnuje system społeczno-gospodarczy, nawołując jednocześnie do jedności pomiędzy czarnymi i Latynosami w Ameryce. Pomimo tego, że każdy kawałek krąży siłą rzeczy wokół gangsterskiej konwencji, to numery są zróżnicowane na tyle, na ile mogą być przy tego typu albumie. YG nigdy nie był typem wielkiego tekściarza, ale przez te dwa lata zdołał się rozwinąć, poprawiając przede wszystkim flow które stało się dużo płynniejsze i jeszcze bardziej melodyjne.Pomimo całej zajebistości tego krążka, nie zabrakło na nim również kilku bubli. Największym z nich jest "Why You Always Hatin'?" - zdecydowanie najsłabszy joint na albumie. Pomijając udział Drake'a który nigdy mi nie podchodził i raczej się już do niego nie przekonam, to sam kawałek jest po prostu kiepski i brzmi jak typowy leftover, których YG nagrał do szuflady pewnie sporo. To samo tyczy się również populistycznego "FDT", które traktuję jako nieudaną próbę nagrania politycznego rapu. Nie przekonuje mnie również do końca mastering całego materiału - choć brzmieniowo "Still Brazy" wjeżdża mi dużo lepiej aniżeli "My Krazy Life", na tym ostatnim słychać że raper miał do dyspozycji większy budżet, co zaowocowało dużo wyższą wartością produkcji i bogatszym dźwiękiem. Mam nadzieję, że przy następnej płycie YG uderzy po pomoc do DJ Quika, który jest najlepszym specjalistą od miksu obok Dr. Dre. Usunięcie z tracklisty świetnego "I Wanna Benz" było również sporym faux pas ze strony artysty - z tym singlem na pokładzie (zamiast wspomnianego "Why You Always Hatin?") "Still Brazy" byłoby albumem bardziej kompletnym.Na tym minusy się kończą a przewaga pozytywów każde w chwili obecnej stawiać "Stil Brazy" jako pretendenta do tegorocznej płyty roku. Album jest świetny i reszta Kalifornii powinna zdecydowanie podążać za YG w kwestii brzmienia, bo cały materiał buja naprawdę kozacko i jest dowodem na to, że Gangsta Rap ma jeszcze rację bytu w obecnym mainstreamie. Jest to najbardziej westcoastowo grający materiał wydany w wielkiej wytwórni od ładnych paru lat. Ci, którzy narzekali na bity Mustarda powinni być usatysfakcjonowani klimatem krążka. Producenci stanęli na wysokości zadania, goście również dali radę (szczególnie AD, który sieknął chyba najlepszą zwrotkę ze wszystkich), więc pozostaje jedynie mieć nadzieję na dobrą sprzedaż płyty i może w niedalekiej przyszłości otrzymamy więcej tak grających albumów. "Still Brazy" to idealny materiał na wakacje, pokazujący jak powinien brzmieć klasyczny west coast w odświeżonym wydaniu. Czwórka."I'm the only one who made it out the west without Dre" - rapuje YG w singlowym "Twist My Fingaz", i chociaż jest to stwierdzenie mocno na wyrost (wszak wielu reprezentantów zachodniego wybrzeża odniosło sukces w branży bez pomocy Dre), to trzeba przyznać że młody reprezentant Bompton wszedł we współczesny mainstream z buta i praktycznie w pojedynkę (a raczej w duecie z Mustardem) wprowadził westcoastowy gangsta rap z powrotem na salony.

Dwa lata po premierze debiutanckiego "My Krazy Life", którego sukces odbił się szerokim echem w całej branży i wywindował 26-letniego rapera na hip-hopowy top, YG powraca ze swoim drugim solowym albumem - "Still Brazy".

Każdy artysta wie, że nagranie follow-up'u nie jest łatwe - szczególnie w sytuacji, kiedy twoja pierwsza płyta wyniosła cię na szczyt a spora część słuchaczy uznała ją za współczesny klasyk. Dużo muzyków w historii oblała ten test, nie potrafiąc dostarczyć kolejnego LP, które raziłoby siłą ognia na poziomie porównywalnym  z pierwowzorem. Przekonał się o tym chociażby Snoop Dogg - jedna z ikon zachodniego wybrzeża, którego kariera po premierze płyty "Tha Doggfather" ostygła dość mocno, a wszystko przez niemożność nagrania drugiego "Doggystyle"...

