popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/29465/recenzjaNovember 15, 2024, 1:58 ampl_PL © 2024 Admin stronyRTN "2020" – recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2021-10-31,rtn-2020-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2021-10-31,rtn-2020-recenzjaOctober 30, 2021, 12:47 amPaweł MiedzielecPrzeciętnemu słuchaczowi hip-hopu w Polsce ksywka RTN zapewne zdążyła się już obić przynajmniej pobieżnie o uszy. Wypuszczone własnym sumptem "Funktion" zdobyło szacunek nie tylko wśród koneserów G-Funku nad Wisłą, ale również aplauz publiczności world wide, docierając do gustów słuchaczy z drugiego końca świata. Pochodzący z Lublina producent ewidentnie ma teraz swoje 5 minut także i na rodzimym rynku, debiutując przed szerszym gronem odbiorców na pokrytym złotem "Elwis Picasso" u Ero, czy też remiksując jeden z największych hitów SLU ("Ku*ewskie Życie"), na wydanej w ubiegłym roku reedycji kultowego wydawnictwa "Najlepszą Obroną Jest Atak".Idąc za ciosem – poza większą ilością bitów, dostarczanych na wydawnictwa innych artystów, RTN przygotował też kolejny autorski projekt, którym jest wydane na początku tego roku EP "2020". Instrumentalny album w limitowanej edycji 200 fizycznych egzemplarzy pojawił się na rynku bez asysty głośnych nazwisk i jest można powiedzieć rozwinięciem koncepcji beat tape’u "Genesis", które wylądowało na kanale artysty 3 lata wcześniej. Poprzednik przypadł mi bardzo do gustu, więc jako fan produkcji Artura i osoba, która generalnie lubi i bardzo często słucha samych instrumentali – nie mogłem odmówić sobie przyjemności sprawdzenia następcy. Co znajdziemy na "2020"?Pierwszą niespodzianką dla postronnego słuchacza będzie z pewnością wyjście poza korzenny, g-funkowy nurt, z którego RTN był dotychczas najbardziej znany (co pozwoliło mu dojść do obecnego poziomu). Artur postanowił wyskoczyć brzmieniowo z przypisanej mu szuflady i wykonać ze swoją muzyką śmiały krok naprzód. Na "2020" usłyszymy zatem również mieszankę innych gatunków, aniżeli klasyczny Gangsta Funk. Jest tu sporo soulu, przeplatanego z jazzem czy Lofi – a wszystko to ubrane w osiem oryginalnych i pozbawionych sampli autorskich kompozycji.Trzeba przyznać, że RTN opuścił bezpieczny dla siebie muzyczny matecznik w sposób wyjątkowo udany. Z każdego zawartego na płycie utworu bije różnymi emocjami, a międzygatunkowy cross należy zaliczyć autorowi na pewno in plus. Produkcje Artura generalnie zawsze zbierają duże ukłony od słuchaczy i jestem pewien, że tak też będzie i tym razem. Takie projekty oddzielają bowiem w mojej opinii utalentowanych chłopaków, potrafiących klepać fajne bity w swoim stylu od prawdziwych producentów, umiejących odnaleźć się brzmieniowo w każdym gatunku."2020" jest wyjątkowo krótkie (za krótkie), ale stanowi konkretne preludium do mam nadzieję kolejnych ciekawych produkcji, które wzniosą się ponad g-funkowy horyzont. Otwierający cały materiał tytułowy numer, od razu przywodzi mi na myśl klimat kompozycji który mógłby wyjść z powodzeniem spod ręki samego Davida Blake’a – z "Morning" zaś bije takim laidbackiem, że budząc się przy jego dźwiękach w poniedziałkowy poranek, masz ochotę na dzień dobry położyć "użetkę", zaś refleksyjne "Thoughts" czy "Memories" to idealny podkład do tego, by posiedzieć jesiennym wieczorem pod kocem przy kubku herbaty, rozkminiając własne życie lub przynajmniej bieżące tematy, które aktualnie masz w bani.Za to słysząc "Time", pierwsze skojarzenie jakie mam w głowie to "Smoke On" Snoopa i Dre – podobny motyw przewodni (chyba gra nawet w podobnym tempie, jeśli dobrze pamiętam) oraz mnóstwo pozytywnej energii, bijącej z głośnika. Słucham go regularnie podczas jazdy na rowerze i jest dla mnie bardziej zastrzykiem adrenaliny, aniżeli myślami o przeciekającym przez palce czasie. Chyba mój ulubiony kawałek z całego EP, pomijając oczywiście "Tomorrow", które jest klasycznym kalifornijskim sztosem, ale jeszcze lepiej siedziałoby na trackliście "Funktion" niż tutaj. Zresztą podobne skojarzenia mam odnośnie "Maintain", które zamyka moje Top 3 jeśli chodzi o numery na "2020".Najmniej praży mnie za to "Midnight" i to chyba jedyna produkcja z płyty, którą często zdarza mi się skipować (chyba głównie przez perkusję nie potrafię się wstrzelić w ten bit, nie leży mi kompletnie). Reszta brzmieniowo trzyma poziom, do którego producent z Lublina zdążył przyzwyczaić już swoich słuchaczy i otwiera mu na przyszłość pole do popisu również na innych frontach niż korzenny G-Funk, z którego się wywodzi.Półgodzinne "2020" to zatem bardzo udany aperitif, który ostrze nasze apetyty na kolejne nadchodzące projekty, na których będziemy mogli usłyszeć niejedną produkcję z charakterystycznym "aR-Ti-eN" na początku każdego z bitów. Tym bardziej, że jeszcze tej jesieni usłyszymy od Artura następny instrumentalny materiał, jakim będzie "Vibestrumentals" zapowiedziane właśnie na końcówkę listopada. Nie wiem jak Wy, ale ja po odsłuchaniu "2020" czekam z niecierpliwością i mam nadzieję na dalszą ekspansję ku innym nurtom – tym bardziej, że EP przecina brzmieniowo muzyczną pępowinę na poziomie szkolnej czwórki. Oby tak dalej RTN!Przeciętnemu słuchaczowi hip-hopu w Polsce ksywka RTN zapewne zdążyła się już obić przynajmniej pobieżnie o uszy. Wypuszczone własnym sumptem "Funktion" zdobyło szacunek nie tylko wśród koneserów G-Funku nad Wisłą, ale również aplauz publiczności world wide, docierając do gustów słuchaczy z drugiego końca świata. Pochodzący z Lublina producent ewidentnie ma teraz swoje 5 minut także i na rodzimym rynku, debiutując przed szerszym gronem odbiorców na pokrytym złotem "Elwis Picasso" u Ero, czy też remiksując jeden z największych hitów SLU ("Ku*ewskie Życie"), na wydanej w ubiegłym roku reedycji kultowego wydawnictwa "Najlepszą Obroną Jest Atak".

Idąc za ciosem – poza większą ilością bitów, dostarczanych na wydawnictwa innych artystów, RTN przygotował też kolejny autorski projekt, którym jest wydane na początku tego roku EP "2020". Instrumentalny album w limitowanej edycji 200 fizycznych egzemplarzy pojawił się na rynku bez asysty głośnych nazwisk i jest można powiedzieć rozwinięciem koncepcji beat tape’u "Genesis", które wylądowało na kanale artysty 3 lata wcześniej. Poprzednik przypadł mi bardzo do gustu, więc jako fan produkcji Artura i osoba, która generalnie lubi i bardzo często słucha samych instrumentali – nie mogłem odmówić sobie przyjemności sprawdzenia następcy. Co znajdziemy na "2020"?

Pierwszą niespodzianką dla postronnego słuchacza będzie z pewnością wyjście poza korzenny, g-funkowy nurt, z którego RTN był dotychczas najbardziej znany (co pozwoliło mu dojść do obecnego poziomu). Artur postanowił wyskoczyć brzmieniowo z przypisanej mu szuflady i wykonać ze swoją muzyką śmiały krok naprzód. Na "2020" usłyszymy zatem również mieszankę innych gatunków, aniżeli klasyczny Gangsta Funk. Jest tu sporo soulu, przeplatanego z jazzem czy Lofi – a wszystko to ubrane w osiem oryginalnych i pozbawionych sampli autorskich kompozycji.

Trzeba przyznać, że RTN opuścił bezpieczny dla siebie muzyczny matecznik w sposób wyjątkowo udany. Z każdego zawartego na płycie utworu bije różnymi emocjami, a międzygatunkowy cross należy zaliczyć autorowi na pewno in plus. Produkcje Artura generalnie zawsze zbierają duże ukłony od słuchaczy i jestem pewien, że tak też będzie i tym razem. Takie projekty oddzielają bowiem w mojej opinii utalentowanych chłopaków, potrafiących klepać fajne bity w swoim stylu od prawdziwych producentów, umiejących odnaleźć się brzmieniowo w każdym gatunku.

"2020" jest wyjątkowo krótkie (za krótkie), ale stanowi konkretne preludium do mam nadzieję kolejnych ciekawych produkcji, które wzniosą się ponad g-funkowy horyzont. Otwierający cały materiał tytułowy numer, od razu przywodzi mi na myśl klimat kompozycji który mógłby wyjść z powodzeniem spod ręki samego Davida Blake’a – z "Morning" zaś bije takim laidbackiem, że budząc się przy jego dźwiękach w poniedziałkowy poranek, masz ochotę na dzień dobry położyć "użetkę", zaś refleksyjne "Thoughts" czy "Memories" to idealny podkład do tego, by posiedzieć jesiennym wieczorem pod kocem przy kubku herbaty, rozkminiając własne życie lub przynajmniej bieżące tematy, które aktualnie masz w bani.

Za to słysząc "Time", pierwsze skojarzenie jakie mam w głowie to "Smoke On" Snoopa i Dre – podobny motyw przewodni (chyba gra nawet w podobnym tempie, jeśli dobrze pamiętam) oraz mnóstwo pozytywnej energii, bijącej z głośnika. Słucham go regularnie podczas jazdy na rowerze i jest dla mnie bardziej zastrzykiem adrenaliny, aniżeli myślami o przeciekającym przez palce czasie. Chyba mój ulubiony kawałek z całego EP, pomijając oczywiście "Tomorrow", które jest klasycznym kalifornijskim sztosem, ale jeszcze lepiej siedziałoby na trackliście "Funktion" niż tutaj. Zresztą podobne skojarzenia mam odnośnie "Maintain", które zamyka moje Top 3 jeśli chodzi o numery na "2020".

Najmniej praży mnie za to "Midnight" i to chyba jedyna produkcja z płyty, którą często zdarza mi się skipować (chyba głównie przez perkusję nie potrafię się wstrzelić w ten bit, nie leży mi kompletnie). Reszta brzmieniowo trzyma poziom, do którego producent z Lublina zdążył przyzwyczaić już swoich słuchaczy i otwiera mu na przyszłość pole do popisu również na innych frontach niż korzenny G-Funk, z którego się wywodzi.

Półgodzinne "2020" to zatem bardzo udany aperitif, który ostrze nasze apetyty na kolejne nadchodzące projekty, na których będziemy mogli usłyszeć niejedną produkcję z charakterystycznym "aR-Ti-eN" na początku każdego z bitów. Tym bardziej, że jeszcze tej jesieni usłyszymy od Artura następny instrumentalny materiał, jakim będzie "Vibestrumentals" zapowiedziane właśnie na końcówkę listopada. Nie wiem jak Wy, ale ja po odsłuchaniu "2020" czekam z niecierpliwością i mam nadzieję na dalszą ekspansję ku innym nurtom – tym bardziej, że EP przecina brzmieniowo muzyczną pępowinę na poziomie szkolnej czwórki. Oby tak dalej RTN!