Specjalnie przywołałem w tym miejscu Calvina, bo historie obu panów w tej materii są dosyć podobne i obaj musieli zmierzyć się z identycznymi problemami na tym etapie swojej kariery, a największym z nich była niewątpliwie absencja głównego producenta, będącego współtwórcą sukcesu poprzedniej płyty. Tu gdzie Doggfather poległ, YG wyszedł obronną ręką nagrywając pod presją album, który po pierwszym odsłuchu stał się moim kandydatem do płyty roku!

Dlaczego? Przede wszystkim "Still Brazy" to pierwsza od dawna mainstreamowa pozycja, nagrana w brzmieniu jakiego oczekiwałem, a "Don't Come To LA" jest bez wątpienia jednym z najlepszych kawałków otwierających płyty, jakie dane mi było usłyszeć w ostatnich latach. Dosyć kombinowania i prób przenoszenia południowych patentów bitowych na zachodnie wybrzeże. Dosyć sztucznego minimalizmu i braku melodyjności zastępowanej toporną plastikową sztucznością. Przed nami niecała godzina muzyki w Klasycznym kalifornijskim klimacie, jakby żywcem wyciągniętym z połowy lat 90-tych, który sprawia że nogi same chcą tańczyć B-Walka od pierwszej do ostatniej sekundy trwania płyty.

Chociaż nie wszystkie kawałki przypadły mi do gustu i jak zawsze są momenty lepsze i gorsze, to jednak trzeba przyznać, że znaczna większość z nich posiada w sobie ducha klasycznego westu i za to chylę czoła. "Still Brazy" można traktować jako swoistą podróż w czasie do g-funk ery lat 90-tych, która została poddana kosmetycznej obróbce i przywrócona do życia po liftingu A.D 2016. Każdy miłośnik Cali znajdzie tu coś dla siebie -  pierdzące basy, wykręcone piszczały i charakterystyczny dla kawałków z zachodniego wybrzeża vibe, a wszystko to opatrzone potężną dawką prostego lirycyzmu pełnego gangsterskiego slangu rodem z setu MOB, który przewija się wszędzie: zarówno w tekstach jak i tytułach kawałków.

Głównym winowajcą tego zamieszania od strony muzycznej jest niejaki DJ Swish - pochodzący z Inglewood młody producent, powiązany z obozem YG (wyprodukował m.in. numer "Get Rich" RJ i IamSu!), któremu przyszło się zmierzyć z nielada wyzwaniem, jakim było zastąpienie DJ Mustarda w roli głównego bitmejkera "Still Brazy". Co by nie mówić o duecie YG/Mustard to jednak nawet najzagorzalsi oponenci bitów tego drugiego i ich "wtórności" przyznają, że tę dwójkę łączyła chemia, której nie spotyka się często w obecnej erze hip-hopu. Tym większe brawa za wysmażenie takich petard na album, nad którym ciążyła naprawdę ogromna presja, i pokazanie w jaki sposób należy łączyć przeszłość z teraźniejszością, których kwintesencją są takie numery jak wspomniane już "Don't Come To LA", czy "Who Shot Me", w którym czuć wyraźną inspirację "What's The Difference" Dr. Dre.
Reszta producentów także stanęła na wysokości zadania. Singlowe "Twist My Fingaz" - choć na oklepanym samplu, również buja naprawdę mocno (to zasługa Terrace Martina), 1500 Or Nothin' zapodał bangier na którym nawet Lil' Wayne brzmi dla mnie znośnie i moim zdaniem to właśnie "I Got A Question" ma największe szanse na pociągnięcie sprzedażowo "Still Brazy" i stanie się hitem na miarę "My Nigga" (dostrzegam tu pewnien follow-up w zwrotce Weezy'iego), a linia basowa w "She Wish She Was" przypomina mi słynny nieopublikowany nigdy bit lecący w końcówce teledysku "California Love" 'Paca i Dre. Jednym słowem jest to klasyczny west a do tego album pod względem sekwencyjnym brzmi bardzo spójnie.

Wiemy już, że warstwa muzyczna wybija się zdecydowanie na pierwszy plan - a jak z tekstami? Cóż, kiedy słuchacz oswoi się już z myślą, iż YG stosuje nietypowy wordplay, by za wszelką cenę ominąć literę "c", do jego uszu trafi typowy gangsta shit jak z czasów "Bangin' On Wax". Nie są to może jakieś techniczne wyżyny z panczlajnami ala Slaughterhouse, ale raper płynie na bitach z jeszcze większą swobodą niż na "My Krazy Life" wykładając przy okazji podręcznikowy tutorial na temat egzystencji w Bompton. W "Don't Come To LA" YG przedstawia swoje stanowisko względem osób spoza miasta, którzy chcą być stowarzyszeni w dwoma największymi setami na zachodzie, na "Who Shot Me" opowiada historię zeszłorocznego zamachu w wyniku którego został trzykrotnie postrzelony, zaś w "Blacks & Browns" piętnuje system społeczno-gospodarczy, nawołując jednocześnie do jedności pomiędzy czarnymi i Latynosami w Ameryce. Pomimo tego, że każdy kawałek krąży siłą rzeczy wokół gangsterskiej konwencji, to numery są zróżnicowane na tyle, na ile mogą być przy tego typu albumie. YG nigdy nie był typem wielkiego tekściarza, ale przez te dwa lata zdołał się rozwinąć, poprawiając przede wszystkim flow które stało się dużo płynniejsze i jeszcze bardziej melodyjne.

Pomimo całej zajebistości tego krążka, nie zabrakło na nim również kilku bubli. Największym z nich jest "Why You Always Hatin'?" - zdecydowanie najsłabszy joint na albumie. Pomijając udział Drake'a który nigdy mi nie podchodził i raczej się już do niego nie przekonam, to sam kawałek jest po prostu kiepski i brzmi jak typowy leftover, których YG nagrał do szuflady pewnie sporo. To samo tyczy się również populistycznego "FDT", które traktuję jako nieudaną próbę nagrania politycznego rapu. Nie przekonuje mnie również do końca mastering całego materiału - choć brzmieniowo "Still Brazy" wjeżdża mi dużo lepiej aniżeli "My Krazy Life", na tym ostatnim słychać że raper miał do dyspozycji większy budżet, co zaowocowało dużo wyższą wartością produkcji i bogatszym dźwiękiem. Mam nadzieję, że przy następnej płycie YG uderzy po pomoc do DJ Quika, który jest najlepszym specjalistą od miksu obok Dr. Dre. Usunięcie z tracklisty świetnego "I Wanna Benz" było również sporym faux pas ze strony artysty - z tym singlem na pokładzie (zamiast wspomnianego "Why You Always Hatin?") "Still Brazy" byłoby albumem bardziej kompletnym.

Na tym minusy się kończą a przewaga pozytywów każde w chwili obecnej stawiać "Stil Brazy" jako pretendenta do tegorocznej płyty roku. Album jest świetny i reszta Kalifornii powinna zdecydowanie podążać za YG w kwestii brzmienia, bo cały materiał buja naprawdę kozacko i jest dowodem na to, że Gangsta Rap ma jeszcze rację bytu w obecnym mainstreamie. Jest to najbardziej westcoastowo grający materiał wydany w wielkiej wytwórni od ładnych paru lat. Ci, którzy narzekali na bity Mustarda powinni być usatysfakcjonowani klimatem krążka. Producenci stanęli na wysokości zadania, goście również dali radę (szczególnie AD, który sieknął chyba najlepszą zwrotkę ze wszystkich), więc pozostaje jedynie mieć nadzieję na dobrą sprzedaż płyty i może w niedalekiej przyszłości otrzymamy więcej tak grających albumów. "Still Brazy" to idealny materiał na wakacje, pokazujący jak powinien brzmieć klasyczny west coast w odświeżonym wydaniu. Czwórka.

]]>