]]>
Peja/Slums Attack "Remisja" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2017-06-26,pejaslums-attack-remisja-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2017-06-26,pejaslums-attack-remisja-recenzjaJune 26, 2017, 4:21 pmPaweł MiedzielecZacznę od tego, że nie jestem - nigdy nie byłem, i dużą dozą prawdopodobieństwa nie zostanę fanem polskiego hip-hopu. Może wynika to z faktu, że kiedy w połowie lat 90-tych zaczynałem wchodzić w "czarną muzę", nasz rodzimy rap był jeszcze w powijakach i jakościowo, delikatnie mówiąc, nie rzucał na kolana ani pod kątem brzmienia, ani tym bardziej liryczną stylistyką. Jest oczywiście kilku artystów, których dyskografię znam pobieżnie, ale nigdy jakoś nie potrafiłem złapać bakcyla na polski hip-hop i do dzisiaj traktuję go raczej w kategoriach sporadycznej odskoczni od amerykańskiego rapu... Dlaczego zatem zdecydowałem się napisać tę recenzję? Ano dlatego, że po pierwsze Rychu Peja jest jednym ze wspomnianych raperów, których płytotekę (nie całą) kojarzę, a po drugie - i najważniejsze, jego nowy krążek utrzymany jest w westcoastowej stylistyce, której jestem pasjonatem. Tym oto sposobem płyta "Remisja" wylądowała na moim playerze chwilę po premierze albumu 7 kwietnia.Z uwagi na to, że - jak wspominałem, nie słucham na co dzień polskiego hip-hopu, postanowiłem zagłębić się w dyskografię "Księcia Jeżyc" i przesłuchać wszystkie poprzednie krążki, zanim zrecenzuję jego najnowszy materiał. Chciałem podejść do tematu rzetelnie i wystawić ocenę w sposób uczciwy, patrząc na całokształt obiektywnie, ale jednak z dalszej perspektywy. Nie jako fan, bo nim nie jestem - fan to dla mnie ktoś, kto śledzi namiętnie dokonania danego muzyka, a przede wszystkim docenia jego ciężką pracę kupując kolejne albumy. Ja na półce mam jedynie "Remisję", którą nabyłem z szacunku do twórczości Rycha i faktu tej recenzji - mało profesjonalnie wyglądałoby dzielenie się opinią z innymi po odsłuchu empetrójek ściągniętych z sieci...Wrzucam zatem kompakt do odtwarzacza i zapinam pasy wciskając "play" - z głośników zaczyna wydobywać się dźwięk mocnego piania, w asyście którego "wjeżdża westcoastowy wuja", jak nawija o sobie Peja w otwierającym album numerze "Boo-Ya (jak Tribe)", który muszę przyznać zrobił na mnie duże wrażenie. Odpowiedzialny za warstwę muzyczną Brahu naprawdę dał radę jeśli chodzi o produkcje i trafił bezbłędnie w moje gusta. Ciężkie klawisze, wyrazista perkusja i wykręcone piszczały na refrenach - uwielbiam te kombinacje, a lecący na tej pętli Rychu doskonale uzupełnia swoim wokalem muzyczne tło razem z czerpiącymi wprost z klasyki Westu cutami (Eazy-E, 2Pac, Ice Cube). Płyta zaczyna się bardzo mocno i z 'wysokiego c" przechodzimy do wysypu numerów, które zdążyły stać się już singlowym materiałem. Na pierwszy ogień idzie wzbudzający największe kontrowersje "Negatywny Feedback", w którym Rychu po raz kolejny zaczepia Tedasa (czy ten beef kiedykolwiek wygaśnie?) - subliminal odbił się szerokim echem przynosząc niekoniecznie tytułowy "negatywny feedback" (zależy od grupy odbiorców) i chyba o to głównie chodziło: wywołać szum i dyskusje od samego początku promocji płyty (all publicity is good publicity - szczególnie ta darmowa). Dalej mamy "Dekalog Rycha", który pod kątem technicznym jest jednym z najjaśniejszych punktów w jego dyskografii oraz najciekawsze moim zdaniem "Tylko Dla Orłów", gdzie Brahu po raz kolejny dał popis swoich producenckich umiejętności, a Peja płynie po bicie w swoim zadziornym stylu kładąc odważne, miejscami konfrontacyjne wersy ("Od zawsze przebiegle, jak zawsze z wielkim sercem/Ryszard ma lwie się wie, jebać komercję/A kolegom z branży nie wstyd przecież bawią się świetnie/I tak mamią dzieciaków, bo na świecie rządzi banknot/Co drugi jak Trynkiewicz, Ja to American Psycho"). Jak dla mnie jest to zdecydowanie najmocniejszy z dotychczas opublikowanych singli utrzymany od początku do końca w iście kalifornijskiej stylistyce.I tutaj dochodzimy do punktu kulminacyjnego "Remisji", czyli utworu "Nadal" który skradł palmę pierwszeństwa reszcie numerów z tracklisty, zostawiając je o trzy długości za sobą. Ponownie w głównej mierze jest to zasługa świetnej muzyki autorstwa Braha, który umiejętnie połączył tutaj klasyczne westcoastowe brzmienie rodem z Bay Area z nowoczesnymi dźwiękami, których nie powstydziłby się pewnie sam DJ Mustard. Osadzony na mocnych bębnach powinien zostać murowanym singlem i miejmy nadzieję, że doczeka się porządnego teledysku. "W pogoni za marzeniami" to jeden z najczęściej skipowanych przeze mnie kawałków z płyty, w głównej mierze z powodu zwrotki Gandziora który zapewne spełnia się w roli hypemana, natomiast raperem jest co tu dużo mówić kiepskim. Po dynamicznym otwarciu, krążek w połowie zwalnia tempo i zaczynają się pojawiać mocno rozkminkowe numery w stylu tytułowej "Remisji" czy bardzo osobistego "1976", przy którym gościnnie pomagał Jan Borysewicz. Mamy tu zatem "starcie" dwóch muzycznych legend polskiego przemysłu muzycznego, chociaż pochodzących z różnych nurtów i pokoleń. "Jestem ikoną" ponownie podbija tempo krążka, a Rychu ze znaną sobie manierą daje nam trzy pełne zwrotki przechwałek i argumentów, przyznając jednocześnie przed samym sobą, że w polskiej rap grze osiągnął sam szczyt zapisując się na zawsze w kronice hip-hopu znad Wisły (i Warty). Dalej jest także kąśliwie - w "Taki Chłopak Jak Ja" i "Demony Wojny (wg. NOJI)" ponownie daje o sobie znać barwna przeszłość rapera, o której ciężko jednak w pełni zapomnieć i zostawić ją za plecami ("Samotnik, samouk, tak świadomy swoich braków/Bo zabrakło przewodnika na życiowym szlaku!/Zamiast chwycić mnie za ręce woleli pójść do piachu/Dobrze wiem ilu dzieciaków przerobiło takie fatum!/To nie elegancki blok, wychowany na Jeżycach/Tutaj prawdziwe podwórka na zapleczu w kamienicach"). Z tekstów wylewa się sporo goryczy, chociaż w formie refleksyjnej. "Odlot" z niepasującym totalnie do klimatu zachodniego wybrzeża Kaenem szybko odchodzi w zapomnienie, po nim mamy za to dwa niezłe follow-up'y do najpopularniejszych kawałków z twórczości Rycha - kontynuacja utworu "Bragga" z wydanej dekadę temu płyty "Szacunek Ludzi Ulicy", a także "Świat, Ludzie, Pieniądze", mające być w założeniu nawiązaniem do utworu "Kurewskie Życie" z "Najlepszą Obroną Jest Atak". Całość kończy "HIPHOPEJA" przywodząca mi na myśl słynny "Pietnastak", będąca niejako podsumowaniem 20-letniej działalności rapera na scenie i swoistym pstryczkiem w nos dla nowej fali polskich mc's ("Ja to głos pokolenia, które zdążyło dorosnąć/A dzisiejsze pokolenie żyje inną codziennością/Dziś RAP to nie przełom, coś co nadzieję przyniosło/To o czasach, które młodzież dziś nazwie prehistorią/Mam to szczęście być od zawsze tego częścią/Może macie wyświetlenia, trochę kasy, powiem fejmom/Powielacie knyfy, wasze ksywy przy nas bledną/Przecież nie szanują nas ci Wasi słuchacze, wiem to!/Wasze rapy to biznes, nikt nie bierze tego serio/My daliśmy przykład Wy się oddaliście bejmom!"). Utwór idealny pod singiel, który można by z powodzeniem traktować jako luźny wstęp do przyszłorocznego 25-lecia zespołu świetnie zamyka prawie godzinne LP.Jakie jeszcze refleksje nasuwają się po przesłuchaniu "Remisji"? Pierwsza i najważniejsza to taka, że zmiana producenta wyszła Rychowi na dobre. Po bardzo kiepskim "DDA", które na dzień dzisiejszy jest moim zdaniem najsłabszą pozycją w dyskografii rapera od czasu "Na Legalu", RPS znów odbił się w górę i odżył na bitach Braha, które mają w sobie ogień jakiego brakowało miałkim i amatorsko brzmiącym produkcjom DJ Zela. Peja miejscami znowu nawija z werwą i pazurem znanym z dawnych czasów, pokazując jednocześnie że nawet jako 40-latek z połową życia spędzoną w rap grze potrafi jeszcze wykrzesać z siebie trochę ponadprzeciętnej energii, sypnąć tu i ówdzie dobrym panczem ("nawet gdybym był Januszem to nazywałbym się Gajos"), czy odnaleźć się w newschoolowej konwencji, dodając raz po raz jakiś hashtag. Nie wszystkie numery trzymają wprawdzie ten sam poziom, kilka kawałków można by z powodzeniem schować do szuflady i okroić całe LP do 12-13 numerów, ale i tak myślę, że "Remisja" to najlepiej nagrany materiał od czasu "Reedukacji" i pełna rehabilitacja po słabiutkim "DDA" - oczywiście nie pozbawiona wad. Największym mankamentem jest moim zdaniem brak zagranicznych gości, którzy jeszcze bardziej urozmaiciliby krążek swoją obecnością. "Boo Ya (jak Tribe)" aż prosi się o gościnkę Samoan z West Side Piru Bloods (Ganxsta Ridd leżąłby tutaj świetnie). Myślę też że po usłyszeniu bitu do "Nadal" znalazłoby się co najmniej pół tuzina mc's z Oaktown, którzy z chęcią dołożyliby do niego swoją "szesnastkę" (może jakiś wakacyjny "West Coast Remix" Rychu?) i ewidentnie pasowaliby lepiej do formy krążka aniżeli Gandzior czy Kaen. Nie wiem czy były podjęte rozmowy z jakimkolwiek raperem z Kalifornii (krążyły plotki o artystach jak Rappin 4-Tay), ale brak reprezentantów zachodniego wybrzeża na takim albumie to moim zdaniem bardzo duży błąd."Ta płyta nie jest moim być albo nie być/Prawdę mówiąc od tego raczej niewiele zależy" - właściwie to te wersy z "Taki Chłopak Jak Ja" mogłyby posłużyć jako idealne podsumowanie "Remisji". Świadomy swej pozycji i dorobku rap weteran z Jeżyć nie musi już nikomu niczego udowadniać. Będąc jako jeden z nielicznych w uprzywilejowanej pozycji dzięki rzeszy lojalnych słuchaczy Peja mógłby sobie zapewne pozwolić na wypuszczenie pół-produktu, wiedząc że fanbase i tak wspomoże go sprzedażowo - na szczęście dla swoich fanów, Rychu nigdy nie był typem artysty chcącym iść przez rap na skróty, zatem "dopóki starczy sił, nie zrezygnuje z gry" tak łatwo i nadal będzie starać się mobilizować sam siebie, by za każdym razem dostarczyć swoim followesom quality materiał. "Remisja" nie jest idealna i nie będzie traktowana jako żaden przełom na rynku. Nie spowoduje też napływu nowych odbiorców, ani nie pozwoli nam "odkryć" Rycha na nowo, ale jest właśnie tym, czym miała być - udaną rekompensatą za ostatni blamaż i produkcją spinającą brzmieniowo klamrą ostatnie dwie dekady scenicznych dokonań poznańskiego rapera. Trójka z plusem.  Zacznę od tego, że nie jestem - nigdy nie byłem, i dużą dozą prawdopodobieństwa nie zostanę fanem polskiego hip-hopu. Może wynika to z faktu, że kiedy w połowie lat 90-tych zaczynałem wchodzić w "czarną muzę", nasz rodzimy rap był jeszcze w powijakach i jakościowo, delikatnie mówiąc, nie rzucał na kolana ani pod kątem brzmienia, ani tym bardziej liryczną stylistyką. Jest oczywiście kilku artystów, których dyskografię znam pobieżnie, ale nigdy jakoś nie potrafiłem złapać bakcyla na polski hip-hop i do dzisiaj traktuję go raczej w kategoriach sporadycznej odskoczni od amerykańskiego rapu... Dlaczego zatem zdecydowałem się napisać tę recenzję? Ano dlatego, że po pierwsze Rychu Peja jest jednym ze wspomnianych raperów, których płytotekę (nie całą) kojarzę, a po drugie - i najważniejsze, jego nowy krążek utrzymany jest w westcoastowej stylistyce, której jestem pasjonatem. Tym oto sposobem płyta "Remisja" wylądowała na moim playerze chwilę po premierze albumu 7 kwietnia.

Z uwagi na to, że - jak wspominałem, nie słucham na co dzień polskiego hip-hopu, postanowiłem zagłębić się w dyskografię "Księcia Jeżyc" i przesłuchać wszystkie poprzednie krążki, zanim zrecenzuję jego najnowszy materiał. Chciałem podejść do tematu rzetelnie i wystawić ocenę w sposób uczciwy, patrząc na całokształt obiektywnie, ale jednak z dalszej perspektywy. Nie jako fan, bo nim nie jestem - fan to dla mnie ktoś, kto śledzi namiętnie dokonania danego muzyka, a przede wszystkim docenia jego ciężką pracę kupując kolejne albumy. Ja na półce mam jedynie "Remisję", którą nabyłem z szacunku do twórczości Rycha i faktu tej recenzji - mało profesjonalnie wyglądałoby dzielenie się opinią z innymi po odsłuchu empetrójek ściągniętych z sieci...

Wrzucam zatem kompakt do odtwarzacza i zapinam pasy wciskając "play" - z głośników zaczyna wydobywać się dźwięk mocnego piania, w asyście którego "wjeżdża westcoastowy wuja", jak nawija o sobie Peja w otwierającym album numerze "Boo-Ya (jak Tribe)", który muszę przyznać zrobił na mnie duże wrażenie. Odpowiedzialny za warstwę muzyczną Brahu naprawdę dał radę jeśli chodzi o produkcje i trafił bezbłędnie w moje gusta. Ciężkie klawisze, wyrazista perkusja i wykręcone piszczały na refrenach - uwielbiam te kombinacje, a lecący na tej pętli Rychu doskonale uzupełnia swoim wokalem muzyczne tło razem z czerpiącymi wprost z klasyki Westu cutami (Eazy-E, 2Pac, Ice Cube).
Płyta zaczyna się bardzo mocno i z 'wysokiego c" przechodzimy do wysypu numerów, które zdążyły stać się już singlowym materiałem. Na pierwszy ogień idzie wzbudzający największe kontrowersje "Negatywny Feedback", w którym Rychu po raz kolejny zaczepia Tedasa (czy ten beef kiedykolwiek wygaśnie?) - subliminal odbił się szerokim echem przynosząc niekoniecznie tytułowy "negatywny feedback" (zależy od grupy odbiorców) i chyba o to głównie chodziło: wywołać szum i dyskusje od samego początku promocji płyty (all publicity is good publicity - szczególnie ta darmowa). Dalej mamy "Dekalog Rycha", który pod kątem technicznym jest jednym z najjaśniejszych punktów w jego dyskografii oraz najciekawsze moim zdaniem "Tylko Dla Orłów", gdzie Brahu po raz kolejny dał popis swoich producenckich umiejętności, a Peja płynie po bicie w swoim zadziornym stylu kładąc odważne, miejscami konfrontacyjne wersy ("Od zawsze przebiegle, jak zawsze z wielkim sercem/Ryszard ma lwie się wie, jebać komercję/A kolegom z branży nie wstyd przecież bawią się świetnie/I tak mamią dzieciaków, bo na świecie rządzi banknot/Co drugi jak Trynkiewicz, Ja to American Psycho"). Jak dla mnie jest to zdecydowanie najmocniejszy z dotychczas opublikowanych singli utrzymany od początku do końca w iście kalifornijskiej stylistyce.
I tutaj dochodzimy do punktu kulminacyjnego "Remisji", czyli utworu "Nadal" który skradł palmę pierwszeństwa reszcie numerów z tracklisty, zostawiając je o trzy długości za sobą. Ponownie w głównej mierze jest to zasługa świetnej muzyki autorstwa Braha, który umiejętnie połączył tutaj klasyczne westcoastowe brzmienie rodem z Bay Area z nowoczesnymi dźwiękami, których nie powstydziłby się pewnie sam DJ Mustard. Osadzony na mocnych bębnach powinien zostać murowanym singlem i miejmy nadzieję, że doczeka się porządnego teledysku. "W pogoni za marzeniami" to jeden z najczęściej skipowanych przeze mnie kawałków z płyty, w głównej mierze z powodu zwrotki Gandziora który zapewne spełnia się w roli hypemana, natomiast raperem jest co tu dużo mówić  kiepskim.
Po dynamicznym otwarciu, krążek w połowie zwalnia tempo i zaczynają się pojawiać mocno rozkminkowe numery w stylu tytułowej "Remisji" czy bardzo osobistego "1976", przy którym gościnnie pomagał Jan Borysewicz. Mamy tu zatem "starcie" dwóch muzycznych legend polskiego przemysłu muzycznego, chociaż pochodzących z różnych nurtów i pokoleń. "Jestem ikoną" ponownie podbija tempo krążka, a Rychu ze znaną sobie manierą daje nam trzy pełne zwrotki przechwałek i argumentów, przyznając jednocześnie przed samym sobą, że w polskiej rap grze osiągnął sam szczyt zapisując się na zawsze w kronice hip-hopu znad Wisły (i Warty). Dalej jest także kąśliwie - w "Taki Chłopak Jak Ja" i "Demony Wojny (wg. NOJI)" ponownie daje o sobie znać barwna przeszłość rapera, o której ciężko jednak w pełni zapomnieć i zostawić ją za plecami ("Samotnik, samouk, tak świadomy swoich braków/Bo zabrakło przewodnika na życiowym szlaku!/Zamiast chwycić mnie za ręce woleli pójść do piachu/Dobrze wiem ilu dzieciaków przerobiło takie fatum!/To nie elegancki blok, wychowany na Jeżycach/Tutaj prawdziwe podwórka na zapleczu w kamienicach"). Z tekstów wylewa się sporo goryczy, chociaż w formie refleksyjnej. "Odlot" z niepasującym totalnie do klimatu zachodniego wybrzeża Kaenem szybko odchodzi w zapomnienie, po nim mamy za to dwa niezłe follow-up'y do najpopularniejszych kawałków z twórczości Rycha - kontynuacja utworu "Bragga" z wydanej dekadę temu płyty "Szacunek Ludzi Ulicy", a także "Świat, Ludzie, Pieniądze", mające być w założeniu nawiązaniem do utworu "Kurewskie Życie" z "Najlepszą Obroną Jest Atak". Całość kończy "HIPHOPEJA" przywodząca mi na myśl słynny "Pietnastak", będąca niejako podsumowaniem 20-letniej działalności rapera na scenie i swoistym pstryczkiem w nos dla nowej fali polskich mc's ("Ja to głos pokolenia, które zdążyło dorosnąć/A dzisiejsze pokolenie żyje inną codziennością/Dziś RAP to nie przełom, coś co nadzieję przyniosło/To o czasach, które młodzież dziś nazwie prehistorią/Mam to szczęście być od zawsze tego częścią/Może macie wyświetlenia, trochę kasy, powiem fejmom/Powielacie knyfy, wasze ksywy przy nas bledną/Przecież nie szanują nas ci Wasi słuchacze, wiem to!/Wasze rapy to biznes, nikt nie bierze tego serio/My daliśmy przykład Wy się oddaliście bejmom!"). Utwór idealny pod singiel, który można by z powodzeniem traktować jako luźny wstęp do przyszłorocznego 25-lecia zespołu świetnie zamyka prawie godzinne LP.

Jakie jeszcze refleksje nasuwają się po przesłuchaniu "Remisji"? Pierwsza i najważniejsza to taka, że zmiana producenta wyszła Rychowi na dobre. Po bardzo kiepskim "DDA", które na dzień dzisiejszy jest moim zdaniem najsłabszą pozycją w dyskografii rapera od czasu "Na Legalu", RPS znów odbił się w górę i odżył na bitach Braha, które mają w sobie ogień jakiego brakowało miałkim i amatorsko brzmiącym produkcjom DJ Zela. Peja miejscami znowu nawija z werwą i pazurem znanym z dawnych czasów, pokazując jednocześnie że nawet jako 40-latek z połową życia spędzoną w rap grze potrafi jeszcze wykrzesać z siebie trochę ponadprzeciętnej energii, sypnąć tu i ówdzie dobrym panczem ("nawet gdybym był Januszem to nazywałbym się Gajos"), czy odnaleźć się w newschoolowej konwencji, dodając raz po raz jakiś hashtag. Nie wszystkie numery trzymają wprawdzie ten sam poziom, kilka kawałków można by z powodzeniem schować do szuflady i okroić całe LP do 12-13 numerów, ale i tak myślę, że "Remisja" to najlepiej nagrany materiał od czasu "Reedukacji" i pełna rehabilitacja po słabiutkim "DDA" - oczywiście nie pozbawiona wad. Największym mankamentem jest moim zdaniem brak zagranicznych gości, którzy jeszcze bardziej urozmaiciliby krążek swoją obecnością. "Boo Ya (jak Tribe)" aż prosi się o gościnkę Samoan z West Side Piru Bloods (Ganxsta Ridd leżąłby tutaj świetnie). Myślę też że po usłyszeniu bitu do "Nadal" znalazłoby się co najmniej pół tuzina mc's z Oaktown, którzy z chęcią dołożyliby do niego swoją "szesnastkę" (może jakiś wakacyjny "West Coast Remix" Rychu?) i ewidentnie pasowaliby lepiej do formy krążka aniżeli Gandzior czy Kaen. Nie wiem czy były podjęte rozmowy z jakimkolwiek raperem z Kalifornii (krążyły plotki o artystach jak Rappin 4-Tay), ale brak reprezentantów zachodniego wybrzeża na takim albumie to moim zdaniem bardzo duży błąd.

"Ta płyta nie jest moim być albo nie być/Prawdę mówiąc od tego raczej niewiele zależy" - właściwie to te wersy z "Taki Chłopak Jak Ja" mogłyby posłużyć jako idealne podsumowanie "Remisji". Świadomy swej pozycji i dorobku rap weteran z Jeżyć nie musi już nikomu niczego udowadniać. Będąc jako jeden z nielicznych w uprzywilejowanej pozycji dzięki rzeszy lojalnych słuchaczy Peja mógłby sobie zapewne pozwolić na wypuszczenie pół-produktu, wiedząc że fanbase i tak wspomoże go sprzedażowo - na szczęście dla swoich fanów, Rychu nigdy nie był typem artysty chcącym iść przez rap na skróty, zatem "dopóki starczy sił, nie zrezygnuje z gry" tak łatwo i nadal będzie starać się mobilizować sam siebie, by za każdym razem dostarczyć swoim followesom quality materiał. "Remisja" nie jest idealna i nie będzie traktowana jako żaden przełom na rynku. Nie spowoduje też napływu nowych odbiorców, ani nie pozwoli nam "odkryć"Rycha na nowo, ale jest właśnie tym, czym miała być - udaną rekompensatą za ostatni blamaż i produkcją spinającą brzmieniowo klamrą ostatnie dwie dekady scenicznych dokonań poznańskiego rapera. Trójka z plusem.

]]>
Yukmouth "JJ Based on a Vill Story" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2017-02-18,yukmouth-jj-based-on-a-vill-story-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2017-02-18,yukmouth-jj-based-on-a-vill-story-recenzjaFebruary 18, 2017, 9:00 pmPaweł MiedzielecMówiąc o ikonach Bay Area, zazwyczaj w pierwszej kolejności wymienia się jednym tchem ksywki Too $horta, E-40 i Mac Dre. Mnie osobiście na myśl przychodzi od razu również Yukmouth - połowa legendarnego składu The Luniz z ponad dwudziestoletnim stażem w grze i dorobkiem w postaci tony materiału, którą mógłby spokojnie obdarować kilku innych raperów. Yuk od co najmniej dekady okupuje też jedno z miejsc w pierwszej 15-tce moich ulubionych mc's i zawsze z zaciekawieniem sprawdzam kolejne produkcje pojawiające się w jego dyskografii. Do worka wydanych już płyt lider gangu spod znaku smoka dorzucił właśnie następną pozycję - "JJ Based On A Vill Story", które ukazało się na rynku w połowie stycznia. Czym zaskoczy nas dziesiąty studyjny album legendy Oakland?"JJ Based On A Vill Story" jest bez wątpienia najbardziej osobistym krążkiem ze wszystkich pozycji w dyskografii rapera. To autobiograficzna opowieść przedstawiająca trudy okresu dorastania w jednej z najpaskudniejszych dzielnic East Oakland i ostateczne rozliczenie artysty z ciężką przeszłością. Na siedemnastu zawartych na płycie kawałkach wysłuchamy zatem relacji z pierwszej ręki na temat międzyosiedlowych wojen rywalizujących ze sobą gangów oraz całej wszechobecnej przemocy, której Yuk doświadczył za młodu. Uliczne historie o hustlingu przeplatają się tutaj ze zgrabnie wkomponowanymi w utwory przerywnikami, z których dowiemy się co nieco o cieszących się złą sławą legendach przestępczego półświatka Oakland jak narkotykowi baroni - Felix Mitchell czy Mikey Mo.Koncepcja całej płyty jest mocno zbliżona do krążka "1992" The Game'a, tyle że Yukmouth wyszedł ze swoim pomysłem dużo wcześniej, wspominając już przed trzema laty w licynzch wywiadach chęć nagrania takiego wspominkowego materiału. "JJ Based On A Vill Story" przenosi nas zatem na osi czasu do przełomu lat 80-tych i 90-tych, kiedy nastoletni Jerold Dwight Ellis III biegał po swojej dzielnicy parając się sprzedażą cracku, zmagając z biedą i uzależnieniami najbliższych, marząc jednocześnie o rapowej karierze która wyrwała by go z piekła w jakim przyszło mu egzystować.Od strony producenckiej album serwuje nam mieszankę brzmień, umiejętnie przeplatając klasykę z nowoczesnością. Spłaszczone linie perkusji żywcem wyjętych z trapowych bangierów brudnego południa współgrają nawet nieźle ze znanymi samplami rodem z rapowych hitów lat 90-tych. Całość brzmi całkiem świeżo, a ten współczesny upgrade wyszedł większości produkcji na dobre. Bryluje tutaj przede wszystkim ekipa The Mekanix - moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenionym duetów "bitmejkserkich" na zachodzie, jeśli nie w całej rap grze. Chociaż nadal jestem zdania, że pewnych sami nie powinno się ruszać - szczególnie tych mocno ogranych, to jednak muszę przyznać że chłopaki poradzili sobie z tym niełatwym zadaniem naprawdę dobrze, biorąc na warsztat turbo klasykę ("Straight Up Menace" Mc Eihta czy "Shook Ones" Mobb Deep) i przerabiając ją odpowiednio na potrzeby numerów "Future Bright", "III" oraz "The Ghetto". DJ Fresh zgrabnie żongluje oldskulowymi dźwiękami lat 80-tych przeskakując między instrumentalami na wspominkowym "Starter Coat Nike Cortez", a Lee Majords czuwa nad całością od strony technicznej, dbając o poprawny miks i mastering większości numerów na krążku.Lirycznie nie ma się do czego przyczepić. Na "JJ Based On A Vill Story" Yukmouth pokazuje nam pełnie swoich wokalnych możliwości, serwując świetny storytelling i rzucając od czasu do czasu wersami nawiązującymi do west coast'owych klasyków ("6am"), bądź własnego katalogu ("Based On A Vill Story"). Odczuwam jednak miejscami brak tego agresywnego stylu i mocniejszych utworów, które od lat są domeną rapera - tu ich niestety nie uświadczymy.Zaskoczyła mnie też nieco selekcja gości na płycie, bowiem oprócz osób z którymi raper był w przeszłości mocno skonfliktowany jak Compton Menace, pojawiło się także kilka zasłużonych postaci, które zniknęły z mojego radaru ładnych parę lat temu. Najlepiej zaprezentował się nieobecny na mojej playliście od dawien dawna Big Mike, dostarczając świetną szesnastkę na "It's In My Blood 3", którym skradł palmę pierwszeństwa reszcie. Cieszy również pojawienie się TQ, którego od zawsze darzę sympatią i uważam za jednego z najbardziej utalentowanych artystów rynku r'n'b ostatniego dwudziestolecia. Brakuje mi za to wspólnego numeru z Numskullem, jako że wydany w 2015 roku street album "High Timez" mocno rozbudził mój apetyt na nowe produkcje sygnowane logiem Da Luniz. Przydałby się również Gonzoe, Tech N9ne i całe The Regime, bo grupowe utwory smoczego gangu zawsze były mocnym akcentem poprzednich solówek Yuka - szczególnie "Million Dollar Mouthpiece", "West Coast Don" i "Free At Last".Schody zaczynają się przy "Fuck Friendz 2", które było dla mnie murowanym highlightem albumu jeszcze przed jego premierą, a stało się największym rozczarowaniem po pierwszym odsłuchu. Prekursor był jednym z najlepszych dissów ubiegłej dekady, w którym mocno oberwali Too Short i Master P - przy follow-upie liczyłem na nie mniej jadowite wersy lub chociażby wyjaśnienie sytuacji na linii Yukmouth - J Diggs i Tha Realest, z którymi relacje rozjechały się kilka lat temu przy okazji pobicia rapera i kradzieży z udziałem Suge Knighta. Zamiast tego otrzymaliśmy rozmyty tekst z brakiem konkretnych zaczepek i zerową siłą ognia... wielka szkoda. Poza tym raczej standard - kilka bardzo dobrych kawałków ("It's In My Blood 3", "Future Bright", "The Ghetto"), parę niezłych z nie do końca wykorzystanym potencjałem ("Root Of Evil" - pomijając ten socjalistyczny bełkot we wstępie, "WhoRide", "Starter Coat Nike Cortez") i pojedyncze sztuki do skipu i zapomnienia ("A-1", "Took A Village")."JJ Based On A Vill Story" to kolejny solidny materiał w dyskografii Yukmoutha. Nie jest to co prawda "Godzilla", ale plasuje się gdzieś w środku tabeli jeśli chodzi o solowe dokonania artysty. Raczej nie będzie również brany pod uwagę przy układaniu rankingu najlepszych albumów tego roku, ale nie sposób przejść obok niego obojętnie. Nie pozwala na to artystyczny dorobek gospodarza krążka, które równie mocny jak w beefach czuje się także w dostarczaniu na zawołanie certyfikowanych jakościowo wyrobów, jakim jest każde następne LP ze stajni Smoke-A-Lot Records. Tym razem mamy do czynienia z mocno refleksyjnym albumem, na który składają się świetne teksty rapera nawinięte pod niezłe bity i nagrane przy udziale ciekawie dobranych gości. "JJ Based On A Vill Story" to dobra, rzemieślnicza robota i kolejny jasny punkt w przebogatym cv legendy Bay Area, cementujący jego status w rap grze. Trójka z plusem. Mówiąc o ikonach Bay Area, zazwyczaj w pierwszej kolejności wymienia się jednym tchem ksywki Too $horta, E-40 i Mac Dre. Mnie osobiście na myśl przychodzi od razu również Yukmouth - połowa legendarnego składu The Luniz z ponad dwudziestoletnim stażem w grze i dorobkiem w postaci tony materiału, którą mógłby spokojnie obdarować kilku innych raperów. Yuk od co najmniej dekady okupuje też jedno z miejsc w pierwszej 15-tce moich ulubionych mc's i zawsze z zaciekawieniem sprawdzam kolejne produkcje pojawiające się w jego dyskografii. Do worka wydanych już płyt lider gangu spod znaku smoka dorzucił właśnie następną pozycję - "JJ Based On A Vill Story", które ukazało się na rynku w połowie stycznia. Czym zaskoczy nas dziesiąty studyjny album legendy Oakland?

"JJ Based On A Vill Story" jest bez wątpienia najbardziej osobistym krążkiem ze wszystkich pozycji w dyskografii rapera. To autobiograficzna opowieść przedstawiająca trudy okresu dorastania w jednej z najpaskudniejszych dzielnic East Oakland i ostateczne rozliczenie artysty z ciężką przeszłością. Na siedemnastu zawartych na płycie kawałkach wysłuchamy zatem relacji z pierwszej ręki na temat międzyosiedlowych wojen rywalizujących ze sobą gangów oraz całej wszechobecnej przemocy, której Yuk doświadczył za młodu. Uliczne historie o hustlingu przeplatają się tutaj ze zgrabnie wkomponowanymi w utwory przerywnikami, z których dowiemy się co nieco o cieszących się złą sławą legendach przestępczego półświatka Oakland jak narkotykowi baroni - Felix Mitchell czy Mikey Mo.
Koncepcja całej płyty jest mocno zbliżona do krążka "1992" The Game'a, tyle że Yukmouth wyszedł ze swoim pomysłem dużo wcześniej, wspominając już przed trzema laty w licynzch wywiadach chęć nagrania takiego wspominkowego materiału. "JJ Based On A Vill Story" przenosi nas zatem na osi czasu do przełomu lat 80-tych i 90-tych, kiedy nastoletni Jerold Dwight Ellis III biegał po swojej dzielnicy parając się sprzedażą cracku, zmagając z biedą i uzależnieniami najbliższych, marząc jednocześnie o rapowej karierze która wyrwała by go z piekła w jakim przyszło mu egzystować.

Od strony producenckiej album serwuje nam mieszankę brzmień, umiejętnie przeplatając klasykę z nowoczesnością. Spłaszczone linie perkusji żywcem wyjętych z trapowych bangierów brudnego południa współgrają nawet nieźle ze znanymi samplami rodem z rapowych hitów lat 90-tych. Całość brzmi całkiem świeżo, a ten współczesny upgrade wyszedł większości produkcji na dobre. Bryluje tutaj przede wszystkim ekipa The Mekanix - moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenionym duetów "bitmejkserkich" na zachodzie, jeśli nie w całej rap grze. Chociaż nadal jestem zdania, że pewnych sami nie powinno się ruszać - szczególnie tych mocno ogranych, to jednak muszę przyznać że chłopaki poradzili sobie z tym niełatwym zadaniem naprawdę dobrze, biorąc na warsztat turbo klasykę ("Straight Up Menace" Mc Eihta czy "Shook Ones" Mobb Deep) i przerabiając ją odpowiednio na potrzeby numerów "Future Bright", "III" oraz "The Ghetto". DJ Fresh zgrabnie żongluje oldskulowymi dźwiękami lat 80-tych przeskakując między instrumentalami na wspominkowym "Starter Coat Nike Cortez", a Lee Majords czuwa nad całością od strony technicznej, dbając o poprawny miks i mastering większości numerów na krążku.

Lirycznie nie ma się do czego przyczepić. Na "JJ Based On A Vill Story" Yukmouth pokazuje nam pełnie swoich wokalnych możliwości, serwując świetny storytelling i rzucając od czasu do czasu wersami nawiązującymi do west coast'owych klasyków ("6am"), bądź własnego katalogu ("Based On A Vill Story"). Odczuwam jednak miejscami brak tego agresywnego stylu i mocniejszych utworów, które od lat są domeną rapera - tu ich niestety nie uświadczymy.
Zaskoczyła mnie też nieco selekcja gości na płycie, bowiem oprócz osób z którymi raper był w przeszłości mocno skonfliktowany jak Compton Menace, pojawiło się także kilka zasłużonych postaci, które zniknęły z mojego radaru ładnych parę lat temu. Najlepiej zaprezentował się nieobecny na mojej playliście od dawien dawna Big Mike, dostarczając świetną szesnastkę na "It's In My Blood 3", którym skradł palmę pierwszeństwa reszcie. Cieszy również pojawienie się TQ, którego od zawsze darzę sympatią i uważam za jednego z najbardziej utalentowanych artystów rynku r'n'b ostatniego dwudziestolecia. Brakuje mi za to wspólnego numeru z Numskullem, jako że wydany w 2015 roku street album "High Timez" mocno rozbudził mój apetyt na nowe produkcje sygnowane logiem Da Luniz. Przydałby się również  Gonzoe, Tech N9ne i całe The Regime, bo grupowe utwory smoczego gangu zawsze były mocnym akcentem poprzednich solówek Yuka - szczególnie "Million Dollar Mouthpiece", "West Coast Don" i "Free At Last".

Schody zaczynają się przy "Fuck Friendz 2", które było dla mnie murowanym highlightem albumu jeszcze przed jego premierą, a stało się największym rozczarowaniem po pierwszym odsłuchu. Prekursor był jednym z najlepszych dissów ubiegłej dekady, w którym mocno oberwali Too Short i Master P - przy follow-upie liczyłem na nie mniej jadowite wersy lub chociażby wyjaśnienie sytuacji na linii Yukmouth - J Diggs i Tha Realest, z którymi relacje rozjechały się kilka lat temu przy okazji pobicia rapera i kradzieży z udziałem Suge Knighta. Zamiast tego otrzymaliśmy rozmyty tekst z brakiem konkretnych zaczepek i zerową siłą ognia... wielka szkoda. Poza tym raczej standard - kilka bardzo dobrych kawałków ("It's In My Blood 3", "Future Bright", "The Ghetto"), parę niezłych z nie do końca wykorzystanym potencjałem ("Root Of Evil" - pomijając ten socjalistyczny bełkot we wstępie, "WhoRide", "Starter Coat Nike Cortez") i pojedyncze sztuki do skipu i zapomnienia ("A-1", "Took A Village").

"JJ Based On A Vill Story" to kolejny solidny materiał w dyskografii Yukmoutha. Nie jest to co prawda "Godzilla", ale plasuje się gdzieś w środku tabeli jeśli chodzi o solowe dokonania artysty. Raczej nie będzie również brany pod uwagę przy układaniu rankingu najlepszych albumów tego roku, ale nie sposób przejść obok niego obojętnie. Nie pozwala na to artystyczny dorobek gospodarza krążka, które równie mocny jak w beefach czuje się także w dostarczaniu na zawołanie certyfikowanych jakościowo wyrobów, jakim jest każde następne LP ze stajni Smoke-A-Lot Records. Tym razem mamy do czynienia z mocno refleksyjnym albumem, na który składają się świetne teksty rapera nawinięte pod niezłe bity i nagrane przy udziale ciekawie dobranych gości. "JJ Based On A Vill Story" to dobra, rzemieślnicza robota i kolejny jasny punkt w przebogatym cv legendy Bay Area, cementujący jego status w rap grze. Trójka z plusem.

]]>
YG "Still Brazy" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-07-26,yg-still-brazy-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-07-26,yg-still-brazy-recenzjaJuly 26, 2016, 1:52 pmPaweł Miedzielec"I'm the only one who made it out the west without Dre" - rapuje YG w singlowym "Twist My Fingaz", i chociaż jest to stwierdzenie mocno na wyrost (wszak wielu reprezentantów zachodniego wybrzeża odniosło sukces w branży bez pomocy Dre), to trzeba przyznać że młody reprezentant Bompton wszedł we współczesny mainstream z buta i praktycznie w pojedynkę (a raczej w duecie z Mustardem) wprowadził westcoastowy gangsta rap z powrotem na salony.Dwa lata po premierze debiutanckiego "My Krazy Life", którego sukces odbił się szerokim echem w całej branży i wywindował 26-letniego rapera na hip-hopowy top, YG powraca ze swoim drugim solowym albumem - "Still Brazy".Każdy artysta wie, że nagranie follow-up'u nie jest łatwe - szczególnie w sytuacji, kiedy twoja pierwsza płyta wyniosła cię na szczyt a spora część słuchaczy uznała ją za współczesny klasyk. Dużo muzyków w historii oblała ten test, nie potrafiąc dostarczyć kolejnego LP, które raziłoby siłą ognia na poziomie porównywalnym z pierwowzorem. Przekonał się o tym chociażby Snoop Dogg - jedna z ikon zachodniego wybrzeża, którego kariera po premierze płyty "Tha Doggfather" ostygła dość mocno, a wszystko przez niemożność nagrania drugiego "Doggystyle"...Specjalnie przywołałem w tym miejscu Calvina, bo historie obu panów w tej materii są dosyć podobne i obaj musieli zmierzyć się z identycznymi problemami na tym etapie swojej kariery, a największym z nich była niewątpliwie absencja głównego producenta, będącego współtwórcą sukcesu poprzedniej płyty. Tu gdzie Doggfather poległ, YG wyszedł obronną ręką nagrywając pod presją album, który po pierwszym odsłuchu stał się moim kandydatem do płyty roku!Dlaczego? Przede wszystkim "Still Brazy" to pierwsza od dawna mainstreamowa pozycja, nagrana w brzmieniu jakiego oczekiwałem, a "Don't Come To LA" jest bez wątpienia jednym z najlepszych kawałków otwierających płyty, jakie dane mi było usłyszeć w ostatnich latach. Dosyć kombinowania i prób przenoszenia południowych patentów bitowych na zachodnie wybrzeże. Dosyć sztucznego minimalizmu i braku melodyjności zastępowanej toporną plastikową sztucznością. Przed nami niecała godzina muzyki w Klasycznym kalifornijskim klimacie, jakby żywcem wyciągniętym z połowy lat 90-tych, który sprawia że nogi same chcą tańczyć B-Walka od pierwszej do ostatniej sekundy trwania płyty.Chociaż nie wszystkie kawałki przypadły mi do gustu i jak zawsze są momenty lepsze i gorsze, to jednak trzeba przyznać, że znaczna większość z nich posiada w sobie ducha klasycznego westu i za to chylę czoła. "Still Brazy" można traktować jako swoistą podróż w czasie do g-funk ery lat 90-tych, która została poddana kosmetycznej obróbce i przywrócona do życia po liftingu A.D 2016. Każdy miłośnik Cali znajdzie tu coś dla siebie - pierdzące basy, wykręcone piszczały i charakterystyczny dla kawałków z zachodniego wybrzeża vibe, a wszystko to opatrzone potężną dawką prostego lirycyzmu pełnego gangsterskiego slangu rodem z setu MOB, który przewija się wszędzie: zarówno w tekstach jak i tytułach kawałków.Głównym winowajcą tego zamieszania od strony muzycznej jest niejaki DJ Swish - pochodzący z Inglewood młody producent, powiązany z obozem YG (wyprodukował m.in. numer "Get Rich" RJ i IamSu!), któremu przyszło się zmierzyć z nielada wyzwaniem, jakim było zastąpienie DJ Mustarda w roli głównego bitmejkera "Still Brazy". Co by nie mówić o duecie YG/Mustard to jednak nawet najzagorzalsi oponenci bitów tego drugiego i ich "wtórności" przyznają, że tę dwójkę łączyła chemia, której nie spotyka się często w obecnej erze hip-hopu. Tym większe brawa za wysmażenie takich petard na album, nad którym ciążyła naprawdę ogromna presja, i pokazanie w jaki sposób należy łączyć przeszłość z teraźniejszością, których kwintesencją są takie numery jak wspomniane już "Don't Come To LA", czy "Who Shot Me", w którym czuć wyraźną inspirację "What's The Difference" Dr. Dre. Reszta producentów także stanęła na wysokości zadania. Singlowe "Twist My Fingaz" - choć na oklepanym samplu, również buja naprawdę mocno (to zasługa Terrace Martina), 1500 Or Nothin' zapodał bangier na którym nawet Lil' Wayne brzmi dla mnie znośnie i moim zdaniem to właśnie "I Got A Question" ma największe szanse na pociągnięcie sprzedażowo "Still Brazy" i stanie się hitem na miarę "My Nigga" (dostrzegam tu pewnien follow-up w zwrotce Weezy'iego), a linia basowa w "She Wish She Was" przypomina mi słynny nieopublikowany nigdy bit lecący w końcówce teledysku "California Love" 'Paca i Dre. Jednym słowem jest to klasyczny west a do tego album pod względem sekwencyjnym brzmi bardzo spójnie.Wiemy już, że warstwa muzyczna wybija się zdecydowanie na pierwszy plan - a jak z tekstami? Cóż, kiedy słuchacz oswoi się już z myślą, iż YG stosuje nietypowy wordplay, by za wszelką cenę ominąć literę "c", do jego uszu trafi typowy gangsta shit jak z czasów "Bangin' On Wax". Nie są to może jakieś techniczne wyżyny z panczlajnami ala Slaughterhouse, ale raper płynie na bitach z jeszcze większą swobodą niż na "My Krazy Life" wykładając przy okazji podręcznikowy tutorial na temat egzystencji w Bompton. W "Don't Come To LA" YG przedstawia swoje stanowisko względem osób spoza miasta, którzy chcą być stowarzyszeni w dwoma największymi setami na zachodzie, na "Who Shot Me" opowiada historię zeszłorocznego zamachu w wyniku którego został trzykrotnie postrzelony, zaś w "Blacks & Browns" piętnuje system społeczno-gospodarczy, nawołując jednocześnie do jedności pomiędzy czarnymi i Latynosami w Ameryce. Pomimo tego, że każdy kawałek krąży siłą rzeczy wokół gangsterskiej konwencji, to numery są zróżnicowane na tyle, na ile mogą być przy tego typu albumie. YG nigdy nie był typem wielkiego tekściarza, ale przez te dwa lata zdołał się rozwinąć, poprawiając przede wszystkim flow które stało się dużo płynniejsze i jeszcze bardziej melodyjne.Pomimo całej zajebistości tego krążka, nie zabrakło na nim również kilku bubli. Największym z nich jest "Why You Always Hatin'?" - zdecydowanie najsłabszy joint na albumie. Pomijając udział Drake'a który nigdy mi nie podchodził i raczej się już do niego nie przekonam, to sam kawałek jest po prostu kiepski i brzmi jak typowy leftover, których YG nagrał do szuflady pewnie sporo. To samo tyczy się również populistycznego "FDT", które traktuję jako nieudaną próbę nagrania politycznego rapu. Nie przekonuje mnie również do końca mastering całego materiału - choć brzmieniowo "Still Brazy" wjeżdża mi dużo lepiej aniżeli "My Krazy Life", na tym ostatnim słychać że raper miał do dyspozycji większy budżet, co zaowocowało dużo wyższą wartością produkcji i bogatszym dźwiękiem. Mam nadzieję, że przy następnej płycie YG uderzy po pomoc do DJ Quika, który jest najlepszym specjalistą od miksu obok Dr. Dre. Usunięcie z tracklisty świetnego "I Wanna Benz" było również sporym faux pas ze strony artysty - z tym singlem na pokładzie (zamiast wspomnianego "Why You Always Hatin?") "Still Brazy" byłoby albumem bardziej kompletnym.Na tym minusy się kończą a przewaga pozytywów każde w chwili obecnej stawiać "Stil Brazy" jako pretendenta do tegorocznej płyty roku. Album jest świetny i reszta Kalifornii powinna zdecydowanie podążać za YG w kwestii brzmienia, bo cały materiał buja naprawdę kozacko i jest dowodem na to, że Gangsta Rap ma jeszcze rację bytu w obecnym mainstreamie. Jest to najbardziej westcoastowo grający materiał wydany w wielkiej wytwórni od ładnych paru lat. Ci, którzy narzekali na bity Mustarda powinni być usatysfakcjonowani klimatem krążka. Producenci stanęli na wysokości zadania, goście również dali radę (szczególnie AD, który sieknął chyba najlepszą zwrotkę ze wszystkich), więc pozostaje jedynie mieć nadzieję na dobrą sprzedaż płyty i może w niedalekiej przyszłości otrzymamy więcej tak grających albumów. "Still Brazy" to idealny materiał na wakacje, pokazujący jak powinien brzmieć klasyczny west coast w odświeżonym wydaniu. Czwórka."I'm the only one who made it out the west without Dre" - rapuje YG w singlowym "Twist My Fingaz", i chociaż jest to stwierdzenie mocno na wyrost (wszak wielu reprezentantów zachodniego wybrzeża odniosło sukces w branży bez pomocy Dre), to trzeba przyznać że młody reprezentant Bompton wszedł we współczesny mainstream z buta i praktycznie w pojedynkę (a raczej w duecie z Mustardem) wprowadził westcoastowy gangsta rap z powrotem na salony.

Dwa lata po premierze debiutanckiego "My Krazy Life", którego sukces odbił się szerokim echem w całej branży i wywindował 26-letniego rapera na hip-hopowy top, YG powraca ze swoim drugim solowym albumem - "Still Brazy".

Każdy artysta wie, że nagranie follow-up'u nie jest łatwe - szczególnie w sytuacji, kiedy twoja pierwsza płyta wyniosła cię na szczyt a spora część słuchaczy uznała ją za współczesny klasyk. Dużo muzyków w historii oblała ten test, nie potrafiąc dostarczyć kolejnego LP, które raziłoby siłą ognia na poziomie porównywalnym  z pierwowzorem. Przekonał się o tym chociażby Snoop Dogg - jedna z ikon zachodniego wybrzeża, którego kariera po premierze płyty "Tha Doggfather" ostygła dość mocno, a wszystko przez niemożność nagrania drugiego "Doggystyle"...

Specjalnie przywołałem w tym miejscu Calvina, bo historie obu panów w tej materii są dosyć podobne i obaj musieli zmierzyć się z identycznymi problemami na tym etapie swojej kariery, a największym z nich była niewątpliwie absencja głównego producenta, będącego współtwórcą sukcesu poprzedniej płyty. Tu gdzie Doggfather poległ, YG wyszedł obronną ręką nagrywając pod presją album, który po pierwszym odsłuchu stał się moim kandydatem do płyty roku!

Dlaczego? Przede wszystkim "Still Brazy" to pierwsza od dawna mainstreamowa pozycja, nagrana w brzmieniu jakiego oczekiwałem, a "Don't Come To LA" jest bez wątpienia jednym z najlepszych kawałków otwierających płyty, jakie dane mi było usłyszeć w ostatnich latach. Dosyć kombinowania i prób przenoszenia południowych patentów bitowych na zachodnie wybrzeże. Dosyć sztucznego minimalizmu i braku melodyjności zastępowanej toporną plastikową sztucznością. Przed nami niecała godzina muzyki w Klasycznym kalifornijskim klimacie, jakby żywcem wyciągniętym z połowy lat 90-tych, który sprawia że nogi same chcą tańczyć B-Walka od pierwszej do ostatniej sekundy trwania płyty.

Chociaż nie wszystkie kawałki przypadły mi do gustu i jak zawsze są momenty lepsze i gorsze, to jednak trzeba przyznać, że znaczna większość z nich posiada w sobie ducha klasycznego westu i za to chylę czoła. "Still Brazy" można traktować jako swoistą podróż w czasie do g-funk ery lat 90-tych, która została poddana kosmetycznej obróbce i przywrócona do życia po liftingu A.D 2016. Każdy miłośnik Cali znajdzie tu coś dla siebie -  pierdzące basy, wykręcone piszczały i charakterystyczny dla kawałków z zachodniego wybrzeża vibe, a wszystko to opatrzone potężną dawką prostego lirycyzmu pełnego gangsterskiego slangu rodem z setu MOB, który przewija się wszędzie: zarówno w tekstach jak i tytułach kawałków.

Głównym winowajcą tego zamieszania od strony muzycznej jest niejaki DJ Swish - pochodzący z Inglewood młody producent, powiązany z obozem YG (wyprodukował m.in. numer "Get Rich" RJ i IamSu!), któremu przyszło się zmierzyć z nielada wyzwaniem, jakim było zastąpienie DJ Mustarda w roli głównego bitmejkera "Still Brazy". Co by nie mówić o duecie YG/Mustard to jednak nawet najzagorzalsi oponenci bitów tego drugiego i ich "wtórności" przyznają, że tę dwójkę łączyła chemia, której nie spotyka się często w obecnej erze hip-hopu. Tym większe brawa za wysmażenie takich petard na album, nad którym ciążyła naprawdę ogromna presja, i pokazanie w jaki sposób należy łączyć przeszłość z teraźniejszością, których kwintesencją są takie numery jak wspomniane już "Don't Come To LA", czy "Who Shot Me", w którym czuć wyraźną inspirację "What's The Difference" Dr. Dre.
Reszta producentów także stanęła na wysokości zadania. Singlowe "Twist My Fingaz" - choć na oklepanym samplu, również buja naprawdę mocno (to zasługa Terrace Martina), 1500 Or Nothin' zapodał bangier na którym nawet Lil' Wayne brzmi dla mnie znośnie i moim zdaniem to właśnie "I Got A Question" ma największe szanse na pociągnięcie sprzedażowo "Still Brazy" i stanie się hitem na miarę "My Nigga" (dostrzegam tu pewnien follow-up w zwrotce Weezy'iego), a linia basowa w "She Wish She Was" przypomina mi słynny nieopublikowany nigdy bit lecący w końcówce teledysku "California Love" 'Paca i Dre. Jednym słowem jest to klasyczny west a do tego album pod względem sekwencyjnym brzmi bardzo spójnie.

Wiemy już, że warstwa muzyczna wybija się zdecydowanie na pierwszy plan - a jak z tekstami? Cóż, kiedy słuchacz oswoi się już z myślą, iż YG stosuje nietypowy wordplay, by za wszelką cenę ominąć literę "c", do jego uszu trafi typowy gangsta shit jak z czasów "Bangin' On Wax". Nie są to może jakieś techniczne wyżyny z panczlajnami ala Slaughterhouse, ale raper płynie na bitach z jeszcze większą swobodą niż na "My Krazy Life" wykładając przy okazji podręcznikowy tutorial na temat egzystencji w Bompton. W "Don't Come To LA" YG przedstawia swoje stanowisko względem osób spoza miasta, którzy chcą być stowarzyszeni w dwoma największymi setami na zachodzie, na "Who Shot Me" opowiada historię zeszłorocznego zamachu w wyniku którego został trzykrotnie postrzelony, zaś w "Blacks & Browns" piętnuje system społeczno-gospodarczy, nawołując jednocześnie do jedności pomiędzy czarnymi i Latynosami w Ameryce. Pomimo tego, że każdy kawałek krąży siłą rzeczy wokół gangsterskiej konwencji, to numery są zróżnicowane na tyle, na ile mogą być przy tego typu albumie. YG nigdy nie był typem wielkiego tekściarza, ale przez te dwa lata zdołał się rozwinąć, poprawiając przede wszystkim flow które stało się dużo płynniejsze i jeszcze bardziej melodyjne.

Pomimo całej zajebistości tego krążka, nie zabrakło na nim również kilku bubli. Największym z nich jest "Why You Always Hatin'?" - zdecydowanie najsłabszy joint na albumie. Pomijając udział Drake'a który nigdy mi nie podchodził i raczej się już do niego nie przekonam, to sam kawałek jest po prostu kiepski i brzmi jak typowy leftover, których YG nagrał do szuflady pewnie sporo. To samo tyczy się również populistycznego "FDT", które traktuję jako nieudaną próbę nagrania politycznego rapu. Nie przekonuje mnie również do końca mastering całego materiału - choć brzmieniowo "Still Brazy" wjeżdża mi dużo lepiej aniżeli "My Krazy Life", na tym ostatnim słychać że raper miał do dyspozycji większy budżet, co zaowocowało dużo wyższą wartością produkcji i bogatszym dźwiękiem. Mam nadzieję, że przy następnej płycie YG uderzy po pomoc do DJ Quika, który jest najlepszym specjalistą od miksu obok Dr. Dre. Usunięcie z tracklisty świetnego "I Wanna Benz" było również sporym faux pas ze strony artysty - z tym singlem na pokładzie (zamiast wspomnianego "Why You Always Hatin?") "Still Brazy" byłoby albumem bardziej kompletnym.

Na tym minusy się kończą a przewaga pozytywów każde w chwili obecnej stawiać "Stil Brazy" jako pretendenta do tegorocznej płyty roku. Album jest świetny i reszta Kalifornii powinna zdecydowanie podążać za YG w kwestii brzmienia, bo cały materiał buja naprawdę kozacko i jest dowodem na to, że Gangsta Rap ma jeszcze rację bytu w obecnym mainstreamie. Jest to najbardziej westcoastowo grający materiał wydany w wielkiej wytwórni od ładnych paru lat. Ci, którzy narzekali na bity Mustarda powinni być usatysfakcjonowani klimatem krążka. Producenci stanęli na wysokości zadania, goście również dali radę (szczególnie AD, który sieknął chyba najlepszą zwrotkę ze wszystkich), więc pozostaje jedynie mieć nadzieję na dobrą sprzedaż płyty i może w niedalekiej przyszłości otrzymamy więcej tak grających albumów. "Still Brazy" to idealny materiał na wakacje, pokazujący jak powinien brzmieć klasyczny west coast w odświeżonym wydaniu. Czwórka.

]]>